W czasach, kiedy systemy i wartości się rozsypują, Marian Turski, ocalały z łódzkiego getta, więzień Auschwitz-Birkenau i Buchenwaldu, mówi o sile, przyjaźni, empatii i miłości. Książką „XI nie bądź obojętny” otwiera oczy i serca.
Artykuł archiwalny
Znalazłem Twoje zdjęcie z drugiej połowy lat 40. Fajny młody człowiek w ładnym golfie, uśmiechnięty. Jak się wtedy czułeś?
Mogę odpowiedzieć tylko banalnie – jak Feniks z popiołów, ale to prawda. Przeżyłem dwa marsze śmierci – z Auschwitzu do Buchenwaldu i z Buchenwaldu do Theresienstadt, czyli Terezina. Kiedy 9 maja 1945 roku Armia Radziecka wyzwalała Terezin, dosłownie byłem w agonii. Mój przypadek opisany jest w medycynie. Mój organizm był całkowicie zdemolowany – narośle na płucach, szkorbut, nawet odrobiny mięsa pod skórą. Tyfus plamisty miał być aktem miłosierdzia, czyli miał mnie dobić. A okazał się prawdziwym aktem łaski, ponieważ spalił wszystkie inne choroby. Przeżyłem, chociaż nie miałem prawa, bo organizm wydalał z miejsca każde pożywienie. Inni po wyjściu z obozów umierali, bo za dużo zjedli. Jadłem tylko kaszę. Na tej kaszy w ciągu trzech miesięcy z 32 kilo doszedłem do prawie 60. Po raz pierwszy zeskoczyłem z bardzo niziutkiego stołka i rozpłakałem się ze szczęścia. Potem wróciłem do Polski, do szpitala w Mieroszowie, który nazywał się wówczas Frydland. Gdy tylko nabrałem sił, zacząłem organizować miejscowy Związek Walki Młodych. Okazał się najlepszy w powiecie, więc awansowano mnie na przewodniczącego w skali powiatowej, organizacja szybko została uznana za najlepszą w województwie. Była wielka satysfakcja i radość. Profesor Tatarkiewicz określiłby to jako konfirmację życia, czyli potwierdzenie życia. Mogłem działać, wykazywać się, uczyć.
A ten uśmiechnięty chłopak o jasnej twarzy miał pamięć?
Dlaczego oczekujecie, że ludzie, którzy wyszli z więzienia, muszą stale nosić piętno więzienia na twarzy?
W jakim momencie uporałeś się z traumą?
To jest dobre pytanie. U mnie zadziałał swoisty proces amnezji. Nie mogę powiedzieć, żebym nie pamiętał, że byłem w obozie, bo codziennie patrzyłem na wytatuowany numer. Nigdy nie zapomniałem dnia przyjazdu do Oświęcimia, a także niektórych epizodów, bo dosłownie wryły mi się w pamięć. Zawsze wiedziałem, kogo utraciłem, w jaki sposób kolejno ginęli moi przyjaciele, z którymi byłem w tej samej organizacji konspiracyjnej w łódzkim getcie, czyli Lewicy Związkowej. Przeszliśmy razem wszystkie obozy i marsze śmierci, zaczęliśmy w dziesiątkę, a skończyliśmy w piątkę… Jednocześnie wszystko inne było jak za mgłą. Nastąpiła samoobrona organizmu. Trzeba było 20 lat od wyzwolenia, żebym zaczął odzyskiwać pamięć. Wróciłem akurat ze stypendium w Ameryce, kiedy pozostali przy życiu przyjaciele, już z rodzinami, spotkali się w mieszkaniu Szmulka (Stefana) Krakowskiego w Warszawie, na Racławickiej 33. Kiedy zasiedliśmy, żeby świętować rocznicę, Szmulek wzniósł za mnie toast. Zdziwiony odpowiedziałem: „Dlaczego za mnie? Toast za nas wszystkich!”. „Za ciebie, ponieważ tyś mi życie uratował”. „Ja tobie życie uratowałem?”.
Nie pamiętałeś?
Nie. To było w czasie pierwszego marszu śmierci, wędrowaliśmy z obozu przez Żory do Wodzisławia – półtora dnia, 49 kilometrów. Tam załadowano nas do otwartych wagonów. Po raz pierwszy wpędzono do wagonu 120 osób. Wcześniej byłem wożony w 70–80 osób. Jechaliśmy trzy i pół dnia. Właściwie nie jechaliśmy. Cały dzień staliśmy w Koźlu. Potem cały dzień w Opolu. Była ofensywa sowiecka, więc wszystkie tory musiały być zwolnione dla pociągów z żołnierzami Wehrmachtu. Jedyne, cośmy łykali, to płatki śniegu. Naprawdę byliśmy ściśnięci jak śledzie. Mogliśmy tylko stać. Jeszcze musiało być miejsce na kubeł. Kiedy dojechaliśmy do Buchenwaldu, w moim wagonie było 36 trupów. Kiedy ktoś padał, rzucano go do jednego kąta. I tu zaczyna się historia, którą zaczął mi przypominać Szmulek. „Pamiętasz, że ludzie umierali?”. „Pamiętam”. „Pamiętasz, co robiliśmy z trupami?”. „No, rzucaliśmy do kąta”. „Tak, tylko że ja byłem w tym kącie i mnie nimi zasypywano. Ty wtedy zacząłeś krzyczeć: »Ratujcie! To mój brat! To mój brat!«. I wtedy ludzie ciebie posłuchali, zaczęli ściągać ze mnie trupy. Tak uratowałeś mi życie”. Następnego dnia przyszedłem do niego: „Stefan, zaczynaj mi opowiadać”. Przywracał mi pamięć. Wtedy po raz pierwszy pojechałem do Auschwitzu, wcześniej nie czułem takiej potrzeby. Do 1965 roku miałem już za sobą kilka książek, wiele tekstów, w tym historycznych, ani jeden nie był o Holokauście. Dopiero od tego zdarzenia zacząłem swój warsztat przesuwać w stronę tematyki Zagłady.
Czy odzyskiwanie pamięci miało skutek dla Twojej psychiki?
Przez te 20 lat organizm obronił się przed traumą. Moi przyjaciele regularnie miewają – miewali, bo większość z nich nie żyje – koszmary nocne, w nich wracała przeszłość. Ja takie sny miewałem raz na dwa, trzy lata. Jeden z nich pamiętam. Jestem w miejscu, które jest pomieszaniem getta i obozu. Gdy teraz zamykam oczy – widzę ten sen. Wprowadzają nas na salę, gdzie ma się odbywać selekcja. Za stołem siedzi Hitler. Wskazuje na mnie, wydaje wyrok. W tym momencie zaczyna się naigrawać ze mnie esesman w czerni. Hitler do niego strzela, mówiąc: „On idzie na śmierć, ale ty nie masz prawa się naigrawać”. W tym momencie się budzę.
Z twojej 47-osobowej rodziny wojnę przeżyło pięć osób, włączając Ciebie. Ojciec i brat zginęli w obozie. Twoja mama przeżyła. Jak się o tym dowiedziałeś?
Terezin opuszczałem podleczony, ale bardzo słaby. Przyjechał po mnie Alek Klugman, później dość znany w Polsce i w Izraelu dziennikarz, towarzysz z organizacji konspiracyjnej. Przywiózł mnie na jedną noc do Łodzi, bo tam od razu postanowiono, że powinienem jechać do szpitala we Frydlandzie, gdzie dyrektorem był Arnold Mostowicz, związany z naszą organizacją. I w Łodzi zdążyła się przywitać ze mną Dorka Tugendreich, którą znałem z getta, i mówi: „Byłam z twoją mamą w obozie w Bergen-Belsen. Twoja mama żyje”. Szczęśliwa wiadomość w pierwszym dniu przyjazdu do Polski. Nie miałem siły ani możliwości, żeby jej szukać.
Kiedy mama dowiedziała się, że żyjesz?
Frydland jest na samej granicy Czech, 20 kilometrów za Wałbrzychem. Żydzi, którzy chcieli uciekać z Polski bez załatwiania formalności, przyjeżdżali tu, bo łatwo można było przejść na czeską stronę, a stamtąd do Austrii albo do niemieckiej strefy okupacyjnej. Tak jak wspominałem, skoro tylko nabrałem sił, zacząłem organizować młodzież. Stałem się więc osobą publiczną. Pewnego dnia podszedł do mnie jakiś facet: „Słyszałem pana wystąpienia, wspominał pan o Auschwitz, czy może mi pan o sobie opowiedzieć?”. Był krawcem z kresowego miasteczka, które przestało należeć do Polski. Przeżył wojnę samotnie w radzieckich stepach. Szybko wrócił do Polski, szukał krewnych, nikogo nie znalazł. „Słuchaj, chciałbym mieć z tobą zdjęcie na pamiątkę”. Poszliśmy do fotografa. I teraz wyobraźcie sobie, że ten polski żydowski krawiec ucieka przez Czechy do strefy niemieckiej i szuka ziomków. Dokąd się udaje? Do obozów dipisów, czyli przesiedleńców, na ogół to byli Żydzi. Otaczają go ludzie z Polski, pytają, jak tam jest. To jest 1945 rok, ludzie jeszcze nic nie wiedzą, słyszeli o pogromach – wracać, nie wracać. Facet opowiada o miastach, w których był, wyciąga kupę zdjęć. Rzuca je na stół. Wśród oblegających go ludzi jest moja mama i widzi moje zdjęcie. Mówię o tym i nawet teraz mnie ściska w gardle. Miała 100 marek oszczędności, za 40 kupiła zegarek dla synka, wsiadła w pociąg i przyjechała. W tym momencie przenosiłem się już do Wałbrzycha, więc już razem z nią.
To spotkanie masz przed oczami?
(Cisza). Jak mógłbym nie mieć?
Kiedy pojawiła się w Twoim życiu Halina Paszkowska, Twoja wieloletnia towarzyszka życia? Czy byłeś na jej pogrzebie?
Był pokaz slajdów z jej życia, było kilka przemówień i miedzy innymi cały czas grała jedna melodia – pierwsza cześć koncertu e-moll Mendelssohna. Ma to znaczenie. Poznaliśmy się w 1950 roku na zimowym obozie młodzieżowym w Zakopanem. Śliczna dziewczyna, znakomicie jeździła na nartach, tańczyła, imponowało mi, że była jedną z pierwszych dziewczyn na politechnice. Zawsze otoczona gronem adoratorów. W willi Związku Młodzieży, gdzie się zatrzymaliśmy, zauważyłem – a byłem w nią wpatrzony – jak reaguje na koncert Mendelssohna, który nadawało radio. Potem na kuligu siedzieliśmy obok siebie, zanuciłem go od początku do końca. Wpadła w zachwyt. Później żartowała, ze sprzedała się za koncert Mendelssohna.
Kiedy opowiedzieliście sobie historie wojenne?
Jeszcze długo, długo nie…
Byliście w stanie uwolnić się od wojny?
Tak i nie. Halina z pasją wykonywała swój zawód, długo była uważana za number one operatorów dźwięku. Robiła wszystkie filmy z Karabaszem, z Munkiem (poza „Pasażerką”), pracowała z Fordem, z Polańskim zrobiła „Nóż w wodzie”. Jej pasją były wspólne podróże, wiele ich było. A potem była nowa wielka pasja – dziecko. Trauma pojawiała się i znikała, ale siedziała w niej.
Pewnego dnia legendarny emisariusz Jan Karski opowiadał nam swoje przeżycia z okupowanej Warszawy, gdzie oboje byli. Mówili o miejscach, w których mogli się spotkać. Halina przez pewien czas pracowała w Radzie Głównej Opiekuńczej [charytatywna organizacja działająca podczas drugiej wojny – przyp. red.], była na aryjskich papierach. Miała niebieskie oczy, wyrosła w środowisku nieżydowskim. Cała rodzina dość szybko wyszła z getta. Nagle Karski pyta: „Gdzie pani była w czasie powstania w getcie?”. „W Warszawie”. „Jak pani zareagowała?”. „Mieszkałam z koleżanką, bo nie stać mnie było samej płacić za pokój, krzątałam się w kuchni i ta koleżanka wyciągła mnie na balkon: »Popatrz, getto się pali, żydki się palą…«. Musiałam się uśmiechać”. Mówię o tym, bo Halina była wyjątkowo odważną osobą, w powstaniu warszawskim łączniczka w bojowo-dywersyjnym plutonie „Rafałki”. Wielokrotnie wykazywała się odwagą. Kiedyś na statku „Batory” pewien nuworysz po chamsku odniósł się do sprzątaczki – Halina dała mu w twarz. Wyobrażam sobie, co musiało się w niej dziać, kiedy ta koleżanka pokazywała płonące getto. Musiała udawać, że się cieszy, żeby się nie zdekonspirować.
Żadne moje cierpienia, a byłem wielokrotnie bity, mam blizny do dziś, są niczym w porównaniu z takim cierpieniem. Ona je w sobie ukryła. Te historie usłyszałem wtedy po raz pierwszy.
W 1965 roku szedłeś z Martinem Lutherem Kingiem z Selmy do Montgomery po amerykańską równość. Pamiętasz emocje?
Przemieszczałem się z jednego miejsca na drugie na tak zwanym Deep South, czyli Głębokim Południu USA, będąc i uczestnikiem, i dziennikarzem. Pojechałem do Ameryki na stypendium. Kupiłem używanego volkswagena za 110 dolarów. Wtedy chicken in a basket, które dziś kosztuje 8 dolarów, kosztowało 35 centów. Miałem wiele rekomendacji do czarnoskórych działaczy wolności. Od pewnego momentu jechał ze mną czarny aktywista z Missisipi. Dowiedział się, że w miejscowości Magnolia podpalono szkołę, do której czarnoskóre dzieci miały pójść z białymi. Kiedy przyjechaliśmy, szkoła wciąż się paliła. Kiedy wróciłem do swojego auta, płonęło. Ktoś podpalił, bo widział mnie w towarzystwie niebiałego. Uratowałem podstawowe rzeczy i jedną osmaloną książkę, jest dla mnie jak relikwia. Do Selmy dotarłem autobusem. Rządził tam szeryf Jim Clark, wyjątkowo brutalny. Chłopisko jak Gołota, jedna jego pięść jak moje cztery. Tyson, którego oprowadzałem po Muzeum „Polin”, to przy nim cherlaczek. Przychodzę, bo potrzebowałem jego zgody na pobyt. Stoi nadęty, we mnie budzi się przekora. Wyciągam legitymację prasową, a w niej wkładki w językach polskim, angielskim, rosyjskim i francuskim. Otwieram na francuskim. Chwyta ją do góry nogami. „A co to jest?! Co ty mi dajesz?!”. Zrozumiałem, że nie ma żartów i otworzyłem stronę angielską. „Tylko jak już tam wejdziesz, to nie gwarantuję ci, kiedy wyjdziesz. To my decydujemy!”. Dał mi przypinkę ze swoim podpisem, mam ją do dziś. Dostałem zakwaterowanie w kościele baptystów, to był nasz teren internowania, oczywiście poza wyjściem na marsze, a były trzy. Jeden z nich się cofnął, bo uzbrojeni policjanci zagrodzili nam drogę samochodami, oczywiście Clark był na czele. To wtedy zginął pastor James Reeb.
Kinga pamiętasz?
W tym kościele szybko postawiono prycze. Nie mogę zapomnieć, bo prycza Martina Luthera Kinga była obok mojej, więc przez te sześć dni mieszkałem z nim prycza w pryczę. Nie było chemii między nami, chyba z mojej winy. Wydawał mi się zimnym człowiekiem, chyba niesłusznie go oceniłem. Natomiast z jego zastępcą – i po jego zabójstwie następcą – Ralphem Abernathym, i z jego żoną od pierwszej chwili była cudowna chemia. Byliśmy tam wszyscy na siebie skazani. Tam spacerowaliśmy, jedliśmy, nasłuchiwaliśmy, czy ktoś nie został postrzelony. Co chwila przychodziły meldunki, że kogoś pobito. Od śmierci Reeba był strach.
Byłeś uczestnikiem epoki. We wstępie do książki „XI Nie bądź obojętny” Olga Tokarczuk pisze o lęku o to, że kiedy Was nie będzie, ludzie zapomną o złu.
Mamy pamięć wielkich wydarzeń, powstań narodowych, choć świadków już nie ma. Rzecz w tym, czy i na ile każda następna generacja przetwarza je w sobie, stara się je zrozumieć. Dzisiaj są większe możliwości. Mamy wielkie archiwa historii mówionej, również wideo – to wszystko może oddziaływać na wyobraźnię i świadomość. Również w tym celu, by się przed czymś uchronić, czymś wpłynąć na życie swojego dziecka.
A nie czujesz się bezsilny, widząc, że świat się zaostrza, odrzucając Wasze doświadczenie?
Odrzuca, ale i przyjmuje! Po 1990 roku było wiele dobrych lat, które umożliwiły ludziom niewiedzącym o swoim żydowskim pochodzeniu lub pozostającym w ukryciu – ujawnienie się. To znaczy, że znaleźli otoczenie, któremu mogli zaufać. Przedtem tego nie robili, bo czuli się samotni, bez wsparcia. Jeżeli taki proces następuje – a myślę też o coming oucie osób homoseksualnych – to znaczy, że są coraz większe kręgi zrozumienia. To dobre, to postęp.
Co było najważniejsze w Twoim życiu?
Gdyby zmieścić to w jednym słowie – przyjaźnie.
A empatia?
Widzę, że jesteś nieco zawiedziony, że nie użyłem tego słowa. Najważniejsze dla mnie są przyjaźnie. Kiedy przemawiałem na forum ONZ, mówiłem o potrzebie zmniejszenia stopnia wzajemnej nienawiści. W trakcie przemówienia dostrzegłem na sali zgromadzeń ONZ znanego przywódcę religijnego – rabina Schneiera z Nowego Jorku, u którego gościłem dzień wcześniej z grupą dyplomatów. Wygłosił on do nas coś w rodzaju kazania, kończąc słowami z Talmudu: We’ahawta lereacha kamocha – „Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego”. Nawiązałem do jego słów. Powiedziałem: „Moi drodzy, ja tak daleko nie idę, zanim zaczniemy kochać, spróbujmy się mniej nienawidzić”. A więc pierwszym etapem do tego, co nazwiemy przyjaźnią, musi być empatia. Niech się od tego zacznie. Ale potem musi nastąpić coś więcej.
A czym było dla Ciebie znów się zakochać?
(Cisza). Nigdy nie przestałem. Może kogoś zaskoczę, może zawiodę – największą miłością mojego życia była i jest moja córka. Wszystko inne jest jego częścią. Czasami mnie pytają, jaki jest sekret mojej żywotności. Nie umiem powiedzieć. Pewnie jest coś w genach. Pewnie konieczność bycia w ruchu. Nie przestawać mimo kłopotów z kolanami. Codziennie próbuję przejść swoje 4 km, na szczęście jest krokomierz, który napomina: „Oj, za mało”. Ważne, żeby szare komórki pracowały. Ale jeżeli jest jeszcze coś, co człowieka napędza, to odpowiem szczerze i znów banalnie – to potrzeba miłości.
Marian Turski, ur. w 1926 roku w Druskienikach. Historyk, dziennikarz, działacz społeczny. Od 1958 roku kieruje działem historycznym tygodnika „Polityka”. Autor książek i opracowań, między innymi: „Lumumba i jego kraj”, „Operacja Terminal”, „Byli wówczas dziećmi”, „Losy żydowskie. Świadectwo żywych”, „Polish Witnesses to the Shoah”, „Sztuka w miejscach śmierci. Europejskie pomniki ofiar hitleryzmu” (wspólnie z Haliną Taborską) oraz „XI Nie bądź obojętny”.