Kiedyś pracowała na dwa etaty i żyła kosztownym warszawskim życiem. Dziś mieszka w małym mieście i utrzymuje się z publikacji przepisów na tanie wegańskie dania. Profil Biedanizm na Instagramie obserwuje 268 tysięcy kont, choć jego autorka, 30-latka Julita Romaniuk, podkreśla, że przecież nie pokazuje niczego wyjątkowego. I dziwi się ludziom, którzy wstydzą się mówić, że nie mają pieniędzy.
Lubisz wygodne życie?
Kto nie lubi?! Nie potrzebuję jednak wiele, żeby było mi wygodnie. Komfort utożsamiam ze spokojem, a jestem spokojna, gdy nie mam dużych problemów i mam zdrową rodzinę, a nie gdy dużo posiadam.
Ale chyba zdarzają ci się zakupy dla przyjemności. Jeśli wydawać, to na co?
Nie żałuję pieniędzy na rzeczy dla psa. Non stop mogłabym kupować mu zabawki, ubranka, smaczki, karmy. Większość szafy mojego psa to ubrania droższe od moich [śmiech]. Lubię od czasu do czasu kupić coś ładnego do domu, ale to nie może być kubeczek za pięć złotych, tylko coś naprawdę jakościowego i pięknego, zdecydowane 10 na 10. Nie wydaję ani nie kupuję dużo, ale kiedy już sobie pozwalam, nie uznaję kompromisu.
Zawsze byłaś oszczędna?
Musiałam się nauczyć. Na pierwszych latach studiów wiecznie nie miałam kasy. Wydawałam bezmyślnie. Często jadłam na mieście, prawie w ogóle nie gotowałam. Kompletnie nie umiałam zarządzać pieniędzmi. Mam świadomość, że to przywilej, kiedy rodzice mogą cię utrzymywać przez całe studia i nie musisz pracować. Może dlatego zrozumiałam wartość pieniądza dopiero, gdy na trzecim roku studiów zatrudniłam się dorywczo w cukierni. Już nie wydawałam tak lekko. Mniej więcej wtedy też zaczęłam gotować i kombinować w kuchni. Dziś wydaje mi się, że z trójki rodzeństwa – mam siostrę i brata – to ja jestem tą, która wydaje ostrożnie, choć jako dziecko byłam tą najbardziej rozrzutną. Mój brat całe lata trzymał kasę, którą dostał na komunię. Nie ruszał. Ja swoją od razu wydałam na wieżę stereo, lalkę Barbie i chomika.
Julita Romaniuk, autorka profilu @biedanizm (Fot. Aga Bilska)
W domu mówiło się o pieniądzach?
Raczej nie. Przy trójce dzieci rodzice żyli na normalnym, średnim poziomie. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że dobrze gospodarowali wydatkami. Nigdy nie poczułam, że na coś nas nie stać albo że moje potrzeby nie są zaspokojone, bo jesteśmy na to za biedni, ale też nie byłam rozpieszczana bardziej niż koleżanki.
Wyszłaś z domu z przekonaniem, że pieniądze to nie problem?
Wyszłam z przekonaniem, że zawsze sobie poradzę. Moje początki dorosłości szybko to zweryfikowały i dały finansowo w kość. Pieniądze raz są, raz ich nie ma. W pewnym momencie zauważyłam, że nie potrzebuję wydawać dużo, aby zdrowo i różnorodnie gotować.
Studiowałaś w Warszawie i tu osiadłaś po studiach, ale parę lat temu postanowiłaś się wyprowadzić do dużo mniejszego miasta. Bo Warszawa była za droga?
Mieszkałam – najpierw z chłopakiem, a potem z chłopakiem i psem – w niedużej kawalerce. Gdy zrobiło się ciasno, zaczęliśmy szukać większego mieszkania. Akurat wtedy wybuchła pełnoskalowa wojna w Ukrainie, co wpłynęło również na rynek nieruchomości w Warszawie. Wybór był ograniczony, czynsze rosły. Nie byliśmy w stanie znaleźć mieszkania w rozsądnej cenie, które odpowiadałoby naszym potrzebom i gustom. Okazało się, że wspólne oszczędności, które chcieliśmy w przyszłości wykorzystać na wkład własny w potencjalne warszawskie mieszkanie, oczywiście na kredyt, wystarczą na nieduże mieszkanko w małym mieście. Kupiliśmy je, ale podczas przeprowadzki płakałam. Byłam zdecydowana, że chcę spędzić dorosłe życie w Warszawie. Nie widziałam innej możliwości. Mówiłam sobie, że to zmiana na rok. Może ceny się uspokoją, sprzedamy mieszkanie, weźmiemy kredyt, wrócimy do pierwszego planu, a ten rok będzie inwestycją w przyszłość. Tymczasem jesteśmy tutaj już dwa lata.
I co?
I nie chcę wracać. Jest mi tu wspaniale. Mamy własne mieszkanie i nie musimy płacić kilku tysięcy za wynajem. Siłą rzeczy żyjemy spokojniej, wolniej i oszczędniej. Wydajemy dwa razy mniej, bo nie kuszą nas warszawskie rozrywki, wyjścia do restauracji, jedzenie na dowóz. W Warszawie trudno o bliskie sąsiedzkie więzi i poczucie, że przynależysz do jakiejś społeczności. Trudno o międzypokoleniowe przyjaźnie, a ja mam koleżanki starsze o kilkadziesiąt lat, jak pani Wiesia, która dokarmia bezdomne koty i nawet postawiła im mały domek na kupionym w tym celu kawałku ziemi, żeby nie marzły i miały gdzie mieszkać. W Warszawie musisz się dziś utyrać, żeby żyć na miłym poziomie. A w małym miasteczku przyjemne życie jest możliwe mniejszym kosztem.
Tylko czy to życie faktycznie jest przyjemne?
Nie mieszkam poza cywilizacją. Mam godzinę samochodem do Gdańska, kilkanaście minut do Elbląga. W Warszawie, gdy chciałam odwiedzić siostrę mieszkającą w dzielnicy obok, jechałam dłużej. Małe miasta nie wyglądają już tak jak nasze stereotypowe wyobrażenia o nich. Mieszkanie tu porównałabym trochę do mieszkania w dalszej dzielnicy dużego miasta. Nie brakuje tu niczego do codziennego życia, a gdy potrzeba czegoś więcej, musisz podjechać trochę dalej. W pobliskim Elblągu znajdziesz studio pilatesu z reformerami, które wygląda pięknie, instagramowo – jak studia w Warszawie. Są kawiarnie, w których wypijesz kawę speciality czy zjesz wegańskie ciastko. Jest kino, jest teatr, jest lekarz.
Mieszkając w mniejszym mieście, zyskujesz spokój i pieniądze, a nie tracisz przywilejów związanych z życiem w dużym ośrodku. Niedługo po tym, jak podzieliłam się z obserwatorami i obserwatorkami na Instagramie, że przeprowadziłam się do mniejszego miasta, zaczęłam dostawać wiadomości, że moja opowieść zadziałała jak inspiracja. Parę osób też się przeniosło.
Julita Romaniuk, autorka profilu @biedanizm (Fot. Aga Bilska)
Młodzi ludzie widzą przyszłość w małych miastach?
Pewnie jeszcze kilka lat temu, kiedy ktoś chciał otwierać w mniejszym mieście własną firmę, jak cukiernia bezglutenowa czy studio jogi, to słyszał, że po co to komu, przecież nikt nie będzie z tego korzystał. A teraz widzę, że takie biznesy radzą sobie tu świetnie. Poza tym coraz więcej prac możesz wykonywać zdalnie. Jeśli nie musisz być codziennie w biurze, to nic tylko mieszkać w małym, ale dobrze skomunikowanym mieście. Coraz więcej moich znajomych wraca tam, skąd pochodzi – kupuje mieszkania, układa sobie życie, nawet otwiera firmy i zatrudnia ludzi. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie jest to rozwiązanie dla każdego. Nie wszyscy pracują zdalnie, nie wszyscy znajdą zatrudnienie w małym mieście, bo nie wszędzie jest zapotrzebowanie na każdy zawód albo każdy biznes. Ile studiów tatuażu czy biur architektonicznych możesz otworzyć w 15-tysięcznej miejscowości? A pewnie z perspektywy Warszawy to bardzo dochodowy interes, tam na takie usługi wciąż jest większy popyt. Widzę jednak, że coś się zaczyna zmieniać. Moi rówieśnicy coraz częściej osiadają poza największymi miastami w Polsce. Nie traktują powrotu w rodzinne strony jako czegoś strasznego.
A bardzo długo uchodziło to za porażkę. Nie udało ci się w dużym mieście – przegrałaś. Tak samo jest z brakiem pieniędzy i dlatego wiele osób nie potrafi się przyznać, że nie ma kasy.
Kiedy zaczynałam prowadzić Biedanizm, napisał do mnie kolega, że podgląda to, co robię, i że mu się podoba, ale oficjalnie nie będzie obserwował profilu i lajkował postów, bo głupio śledzić stronę o takiej tematyce. Wstydził się. Bał się, że ktoś zobaczy i pomyśli, że nie ma kasy. Mamy problem z przyznaniem się, że brakuje nam pieniędzy. Że nie na wszystko nas stać. Wystarczy zobaczyć, jakim powodzeniem cieszą się pożyczki chwilówki i jak często są reklamowane. To potwierdza wstyd związany z brakiem pieniędzy.
A pomijając tego kolegę, reszta twoich rówieśników ma problem z przyznaniem się, że ich nie stać?
Różnie. W rozmowach ze znajomymi swobodnie rozmawiamy o pieniądzach i o tym, że czasem nie możemy gdzieś jechać albo czegoś sobie kupić, bo akurat brakuje nam kasy. Z drugiej strony są osoby, które zrobią wszystko, żeby nie pokazać, że nie mają pieniędzy. Będą udawać, że jest świetnie, nawet gdy widzisz, że raczej mają cienko. Dziwi mnie to, bo przecież nie żyjemy w czasach powszechnego dobrobytu. Ludzie, którzy nie miewają trudności finansowych, to zdecydowana mniejszość. Reszcie, zwłaszcza młodym dorosłym, nie jest łatwo.
Julita Romaniuk, autorka profilu @biedanizm (Fot. Aga Bilska)
Wymyślając nazwę profilu z wegańskimi przepisami, od samego początku chciałaś użyć słowa „bieda” w nazwie? Nie próbowałaś mniej bezceremonialnych rozwiązań? Coś naokoło? „Kuchnia roślinna na każdą kieszeń”?
Próbowałam! Miał być na przykład „Tani weganizm”. Gdy mój chłopak podsunął mi „Biedanizm”, nie byłam przekonana. Uwierała mnie ta „bieda”, nie chciałam, żeby ktoś pomyślał, że szydzę z osób żyjących w ubóstwie. Ale zakładałam stronę z przepisami dla siebie i znajomych, nie myślałam o niej w kategoriach sposobu na życie, wręcz przeciwnie – byłam pewna, że nie zaistnieje szerzej. A wyszło, jak wyszło [śmiech]. Dziś Biedanizm pojawia się w analizach naukowych obecności słowa „bieda” w popkulturze.
Żyjesz z Biedanizmu?
Tak, od około dwóch lat tylko z Biedanizmu. I jestem niesamo[1]wicie wdzięczna, że mam taką możliwość. Podczas ostatnich lat studiów i chwilę później pracowałam bardzo dużo. Równocześnie w dwóch miejscach, w swoim zawodzie od 9 do 17, a wieczorami, chcąc sobie dorobić, w recepcji jednego z warszawskich hoteli. Bywało, że do pracy wychodziłam z walizką i wracałam po dwóch dniach. Dlatego teraz tak doceniam elastyczny charakter mojego nowego zajęcia, spokój, czas spędzony z rodziną, wyjazdy w naturę, na przykład na Mierzeję Wiślaną nieopodal naszego miasta. Poza tym na działaniu w sieci można zarobić dobre pieniądze, które spokojnie wystarczają na przyjemne życie. Pewnie mogłabym pogodzić działalność internetową z pracą na etacie, ale dopóki nie będę musiała jej podjąć, żeby się utrzymać, wystarczy mi tyle, ile dziś mam.
Mówisz, że na pracy w Internecie można dobrze zarobić. Nawet jeśli sprzedaje się e-booki – jak ten ostatni z przepisami na wegańskie kebaby – za kompletny bezcen?
Byłabym hipokrytką, sprzedając drogo e-booki z przepisami na tanie dania [śmiech].
Współpraca z komercyjnymi markami też musi być zgodna z filozofią Biedanizmu?
Jestem bardzo wybredna. Nie współpracuję z firmami, które nie pasują do idei Biedanizmu, ani z takimi, za którymi ciągną się skandale, które są znane ze złego traktowania pracowników albo łamania praw człowieka czy praw zwierząt.
Julita Romaniuk, autorka profilu @biedanizm (Fot. Aga Bilska)
Decyzje zakupowe również podejmujesz, kierując się tymi wartościami?
Oczywiście. Nie chcę w żaden sposób wspierać firm, które przyczyniają się do czyjegokolwiek cierpienia. Zwracam na to uwagę zarówno w czasie codziennych zakupów spożywczych, jak i wybierając nietestowane na zwierzętach kosmetyki czy wegańskie ubrania. Najchętniej z drugiej ręki!
Zauważyłaś, że wiedza Polaków i Polek o diecie wegańskiej się rozwinęła?
Wiedza jest na pewno większa niż pięć lat temu, gdy startował Biedanizm. Przede wszystkim produkty są dużo łatwiej dostępne i tańsze. Już nie musisz zamawiać wszystkiego przez Internet albo polować na wegański ser za 15 złotych w ekologicznych delikatesach, bo dwa dni później będziesz chciała zjeść pizzę. Dziś ten ser kosztuje siedem złotych i kupisz go w markecie pod domem. Od początku chciałam pokazywać dania wegańskie, które można przygotować z produktów dostępnych w popularnych dyskontach spożywczych. Można gotować wykwintne wegańskie potrawy, ale weganizm to przede wszystkim warzywa, strączki, kasze, zboża. Niedrogie, dostępne produkty, w zasadzie podstawowe składniki, które są w każdym domu. Nie trzeba wielkiego wysiłku, żeby jeść dobrze i wegańsko. No i tanio.
Wyobrażam sobie twoje życie tak, że wstajesz rano i robisz objazd po supermarketach, żeby sprawdzić, gdzie jest dziś rabat na tofu albo cieciorkę.
Spokojnie, od tego są aplikacje. Można być na bieżąco z promocjami, nie wychodząc z domu [śmiech].
Kupując na promocjach w marketach, gotując proste, tanie jedzenie i żyjąc w małym mieście, oswajasz ważny kawałek polskości. Może nawet pomagasz wyzbyć się jakiegoś małomiasteczkowego kompleksu, który wiele osób w sobie nosi i który w nich rośnie, gdy się napatrzą na luksusowe życie influencerek i influencerów.
Pokazuję, jak żyję. Pokazuję, co jem. Nie czuję, żeby to było jakoś szczególne. Mnie się wydaje, że wszyscy żyją tak jak ja. Nazwałam to sobie i nazwa może dodała element wyjątkowości, ale biedanizm jako sposób na życie nie jest wyjątkowy. Jest bardzo zwyczajny.
Ale już decyzja o przejściu na weganizm może być nadzwyczajna, zwłaszcza w mięsożernym kraju, bo wynika z systemu wartości, które wyznajesz.
Też wychowałam się na mięsie. Mało tego, bardzo mięso lubiłam. Kochałam to wszystko, czego dzieci zazwyczaj nie jedzą. Ze smakiem zajadałam się kawałkami wywołującymi obrzydzenie u innych… Jednak temat wegetarianizmu był obecny w naszym domu, ponieważ moja starsza siostra nie je mięsa, odkąd pamiętam. Wtedy była dla mnie kosmitką, kompletnie tego nie rozumiałam. Jednak kilkanaście lat później obejrzałam film o tym, jak traktuje się zwierzęta w rzeźniach. Może to naiwne i dziecinne, ale dla mnie wtedy już nie było odwrotu. Kocham zwierzęta, uważam je za istoty równe człowiekowi i wiedząc, w jakich warunkach się je hoduje, nie potrafię jeść mięsa i korzystać z produktów pochodzenia zwierzęcego.
Julita Romaniuk, autorka profilu @biedanizm (Fot. Aga Bilska)
Jakie wiadomości dostajesz od obserwujących?
„Wpada dziś do mnie koleżanka weganka. Co ugotować na obiad?” Albo: „Chcę kupić czekoladki w prezencie dla kogoś, kto jest weganinem. Gdzie takie znajdę?”.
Szukają wiedzy, to fajne.
Szukają wiedzy, bo są uważni na bliskich, którzy odżywiają się roślinnie. Kiedyś, gdy szłaś do kogoś w gości albo jechałaś na wesele, to jako weganka mogłaś co najwyżej zjeść ziemniaki. A teraz coraz więcej osób chce, żeby wegańscy bliscy poczuli się u nich dobrze przyjęci. Zależy im.