1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. „Dalej, dziewczyny, do boju!”. Noémie Merlant i jej wizja siostrzeństwa

„Dalej, dziewczyny, do boju!”. Noémie Merlant i jej wizja siostrzeństwa

Noémie Merlant (Fot. Vittorio Zunino Celotto/Getty Images)
Noémie Merlant (Fot. Vittorio Zunino Celotto/Getty Images)
Kiedy po trzydziestce zamieszkałam z przyjaciółkami, wreszcie poczułam ulgę – wspomina Noémie Merlant. Jedna z najbardziej dziś znanych francuskich aktorek postanowiła pokazać światu swoją wizję siostrzeństwa. Fakt, że zwariowaną i bezkompromisową, ale też dającą nadzieję na lepsze jutro.

Przyszło mi coś do głowy – w odróżnieniu od francuskiego, w języku polskim określenie „z gołym torsem” zarezerwowano tylko dla mężczyzn. Tak się zastanawiam, czy po polskiej premierze „Balkoniar”, twojego reżyserskiego debiutu, w którym grasz też jedną z głównych ról, u nas też coś drgnie. Może to będzie impuls do zmiany w języku? Ty i inne aktorki pojawiacie się w filmie z gołym torsem nie raz. Ot tak, zupełnie naturalnie. Czy na planie w czasie kręcenia zdjęć nie było to dla ciebie krępujące?
Zupełnie nie. Nie jestem pruderyjna, podobnie jak moje koleżanki z „Balkoniar”. W końcu to tylko piersi! [śmiech] Tak to widzę, i dlatego pisząc scenariusz, włożyłam te słowa w usta jednej z bohaterek. Poza tym na planie byłyśmy w kobiecym gronie. Bo chociaż nie mam problemu z odsłanianiem ciała, ze zdumieniem odkryłam, że gdy wokół są mężczyźni, jednak na mniej sobie pozwalam, w jakimś stopniu stosuję autocenzurę, inaczej ustawiam się do kamery. Tak głęboko mam wkodowaną chęć podobania się płci przeciwnej. Dlatego, kiedy jako reżyserka wybierałam ekipę, postawiłam na kobiety. Żeby stworzyć warunki jak najbardziej bezpieczne, intymne, a te gwarantowało nam kobiece grono.

Pokazujesz kobiecą nagość w sposób inny niż ten, który zwykle oglądamy w kinie. Zdaje się, że chcesz przez nią coś ważnego powiedzieć.
Uważam, że ciało mówi nam o danej osobie tyle samo, co jej twarz czy spojrzenie. Chcę pokazać, że kobiece ciała, jakiekolwiek by były, służą nie tylko do tego, żeby się podobać lub żeby podniecać, ale po prostu są, bo bez nich byśmy nie przeżyły [śmiech]. Chociaż muszę przyznać, że to wcale niełatwe pokazać nagą kobietę w sposób neutralny. Skutkiem ubocznym ruchu #MeToo i tego, że tyle zaczęliśmy mówić o seksualizacji kobiet w kinie, jest to, że aktorki przestają akceptować rozbierane sceny, a reżyserzy unikają ich filmowania. Co jest zrozumiałe – scen z kobiecymi ciałami, zamienionymi w obiekty seksualne już się w kinie naoglądaliśmy. Widzę tu jednak początek nowego problemu, bo jeżeli teraz, dla odmiany, przestaniemy kobiecą nagość filmować, to również nie jest rozwiązanie. Przecież problem stanowi nie samo ciało, tylko sposób, w jaki się na nie patrzy. Trzeba zatem szukać nowych ścieżek, nowych sposobów, zamiast uciekać od problemu.

Wydaje mi się symboliczny fakt, że w „Balkoniarach” wyglądasz jak… Marilyn Monroe.
Jestem wielką fanką MM, to była niezwykle inteligentna kobieta, która miała to nieszczęście być tak piękną, że nikt nie przyjmował jej intelektu do wiadomości. Nie była słuchana, nie pozwolono jej być sobą, wyjść poza rolę seksbomby. Świetnie pisała, doskonale grała, ale widziano tylko jej piękno, jej piękno i jej piękno. Chciałam złożyć MM hołd i jednocześnie ją wyzwolić. Moja bohaterka Elise jest jedynie przebrana za Marilyn, ale jednocześnie życiowo uwikłana w jej rolę – kobiety stworzonej przez facetów dla facetów, idealnej, tajemniczej, która istnieje tylko po to, by sprawiać przyjemność. To wcielenie ją więzi, ale też staje się jej maską. Aż w końcu, gdy moja bohaterka znajduje się w bezpiecznym kręgu swoich przyjaciółek, pozwala sobie – krok po kroku, powoli – na bycie sobą. I żeby to podkreślić, zdejmuje blond perukę, symbolicznie przestając być idealną lalką.

Nie wiem do końca, jak zgrabnie wybrnąć i zadać kolejne pytanie… Może tak: nie krępujesz się, przypominając nam, że twoja MM jest człowiekiem z krwi i kości...
Chodzi ci o to, że Marilyn puszcza bąki? No tak, chyba nie ma nic mniej sexy. I właśnie o to mi chodziło – chciałam trochę odrzeć ją z mitu i ten właśnie sposób wydał mi się najlepszy. Odjąć jej trochę z całej tej aury tajemniczości, która miała służyć męskiej ekscytacji.

Bycie tajemniczą, nieprzeniknioną, zagadkową może być dla nas, kobiet, zwodnicze. Osiągamy w tym taką biegłość, że, koniec końców same dla siebie stajemy się tajemnicą.

Mówię o czymś, czego doświadczyłam na własnej skórze, zaczynałam karierę jako modelka, a dobrze widziane jest, żeby modelka była enigmą. Nie mogłam mówić tego, co myślę, zresztą nikogo to nie interesowało – miałam po prostu pięknie wyglądać, ładnie się uśmiechać i przytakiwać, najlepiej bez słów. Wszystko pięknie, ale w końcu sama już nie wiedziałam, kim jestem i czego chcę. To było okropne. Idea MM puszczającej bąki może wydać się komuś idiotyczna, ale dla mnie taka nie jest. Dzięki tej cielesnej wulgarności – zresztą o wiele bardziej akceptowalnej, gdy dotyczy mężczyzn – chciałam swoją Marilyn sprowadzić na ziemię, sprawić, żeby przestała być mrocznym obiektem pożądania i fantazji, żeby w końcu stała się realna.

Kadr z filmu „Balkoniary” (Fot. materiały prasowe) Kadr z filmu „Balkoniary” (Fot. materiały prasowe)

Kiedy przestałaś być tajemnicą dla samej siebie?
Stało się to dzięki ruchowi #MeToo – zdałam sobie sprawę z mnóstwa rzeczy. Musiałam się skonfrontować z traumatycznymi przeżyciami, które wcześniej bagatelizowałam i zamiatałam pod dywan. Poczynając od napaści, jakiej doświadczyłam jako 17-letnia modelka ze strony fotografa, po przemoc seksualną, której dopuścił się wobec mnie mój chłopak i której wcześniej wcale jako gwałt nie postrzegałam. Na własnej skórze przekonałam się, że to zdarza się w związkach częściej, niż by się nam wydawało.

Jesteśmy w podobnym wieku, kiedy byłyśmy nastolatkami, o przemocy seksualnej w związkach się przecież nie mówiło. Ba! Niektórych z jej przejawów w ogóle nie uznawało się za przemoc.

Zauważ, że przemocowe zachowania, chociażby właśnie w filmach, były przedstawiane jako ekscytujące. Ile razy widziałyśmy na ekranie, że on naciska, ona niby nie chce albo raczej nie chce naprawdę, ale nikt nie bierze tego na serio. Aż w końcu, kiedy on stawia na swoim, ona jest wniebowzięta. To taki komunikat typu: „Patrzcie, dziewczyna została co prawda do czegoś zmuszona, no ale przecież w końcu odnalazła w tym przyjemność”. Kiedy jesteśmy karmieni – zarówno kobiety, jak i mężczyźni – takimi obrazami, zaczynamy uważać je za normę, nic więc dziwnego, że potem powielamy te schematy.

Tak, to doskonały przykład scen filmowych nakręconych z męskiego punktu widzenia, kompletnie nieuwzględniającego, co myśli, czuje i mówi kobieta.

Ty pokazałaś taką sytuację z punktu widzenia kobiety i jest to bardzo mocna scena. Z pozoru wygląda dość niewinnie, ot, zwykłe przekomarzanie się małżonków. Ale coś jednak coraz bardziej nam ciąży, uwiera nas, niepokoi.
Wspomnianą przez ciebie scenę napisałam jako jedną z pierwszych, zupełnie jakby sama się ze mnie wylała. Może właśnie dlatego, że wzorowałam się na własnych doświadczeniach. Moja bohaterka łapie się na tym, że – jak to często w życiu bywa – w związku gra jakąś niewygodną dla niej rolę. Kocha męża, ma nadzieję, że coś się zmieni, że on się wreszcie wczuje w jej potrzeby, coś zrozumie. Bo to przecież nie jest tak, że jak jedna osoba ma na coś ochotę, to druga z automatu również. Tymczasem on odczytuje jej potrzeby przez pryzmat swoich, filtrując je dodatkowo przez pożądanie. Ona okazuje mu czułość, przytula się, całuje, a dla niego oznacza to tylko jedno. I nie bierze pod uwagę, że ona może nie mieć ochoty na seks, że stało się coś ważnego, co nie przechodzi jej przez gardło, bierze jej czułość za zachętę do tego, żeby pójść dalej.

A ona nie umie mu jasno powiedzieć, że nie chce. A nie umie, bo na rozmowę potrzeba przestrzeni. I w szczerości, moim zdaniem leży nadzieja, bo jak inaczej zostać zrozumianą, jeżeli nie zbierzemy się na odwagę, żeby powiedzieć prawdę o swoich uczuciach i potrzebach?

A dlaczego bezpieczną przestrzenią do swobodnych rozmów i spontanicznych zachowań jest u ciebie akurat balkon?
Pomysł na „Balkoniary” narodził się w mieszkaniu mojej przyjaciółki, gdzie schroniłam się albo raczej dokąd uciekłam w momencie, w którym poczułam, że całe to patriarchalne społeczeństwo tłamsi mnie tak bardzo, że już nie mogę oddychać. Zamieszkanie z przyjaciółkami to była dla mnie nowość, niemal od zawsze byłam w związkach, mieszkałam z moimi partnerami, a tu po raz pierwszy – po trzydziestce – znalazłam się tylko i wyłącznie w babskim świecie. W tym wieku nie jest to może najpopularniejsze rozwiązanie. I to był dla mnie szok, bo nagle ogarnęła mnie obezwładniająca ulga, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Dosłownie czułam, jak moje ciało się odpręża. Nikt niczego ode mnie nie oczekiwał, nie musiałam być jakaś ani konkretnie wyglądać, ani wciągać brzucha. Całkowity relaks. No i jeszcze byłam słuchana, przejmowano się moimi potrzebami, obawami, traktowano mnie i moje zdanie poważnie.

Dotarcie do prawdy o sobie to długi proces, a w swoim filmie pokazujesz, że najłatwiej zachodzi on w środowisku ciepłym, bezpiecznym, pełnym miłości. To coś, co zapewniają ci przyjaciółki?
Kobieca przyjaźń często bywa podważana, jesteśmy przedstawiane jako konkurujące ze sobą, choć to po prostu jeden z efektów ubocznych patriarchatu. Owszem, bywa, że kobiety są zmuszone walczyć ze sobą, by jakoś wyrwać dla siebie kawałek miejsca w tym zaaranżowanym przez mężczyzn świecie, co zresztą nie pomaga nam się wzmocnić, bo podzielone tracimy na sile. Na szczęście miałam w życiu farta do kobiecych przyjaźni, silnych więzi, które pomogły mi iść do przodu i wiele rzeczy pokonać. Moim zdaniem przyjaźń kobieca ma się znakomicie. W każdym razie moje przyjaciółki to mój napęd. Bardzo ich potrzebuję. Tyle że kobiety same nie zmienią świata. Trzeba patrzeć realistycznie, władza tkwi w męskich rękach, czy nam się to podoba, czy nie, więc bez wsparcia mężczyzn niewiele zdziałamy. A żeby móc funkcjonować w równości, musimy najpierw załatwić długą listę spraw: prawo do decydowania o sobie i swoim ciele, równość płac, ale też – o czym rzadziej myślimy – na przykład prawo do badań nad chorobami pod kątem kobiet pacjentek, bo to też nadal stanowi problem. Jest masa rzeczy do uregulowania!

Czy to prawda, że masz alergię na słowa „kino kobiece”?
Od swoich początków kino, a zatem cała filmowa klasyka, jest tworzone przez mężczyzn. Pokazuje świat z ich perspektywy i dotyczy ich problemów. Tymczasem oglądamy je ramię w ramię, i kobiety nigdy nie powiedziały, że to wszystko, co do tej pory powstało, to „męskie kino”, które nas nie interesuje. Wręcz przeciwnie, angażujemy się w fabułę, zadajemy sobie pytania, próbujemy się ustosunkować do oglądanej historii, czytać, co „autor chciał powiedzieć”. Nie wiem, czemu w przypadku filmów tworzonych przez kobiety nie zakłada się analogii, tylko od razu wychodzi się z założenia, że to kino kobiece, w domyśle „dla kobiet”. Przecież nasze sprawy dotyczą również i mężczyzn.

W „Balkoniarach” opowiadamy o wspólnym doświadczeniu, którego częścią jest czasem molestowanie, przemoc seksualna i seksistowskie zachowania, jakich jesteśmy ofiarami. Jeśli popytać przyjaciółki, okazuje się, że doświadczyła tego każda albo prawie każda z nas. Mężczyzn też dotyczą takie doświadczenia, mimo że w mniejszym stopniu. Czemu więc mamy zakładać, że ten temat zainteresuje tylko kobiety?

Mężczyźni powinni być tak samo ciekawi i tak samo inwestować swój czas w nasze sprawy, jak my w ich. Tym bardziej cieszy mnie, że mój film ma we Francji tak pozytywny oddźwięk wśród męskiej widowni. To daje mi nadzieje, że może coś się ruszyło, bo z początku, kiedy szukałam finansowania dla filmu, słyszałam wciąż tę samą odpowiedz: „To kino kobiece, o kobiecych sprawach, robione przez kobiety”.Tymczasem – znów to powtórzę – coś takiego jak sprawy czysto kobiece przecież nie istnieje.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Twój film idealnie trafia w swój czas. Niestety.
Tak, to zupełny przypadek, że francuska premiera „Balkoniar” odbyła się pomiędzy dwoma najgłośniejszymi procesami dotyczącymi przemocy seksualnej ostatnich lat: chwilę po procesie reżysera Christophe’a Ruggii, oskarżonego przez aktorkę Adèle Haenel o molestowanie, co zapoczątkowało ruch #MeToo we francuskim kinie, oraz przed ogłoszeniem wyroku w głośnej sprawie Gisèle Pelicot. Co dość dosadnie pokazuje, jak bardzo aktualnych problemów mój film dotyka.

I że ludzie… nie, nie ludzie, ale my, społeczeństwo, musimy się w końcu obudzić i zdać sobie sprawę, jak bardzo problem przemocy seksualnej nas trawi. Może wtedy wreszcie coś się zmieni.

„” Śledziłaś oba procesy na bieżąco?
Tak, ale kiedy media zaczęły donosić o procesie Gisèle Pelicot, film był już skończony, montowaliśmy jego zapowiedzi. Byłam zszokowana zbieżnością – oczywiście przypadkową – treści oskarżenia z jedną ze scen z naszego filmu. U mnie to oczywiście scena z pogranicza science fiction – jedna z bohaterek rozmawia na ulicy z duchami mężczyzn dopuszczających się przemocy seksualnej wobec kobiet. Ona oskarża ich o gwałt, a oni w odpowiedzi recytują jej całą masę klasycznych wymówek i wytłumaczeń: „Nie, to nie ja”, „To wcale nie było tak”, „To ona mnie sprowokowała” i tak dalej, i tak dalej… Świetnie to znamy. Kiedy porównałam sobie tę scenę i reakcję 51 mężczyzn oskarżonych w realnym świecie o gwałt na Gisèle Pelicot, miałam wyjątkowo nieprzyjemne wrażenie déjà vu. Mam nadzieję, że oba wspomniane procesy przełamią w końcu tabu, jakie przez lata narosło wokół przemocy wobec kobiet.

Temat niezwykle poważny, tymczasem ty postanowiłaś o nim opowiedzieć z humorem. Czy wolno nam się w ogóle śmiać z takich wątków?
Humor to broń! Coś, co daje mi prawo do pójścia dalej, do drwienia z agresora, do wyśmiania go. Dlaczego pokutuje przekonanie, że ofiara musi być zrozpaczona, wykończona, załamana? Dlaczego tylko wtedy jej wierzymy? Takie oczekiwanie wobec osób doświadczających przemocy skazuje je w jakimś sensie na bycie podwójną ofiarą. Poza tym humor pozwala bardziej się otworzyć, no i przede wszystkim łączy.

Nie ma to jak wspólnie się pośmiać!
Na początku naszej rozmowy wspomniałaś, że kręciłyście film w babskim gronie. Tymczasem w Polsce wciąż wybrzmiewają echa skandalu sprowokowanego słowami dyrektora pewnego festiwalu, który, w wielkim skrócie, powiedział, że stawia nie na parytety, ale na jakość.

Już pod koniec lat 70. wybitni francuscy reżyserzy i aktorzy w wywiadach mówili: „Zaczynamy widzieć coraz więcej filmów realizowanych przez kobiety”. Kiedy zdamy sobie sprawę, że minęło pół wieku, a my nadal tkwimy dokładnie w tym samym miejscu, może łatwiej nam będzie o siebie zawalczyć. Wydaje mi się, że jesteśmy w takim momencie, że nie mamy innego wyboru niż wyrwanie się na siłę ze swojego miejsca w społeczeństwie. Może ten parytetowy forcing nie jest do końca sprawiedliwym rozwiązaniem, ale jak inaczej wprowadzić równowagę w tym społecznym układzie, jaki mamy? Byłam na wielu światowych festiwalach i, owszem, zawsze były wśród nich świetne czy wybitne filmy, zrealizowane przez mężczyzn, ale też i filmy, co do których zastanawiałam się, co właściwie tu robią. Więc ta utrata jakości to naciągany argument. Jeżeli zaczniemy na festiwalach prezentować tyle samo filmów zrealizowanych przez kobiety, co przez mężczyzn, łatwiej będzie nam, kobietom, sobie powiedzieć: „Jest dla nas przestrzeń, odważymy się, wypełnijmy ją”. To będzie też znak dla producentów, że można nam zaufać. Jesteśmy, moim zdaniem, zmuszone przejść przez drogę torowaną nam przez parytet. Nawet jeżeli to tymczasowe rozwiązanie, bo może później rzeczy będą się działy w sposób bardziej płynny i – mam ochotę powiedzieć – naturalny.

Niestety, nie wszyscy widzą to w ten sposób.
No dobrze, wyobraźmy sobie, że mamy dwójkę dzieci: syna i córkę. Nasz synek świetnie gra w piłkę, z którą, jak to chłopcy w naszej kulturze, miał do czynienia od zawsze. Tymczasem córka też chciałaby spróbować. Brat jej swojej piłki nie pożycza, bo nie wie, jak ona sobie poradzi, no i w ogóle nie chce się ze swoją piłką rozstać. Co robię jako rodzic? Zostawiam sprawy takimi, jakie są? Czy może mówię synkowi: „Usiądź na chwilę, popatrz na siostrę, jak chcesz, to jej pomóż, a jak nie, to nie przeszkadzaj. Trzeba jej dać przestrzeń, żeby się rozwinęła. Trzeba ją teraz wesprzeć, kibicować jej, mówić: »Dalej mała, dasz radę!«”. I nasz synek zapewne z początku stwierdzi, że to nie fair, bo ta smarkula zabiera mu jego zabawki, ale potem może doceni, że będzie miał z kim pograć. Nie wiem, czy ta metafora jest najlepsza, ale umówmy się, czas powiedzieć facetom: „Halo! Mieliście tyle przestrzeni, żeby się rozwijać, więc siłą rzeczy nie brakuje wam ani pewności siebie, ani sukcesów. Mieliście też więcej czasu, żeby dopracowywać wasze scenariusze, filmy, książki, bo za sporą większością z was stała ogarniająca wam życie kobieta. Więc zwolnijcie nam trochę miejsca, przesuńcie się trochę, zaufajcie nam i nas wspierajcie. Mówcie nam: »Dalej, dziewczyny, do boju!«”. Tak bym to widziała w idealnym świecie.

Noémie Merlant, rocznik 1988. Aktorka znana z takich filmów, jak „Portret kobiety w ogniu”, „Emmanuelle”, „Paryż, 13. dzielnica”, „Tár”, „Lee. Na własne oczy”, „Winny czy niewinny” (za tę drugoplanową rolę dostała Cezara). „Balkoniary” w kinach od końca stycznia.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze