Terapeuta rodzin prof. Bogdan de Barbaro twierdzi, że wszyscy bierzemy udział w swoistej sztafecie pokoleń, w której każda kolejna zmiana ma wpływ na poprzednią i na późniejszą. To nas scala i daje poczucie przynależności, ale rodzinne i narodowe mitologie bywają też niebezpieczne. Jak budować je w dojrzały sposób?
Czy stojąc w Święto Zmarłych nad grobem naszych dziadków, pradziadków lub innych dawno zmarłych krewnych, możemy przeżyć coś w rodzaju połączenia, odbyć dialog z dawnymi pokoleniami?
Pyta pani, jak sądzę, o coś, co jest szczególną, niewidoczną łącznością. Rzeczywiście ludzie idą na cmentarz również w celu duchowego spotkania z przodkami. Pewien Amerykanin, który kilka lat temu odwiedzał Polskę i w Dzień Zaduszny był ze mną na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie, był oszołomiony ilością ludzi na cmentarzach. W Stanach mają Halloween, które obśmiewa śmierć, jest pretekstem do zabawy, w Polsce w ten dzień może być okazją do odczuwania zadumy i smutku. Być może w naszym kraju jest to dzień szczególnie jednoczący rodzinę. To też dobry przykład na to, że ta sama okoliczność może zwrócić nas ku sacrum albo ku profanum.
W Polsce przodkowie to kategoria „sacrum”?
Myślę, że tak. Dają nam poczucie rodowej łączności. Jako osoba uczestnicząca w szkoleniu terapeutów rodzinnych często mam okazję robić tak zwany genogram, czyli graficzne wyobrażeniem drzewa rodzinnego, z osobami, które mają zostać terapeutami. I to są bardzo poruszające sytuacje. Poruszające dlatego, że tam wartością nie musi być wcale ilość czynów bohaterskich, jest też miejsce na dramaty i zawsze jest spotkanie z jakąś żałobą. Nie ma wśród nas ludzi, którzy nie nosiliby w swoim sercu jakiejś utraty. Mało tego, nosimy w sobie także to, jak śmierć naszego pradziadka wpłynęła na naszego dziadka. Ten, kto analizuje swój genogram, ma za zadanie spotkać się ze swoimi żyjącymi przodkami i dowiedzieć się od nich czegoś więcej o rodzinnej przeszłości. Czasem słyszy różne zabawne historie, przygody, czasem opowieści o krzywdzie i tym, że świat jest zły. Ale wszystkie te narracje w jakiś sposób integrują człowieka. Dodają mu siły. Większość osób po zrobieniu genogramu wyznaje, że to doświadczenie ich wzbogaciło i scaliło.
Czy rzeczywiście to, kim byli nasi przodkowie, ma takie znaczenie dla tego, kim my jesteśmy?
Ja wierzę, że to, co się dzieje i działo z moimi przodkami, ma wpływ na mnie. Wierzę, że jest coś takiego, jak dziedziczenie społeczne, jak mitologia rodzinna, jak lojalność wobec przodków, często niewidoczna i nieoczywista. To wszystko na nas oddziałuje. Jeśli pyta pani o to, czy przeszłość wpływa na teraźniejszość – to nie mam wątpliwości, że tak.
Nawet nie moja przeszłość?
Jest przecież we mnie także przeszłość moich przodków, odziedziczona. Oczywiście nie jest to tak jednoznaczne jak algorytm, ale znakiem tego, że to istotne, jest fakt, iż praktycznie w każdej terapii rodzin częścią terapii jest właśnie praca nad wspomnianym genogramem. Czasami sięgamy daleko, wiele pokoleń wstecz i to może być dla niektórych powodem do dumy. Czasami trudno odtworzyć to, co się działo kiedyś, to, kim byli nasi pradziadkowie. Ale samo szukanie jest ważne. Ludzie dowiadują się rzeczy, dzięki którym mogą siebie lepiej zrozumieć. Na przykład myśleli, że to, co robią, wynika z ich wyboru czy świadomej decyzji, a tak naprawdę jest dokładną realizacją marzenia pradziadka, przekazywanego z pokolenia na pokolenie na nieświadomym poziomie.
Po przodkach, oprócz domu czy koloru oczu, dziedziczymy też różne rodzinne mitologie, ukryte przekazy, zakodowane sposoby radzenia sobie z rozmaitymi kwestiami…
…motta życiowe, uprzedzenia – pozytywne bądź negatywne. Dostajemy je, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. I od nas zależy, co z tym zrobimy.
Mogę się zgodzić, że takie dziedzictwo ma na nas wpływ, ale co mi daje wiedza o tym, że mój przodek był komiwojażerem? Jaki to ma związek z moim życiem?
Bezpośredniego związku może nie mieć, to są często bardzo subtelne wpływy. Jeśli pani pradziadek był komiwojażerem, to mogło stworzyć w nim pewne psychiczne konsekwencje pt. bezpieczeństwo podróży lub niebezpieczeństwo podróży, przekazywane następnym pokoleniom, niekoniecznie na zasadzie „pamiętaj, podróżuj” lub „pamiętaj, nie podróżuj”. Przekaz może być w pani zapisany dyskretnie, cienką kreską.
Druga ważna sprawa, która może jest mniej oczywista, każdy z nas jakoś określa, co znaczy jego „ja”. „Ja indywidualne” kończy się na mnie, ale jest też szerszy krąg, w którym to „moje ja” się obraca – jestem członkiem pewnej rodziny, społeczności, wspólnoty europejskiej – te kolejne kręgi są coraz szersze. „Ja rodzinne” jest blisko „ja indywidualnego”. Poczucie tożsamości „ja indywidualnego” jest częścią mojej wewnętrznej siły, poczucie mojego „ja rodzinnego” też. Ta siła może brać się więc z bogactwa osób, które są we mnie, moich przodków. Nie jestem wtedy samotną wyspą, moja wyspa „ja” jest zaludniona.
Czyli wszystko ma znaczenie?
Jeśli uznamy, że życie refleksyjne ma sens, to musi się ono wiązać z refleksją na temat tego, skąd się wziąłem. Niekiedy w przeszłości naszych przodków znajdujemy powody do dumy, a czasem – do zawstydzenia, ale nadal to jest kawałek nas samych.
Porozmawiajmy o tym zawstydzeniu. Jaki wpływ może mieć na nas wiedza, że nasz przodek był złoczyńcą?
Każdy prawdziwy obraz rodziny jest obrazem złożonym. Mitologia rodzinna to bardzo często taki rodzaj ocenzurowanej opowieści. I mam wybór – czy ja chcę o sobie wiedzieć tylko dobre rzeczy, czy mam na tyle siły, by pomyśleć o sobie w sposób złożony, niejednoznaczny: że mam w sobie siłę i słabość. Skoro obie te okoliczności mają na mnie wpływ, to chyba lepiej, żebym poznał obie.
To, czego stajemy się nieraz ofiarą, to jednostronna narracja o naszej przeszłości, widzianej jako zestaw dum narodowych czy rodzinnych. To jest niedojrzałe, dziecinne i nieprawdziwe. Dojrzałe jest bycie w kontakcie z tym, z czego jesteśmy dumni, ale też w kontakcie z czymś, co nas zawstydza. Być może nosimy w swoich sercach – często o tym nie wiedząc – ciężar niechlubnych historii naszych przodków. O jakiejś przemocy, o jakichś wydarzeniach zawstydzających. Mglistość tych spraw sprzed wielu lat nie pozwala nam się nimi zająć i z nimi uporać.
Czyli dobrze jest mieć wśród przodków złodzieja...
Niekoniecznie dobrze, ale warto być tego świadomym i nie udawać, że był bankierem. Na zasadzie: „jestem dumny z Kościuszki, ale jest mi wstyd za Jedwabne”. Ci nasi przodkowie, którzy mieli jakieś udręki, porażki, może nawet zbrodnie na koncie, musieli jakoś sobie z tym poradzić. Ich potomkowie też gdzieś w sobie to noszą, ale nie powiedziałbym, że to działa na zasadzie „ponieważ dziadek był bohaterem, to ja też będę bohaterem”. Takiej przechodniości nie ma, ale jeżeli czyjś dziadek był bohaterem, to we wnuku może być rodzaj obligacji, żeby coś dobrego zrobić. Jeśli był zbrodniarzem, to wnuk może chcieć odkupić zbrodnię swojego przodka. To nie ma bezpośredniego przełożenia, ale nie może nie mieć związku.
Co kieruje nami w poszukiwaniu korzeni? Potrzeba? Brak?
Czasem ciężar jakiejś tajemnicy sięgającej wielu pokoleń wstecz. Niekiedy z tego powodu ludzie mają poczucie, że coś było w nich niescalone i dopiero wyjaśnienie tajemnicy ich scala. To może być też coś bardzo zwykłego: potrzeba dowiedzenia się, skąd przychodzimy. W jakimś sensie w ten sposób poszerzamy naszą rodzinę.
Od zawsze wiedział pan, że pana rodzina pochodzi z Włoch?
Ta „przeprowadzka” do Polski to kwestia czterech pokoleń wstecz, wiedziałem o tym od dziecka. Ale przeżyciem było dla mnie, gdy kilka lat temu odnalazłem listy, z których wynikało, że moja babcia korespondowała z moimi przodkami z Wenecji.
Pyta pani, co to daje. Chyba głównie poczucie przynależności. Żyć bez tego poczucia to tak jakby powiedzieć, że ktoś nie ma nazwiska czy kraju pochodzenia. Oczywiście można wybrać kosmopolityzm, beznarodowościowość, ale i tak jakaś kraina czy grupa ludzi będzie moim korzeniem. Słowo „korzenie” nieprzypadkowo jest w tym kontekście używane, bo oznacza, że nikt mi ich nie wyrwie, że dzięki nim jestem silniejszy, bardziej ugruntowany. Oczywiście jest też w psychologii i myśli społecznej takie postmodernistyczne spojrzenie, że wszyscy jesteśmy nomadyczni, że ciągle się przenosimy – zwłaszcza duchowo i intelektualnie – i co jakiś czas jesteśmy świadkami nowego krajobrazu, w tym też jest coś pięknego. Można to rozumieć jako krajobraz mentalny, a można dosłownie, jako przemieszczanie się fizyczne. Topos człowieka w drodze, homo viator, jest bardzo nośny i pomaga zrozumieć siebie.
Mówimy: „zapuszczać gdzieś korzenie”, co oznacza, że mamy też taką zdolność, by wybrać miejsce, z którym chcemy się związać.
Zgadza się. Ludzie czasem zadają sobie pytanie: „Gdybym tu nie mieszkał, to gdzie bym się przeniósł?”. Ja bym się przeniósł do Włoch. Przodkowie przekazali mi przywiązanie do pewnych miejsc, podobnie jak legendy. Mój ojciec opowiadał mi, jak uczestniczył w drugiej wojnie światowej, a później walczył w podziemiu, i pamięć o tym we mnie żyje. Noszę też w sobie opowieść o dziadku, który zginął w Katyniu. Wiele lat temu byłem w lesie katyńskim, i to zdarzenie mnie tworzy nie tylko w sensie tożsamości, ale też tego, co jest dla mnie poruszające i ważne. Jestem przekonany, że są dla mnie ważne pewne sprawy właśnie dlatego, że były one ważne dla moich przodków: dziadka, pradziadka, oczywiście z tego, co na ich temat wiem. Jeden z moich pradziadków ma grób we Lwowie, na którym też byłem. Nie chcę trywializować tego tylko do wzruszeń, ale na tym budują się rodzinne mitologie.
Budują się mitologie osobiste, mitologie rodzinne i mitologie narodowe.
Czasem są to mitologie dojrzałe, a często niedojrzałe. W Polsce silna jest mitologia krzywdy i bohaterstwa. To może nas bardzo osłabiać, bo z takiej mitologii wynika ślepota na nasze błędy i zaniedbania. Jeśli nie pasujemy do wersji, w której herbie jest martyrologia i szczególnego rodzaju nadzwyczajność, to może to być pretekstem do wykluczenia nas ze wspólnoty. Więc jest to mitologia niedojrzała, zanurzona w cierpieniu i wymagająca cierpienia. Wersję wspólnoty nadzwyczajnej i heroicznej trudno uznać za dojrzałą i pogłębioną. Czyż nie jest paradoksem, że w XXI wieku nieraz słyszymy, że „Polska jest Chrystusem narodów”? Bywa to przez polityków używane i nadużywane. A o czym są pomniki i rocznice w Polsce? O naszych klęskach.
W swojej pracy pewnie obserwuje pan często, jak dotarcie do jakichś elementów z przeszłości odmienia czyjeś spojrzenie na siebie i świat o 180 stopni.
Poznanie przeszłości zawsze pozwala lepiej zrozumieć siebie, dodaje sprawczości. Sprawczość jest o tyle ważna, że my często realizujemy pewne scenariusze, nie wiedząc, dlaczego je realizujemy. Tu nie chodzi o to, by je porzucić, tylko by je autoryzować. Czasami wymaga to pracy nad zranieniami rodziców czy dziadków, przy czym im bliższe pokolenie, tym wyraźniej to odczuwamy i możemy nazwać. Czasem to jest coś bardziej odległego.
Praca nad nieświadomą częścią historii przodków ma miejsce w metodzie ustawień Berta Hellingera, do której mam bardzo duży dystans, bo wprowadza ludzi w niepokój i zamieszanie, bardziej otwiera rany, a nawet je tworzy, niż je domyka. To mi się nie podoba, choć podzielam pogląd, że w przeszłości są jakieś ważne, niedomówione sprawy. Tak, stale obserwuję, jak odkrywanie tajemnic z przeszłości i ich przepracowywanie domyka blizny i zabliźnia rany.
Czasem nie chcemy zagłębiać się w historię swojej rodziny, odcinamy się od niej, bo nie mamy zbyt dobrych relacji z najbliższym pokoleniem. W książce „I jak tu się dogadać?!” mówi pan, że teoria o toksycznych rodzicach z jednej strony otworzyła ten temat, ale z drugiej go podgrzała i doprowadziła do obwiniania rodziców bez chęci zrozumienia tej trudnej relacji i może też przebaczenia.
Z mojego terapeutycznego doświadczenia wynika, że pozostanie na etapie oskarżyciela nic nie daje. Oczywiście otwiera się wtedy przestrzeń na spotkanie z własnymi uczuciami, takimi jak gniew, rozpacz, ból, wściekłość, ale żeby to się mogło zabliźnić, powinno być też miejsce na zrozumienie, a potem wybaczenie. To, że 40-letni syn idzie do 70-letniej matki i zaczyna jej wygarniać, że nie dość kochała go w dzieciństwie, jest nie tylko niecne, ale też nieskuteczne.
Czy ktoś, kto nie widzi rzeczy, za które mógłby być wdzięczny swoim przodkom, też powinien zrobić swój genogram?
Tym bardziej powinien. Nie jest możliwe, by rodzina nic dobrego nie dała. To dobro może być pokiereszowane, schowane, przytrute, ale praca nad genogramem polega na dotarciu do czegoś, co jest wartościowe, co sprawiło, że ten człowiek jest na takim etapie drogi, a nie innym.
Co może taka osoba odkryć? Że samo życie jest darem?
Nie tylko. U każdej osoby może pojawić się coś innego. Jeśli ktoś zauważa w sobie silne strony, to są powody, by sądzić, że łączą się z tym, co otrzymał. Jeśli ma słabe strony, to możliwe, że znajdzie nie tylko wyjaśnienie, ale też usprawiedliwienie, zrozumienie ich przyczyn.
Przodkowie mają wpływ na nas, a czy w jakimś psychologicznym albo mistycznym wymiarze my możemy mieć wpływ na nich?
Na przykład mężczyzna wyrósł z dziada pradziada w patriarchalnej rodzinie, ale dzisiaj tkwienie w tym patriarchacie jest poniekąd śmieszne, a poniekąd niemożliwe i niedające szczęścia. I dochodzi do zderzenia mitu rodzinnego z rzeczywistością. Ten mężczyzna musi porozmawiać ze sobą i ze swoimi przodkami. Powiedzieć: „Pradziadku, rozumiem, że za twoich czasów było tak, ja mam inaczej, szanuję cię, ale idę swoją drogą”. I to jest to wyodrębnienie, które czyni go samym sobą, uwalnia ze szponów scenariusza sprzed lat. Nie będzie miał w sobie już tego zamieszania, nie będzie toczył wojny pomiędzy dwoma wzorcami: odziedziczonym patriarchalnym i współczesnym.
Bardzo często mówi się, że nie da się zmienić przeszłości. Ja wierzę, że się da. Nie da się wprawdzie zmienić faktów, ale da się zmienić ich interpretację. Jeśli przyjmiemy, że interpretacja jest ważniejsza od faktów, to możemy starać się budować taką narrację o przeszłości, by nam ona służyła. By była częścią naszego wyposażenia. To tak jak idę na strych i w tych szczątkach przeszłości znajduję coś, co trzeba wyrzucić, bo jest przegniłe i zjedzone przez korniki, ale też znajduję skarby, które chcę zachować i postawić na honorowym miejscu. I to jest mój sposób porozumiewania się z przeszłością. Zapoznaję się z zawartością rodzinnych kufrów i wybieram, co chcę zatrzymać, co chcę oddać, a co dać do historycznej gabloty.
Czyli to, kim byli moi przodkowie, ma wpływ na to, kim jestem, ale też w dużej mierze to ja sama buduję siebie i historię mojej rodziny.
Mój ojciec miał taki zwyczaj, że podczas czytania zagryzał palec wskazujący. Pamiętam, jak mnie to w dzieciństwie irytowało. Nagle, będąc już w wieku dojrzałym, odkryłem, że robię to samo. Bardzo mnie to rozśmieszyło, ale był to też znak, że to, co nazywamy dziedziczeniem, jest taką właśnie sztafetą. To, jaki czas osiągnę, na jakim miejscu będę w sztafecie na kolejnej zmianie, będzie zależało od tych poprzednich zmian, ale też mogę wnieść w nią swój indywidualny dobry wkład. Naszą rozmowę warto spuentować słowami Czesława Miłosza z utworu „Czego nauczyłem się od Jeanne Hersch?”: „…Że we własnym życiu nie wolno poddawać się rozpaczy z powodu naszych błędów i grzechów, ponieważ przeszłość nie jest zamknięta i otrzymuje sens nadany jej przez nasze późniejsze czyny.”