1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Dobra starość to tu i teraz. Rozmowa z Marcelem Andino Velezem, promotorem godnej opieki geriatrycznej

Dobra starość to tu i teraz. Rozmowa z Marcelem Andino Velezem, promotorem godnej opieki geriatrycznej

Marcel Andino Velez (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Marcel Andino Velez (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Zaskoczył wszystkich, rezygnując ze stanowiska wicedyrektora Muzeum Sztuki Nowoczesnej po to, by zająć się opieką nad chorymi rodzicami. A jeszcze bardziej, zakładając pionierską firmę „Młodszy Brat”, oferującą koordynację opieki geriatrycznej. Marcel Andino Velez dziś mówi, że z urodzenia jest pielęgniarzem. Od niedawna – jako aktywista Greenpeace’u – zajmuje się też opieką nad Ziemią.

Myślisz o swojej starości?
Dużo i często. Kończę w tym roku 50 lat, ale nie mam lęku. Choroby i starość rodziców, którymi się zająłem, to nowy etap życia. Dzisiaj już zawodowo zajmuję się gerontologią, to nie tylko nauka o starości, ale i o starzeniu. Czy można przygotować się do starości? Wiemy, że przede wszystkim trzeba żyć zdrowo i oszczędzać. Ale niekoniecznie się do tego stosujemy. Powiem ci, czego sam się uczę, obcując z ludźmi starymi. Że najlepiej jest żyć tu i teraz. Niewiele już mogą planować, ale szczęśliwi są ci, którzy nie wracają do przeszłości. Doceniają teraźniejszość, choć nam ona może wydawać się ponura lub wręcz straszna. Czasami słyszę, jak ktoś w pełni sił mówi: „Nie zgodzę się na żadne przedłużanie życia, wybiorę eutanazję w Szwajcarii czy Holandii, bo chcę umrzeć na swoich warunkach”. To właśnie nasza perspektywa. Pewnie marzeniem każdego dorosłego jest odejść na własnych warunkach. Mamy wyobrażenie dobrej śmierci, ale mózg nastawiony jest na życie, przetrwanie za wszelką cenę. Widzę starych ludzi, czasami są cieniami własnego życia, własnego ciała, ale to są dalej ci sami ludzie. Chcą żyć w tym swoim „tu i teraz”. W zeszłym roku poświęciłem sporo czasu starszemu mężczyźnie z nowotworem. Bardzo nie chciał umrzeć. I bardzo chciał, żeby każdy kolejny zabieg medyczny pozwalał mu jeszcze pożyć. Medycyna niewiele mogła, lekarze ciągle sugerowali, żeby zaprzestać leczenia. Ale wola życia była w nim do ostatniej chwili. „Ja chcę żyć. Ratujcie mnie”. Umarł 6 stycznia. No, nieźle zaczęliśmy w ten wiosenny, słoneczny poranek…

Jakich ludzi poznajesz w tej pracy?
Fakt, to jest praca z ludźmi i całym bogactwem ludzkich typów i postaw. Nie wszyscy rozpamiętują przeszłość. Kiedyś może mieli duży kontakt z przyrodą, podróżowali, teraz nie wychodzą z mieszkania. Ja sobie tego nie potrafię wyobrazić, muszę dużo chodzić, spacerować czy wędrować. Bywa, że nie potrafią się pożegnać z tym, co minęło, wtedy ich starość jest trudniejsza, przepełniona rozpaczą. Lepszą drogą do pozytywnej, dobrej starości jest skupienie na chwili obecnej. Życie teraz po prostu jest inne. Można się do niego przystosować i czerpać radość. Wciąż można posłuchać radia, porozmawiać z kimś bliskim, sąsiadem. Pracuje ze mną Weronika Kociniak, córka Mariana. Latami opiekowała się chorymi, a potem umierającymi rodzicami, teraz korzysta z tych doświadczeń. Wspólnie opiekujemy się pewną sędziwą gwiazdą estrady. Stale umiera ktoś z jej przyjaciół. To też trudne, ten brak bliskich, ale dalej można czerpać z relacji z opiekunami, opiekunkami. Prawie pięć lat opiekowaliśmy się mężczyzną niespełna 70-letnim, po bardzo ciężkim udarze. Przez chorobę stracił pracę, partnerkę, aktywne życie. Przeżywał głębokie załamanie. Stworzyliśmy mu nowy świat, w którym odnalazł jakąś radość życia.

Z badań wynika, że w 2050 roku będzie miliard 600 milionów ludzi po 65. roku życia, a za dziesięć lat prawie jedna czwarta populacji będzie miała powyżej 60. i 65. roku życia. Jesteśmy na to gotowi?
Można to nazwać kryzysem demograficznym, ale proponuję to traktować jak zmianę demograficzną – będzie bardzo dużo ludzi starych. Do tego dwukrotnie szybciej rośnie liczba ludzi bardzo starych, po 85. roku życia. Ci tracą samodzielność ze względu na choroby demencyjne czy ograniczenia mobilności. I nimi trzeba się będzie zaopiekować. Ale dziś nie wiemy, czy za dziesięć lat nie dotrą do Europy miliony młodych ludzi z Afryki Subsaharyjskiej, skąd wypędzi ich katastrofa klimatyczna. Do Polski przybyła ogromna liczba uchodźców z Ukrainy, już trochę zmienili strukturę demograficzną. Zwróć uwagę na tak zwany drenaż troski – Polki pracują w Holandii, w Niemczech, a w Polsce pracują kobiety z Ukrainy, więc w Ukrainie nie ma się kto zajmować starymi. Ale w Polsce są już opiekunki z Filipin, z Bangladeszu. Być może w przyszłości, kiedy będzie mało młodych Polaków, starymi ludźmi będą się zajmować nie-Polacy. Polityka naszego państwa, czy w ogóle Unii Europejskiej, powinna mądrze zarządzać tym, co nieuchronne, czyli migracją.

Jak to rozwiązać?
Z demografią jest jak ze zmianą klimatu. Nie zatrzymamy katastrofy, żyjąc tak jak dotąd. Dziś system jest na granicy wydolności, a wszystko i tak spada na rodziny. Nie tylko przez inflację zdrożały mieszkania, elektryczność, jedzenie, leki czy usługi medyczne. Opieka jest potwornie droga. Ale jakieś oznaki zmiany świadomości widać. Nowy rząd powołał ministrę do spraw polityki senioralnej. Dla mnie jest budujące, jak w Polsce ta sytuacja zmienia się na poziomie lokalnym, w gminach, w powiatach. Jesienią zeszłego roku jeździłem z wykładami do Dziennego Domu Senior+ w Zbuczynie koło Siedlec. Uczyłem dobrej starości, radzenia sobie z wyzwaniami. Takich miejsc są setki. W gminach wiele się dzieje, dobrze też działają liczne organizacje NGO, kształci się kadra. Poznałem wielu superludzi, którzy mają napęd do działania. Więc coś się zmienia. Ciekawą grupę stanowią młode emerytki 60+, w pełni aktywne, często zupełnie zdrowe, posługujące się Internetem, prowadzące auta. To kapitalna grupa, którą można angażować do różnych projektów. Największym problemem w branży opiekuńczej jest to, że rodzin nie stać na płacenie opiekunkom godnych pensji i równocześnie ubezpieczeń. A te młode emerytki już mają podstawę. Dostają emeryturę, są ubezpieczone.

Przed pięciu laty stworzyłeś firmę Młodszy Brat, koordynującą opieką geriatryczną. Nadal jest pionierska. Udało się?
Patrzę na to przytomnie. Z jednej strony jest to sukces, z drugiej porażka. Z kimkolwiek bym rozmawiał, słyszę, że założenia i działanie są genialne. Cały czas walczymy o rozwój. Ale nie mam oddziału w każdym mieście w Polsce. Nigdy nie udało się nam opiekować grupą większą niż 10 osób, co jest okej, bo jest nas dwoje. Przyczyną jest bariera mentalna w społeczeństwie. Nasi podopieczni to osoby, które mają dzieci za granicą. Nasze relacje układają się modelowo, tak jak działa to w Ameryce, skąd czerpałem wzory. Tam koordynatorzy opieki geriatrycznej działają od lat 70. XX wieku.

Spełniamy z Weroniką wszystkie funkcje, które w naszym społeczeństwie spełniają dzieci, członkowie rodziny. Zajmujemy się konsultacjami ze specjalistami, pomagamy znaleźć opiekunki i fizjoterapeutów, dowozimy na wizyty lekarskie i asystujemy w nich, nadzorujemy i koordynujemy leczenie, dostosowujemy przestrzeń do potrzeb podopiecznego, organizujemy sprzęt rehabilitacyjny. Patrzymy z perspektywy interesu podopiecznego, a nie lekarzy, opiekunów, pielęgniarzy. Słyszę: „A dlaczego pan przychodni nie założy?”. Gdybym tak zrobił, myślałbym z perspektywy właściciela przychodni. A to istotna różnica. Więc działając w interesie podopiecznych, zachowujemy się, jakbyśmy byli ich dziećmi.

Czyli stajecie się rodziną?
Musimy mieć do siebie pełne zaufanie. To relacje pozwalające nam podejmować decyzje, brać odpowiedzialność. Ten model dobrze działa, może z wyjątkiem jednej pani o głębokim poczuciu krzywdy. Ona lubi i akceptuje Weronikę, ale nie pogodziła się z tym, że to my, a nie jej córki się nią zajmujemy.

To ta bariera mentalna?
Tak. Odbieram wiele telefonów od ludzi, którzy pracują i mają starych rodziców. Często mają problem nie tylko z rodzicami, ale i ze swoimi dziećmi. Człowiek, który miał dwoje chorujących rodziców, miał syna po próbach samobójczych. Mówił, że musi całą energię zainwestować w syna, bo się boi, że ten się zabije. Chciał, żebyśmy się zajęli rodzicami. Ale mama się nie zgodziła. Starsi ludzie rozumieją, że jakaś pomoc w domu jest potrzebna, jednak myślą, że raczej do zakupów, pomocy przy toalecie, przebraniu się, podaniu leków. Ale żeby ktoś podejmował decyzje, dysponował pieniędzmi? Nieufność to bardzo silna bariera. Dlatego część naszej pracy to konsultacje. Po to, żeby zapracowane córki i zarobieni synowie mogli przynajmniej skorzystać z naszej wiedzy, skoro mama, tata nie akceptują zatrudnienia obcej osoby. Mówię, gdzie mogą szukać pomocy, jakie są dostępne opcje…

Ty byłeś młodszym bratem w Warszawie, twój starszy brat był w Pradze czeskiej. Naprawdę bez wątpliwości rzuciłeś stanowisko wicedyrektora Muzeum Sztuki Nowoczesnej, żeby zająć się chorymi rodzicami?
To była wymagająca, stresująca praca, wieloletnia batalia o zbudowanie tego muzeum. Deweloper wyrzucał nas z pawilonu Emilia, gdzie działaliśmy tymczasowo, pani prezydent skasowała projekt architektoniczny… Momentami to było jak thriller, bo mafia reprywatyzacyjna miała kawałek ziemi przylegający do działki muzeum i próbowała wyrwać od miasta jakieś nieprzytomne pieniądze. Kiedy dzisiaj przejeżdżam Marszałkowską obok gmachu MSN, nie mogę uwierzyć, że w tym roku nastąpi otwarcie. Cała ta walka… a ja z chorymi rodzicami. Nie wyrabiałem się. A to ojciec upadł i trzeba go było wieźć na rentgen, a to zapalenie dróg moczowych, a u mamy epizod manii. Tego się pogodzić nie dało. Nawet nie zauważyłem, że moje życie kompletnie się rozpada i ciągle coś muszę ratować.

To wtedy pojawiła się nerwica?
Pierwszy raz trafiłem do lekarza, kiedy wyrzucali nas z Emilii, co działo się na tydzień przed otwarciem pierwszej wystawy. Zaczęła się spirala konfliktu. Musieliśmy to przetrwać, ochronić zespół muzeum, wystawę, nasz program. Już nie radziłem sobie ze stresem. Zdałem sobie sprawę, że bez leków sobie nie poradzę. Mama zawsze chorowała na chorobę dwubiegunową, bywało lepiej lub gorzej. U taty zaczynała się demencja, choć nie miał jeszcze zdiagnozowanej choroby Alzheimera. Ale w środku tego kryzysu przyszło nagłe olśnienie – przecież prowadzę dla własnych rodziców usługę, zarządzam ich problemami.

Zobaczyłeś tę opiekę jako projekt?
Eureka! Wszystko zaczęło się składać. Z muzeum odszedłem dopiero, kiedy Rafał Trzaskowski wygrał wybory w Warszawie, co oznaczało, że sfinalizujemy budowę. Poczułem ulgę. Było dla mnie jasne, że Joanna [Mytkowska, dyrektorka MSN] da sobie radę beze mnie. Walka się skończyła.

Remigiusz Grzela i Marcel Andino Velez (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films) Remigiusz Grzela i Marcel Andino Velez (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)

Byłeś gotowy dźwignąć opiekę nad rodzicami?
To wynikało z tego, jaką byliśmy rodziną, z naszych relacji. Tata przyjechał do Polski z Ekwadoru w latach 60. na stypendium, mamę poznał na Uniwersytecie Warszawskim. W pewnym sensie jesteśmy rodziną latynoską, gdzie bliskość jest naturalna. Ale ponieważ nie pracuję jedynie z chorą osobą, tylko z całą rodziną, widzę, jak wiele jest modeli rodzin i jak różne bywają relacje. Widzę na przykład, jak szkodliwy dla wszystkich jest schemat matki Polki – matki i żony totalnej. To oczywiście produkt patriarchatu. Kobiety zwalniają mężczyzn z robienia czegokolwiek, biorąc wszystko na siebie. I stają się ofiarami tego modelu. Wyniszcza to całą rodzinę, a zwłaszcza ich córki. Wydaje mi się, że nie ma bardziej toksycznej relacji w Polsce niż matki z córką. Natomiast w naszej rodzinie, może przez to, że nie było córki, ofiary tego systemu, tylko dwóch synów, było inaczej. Wielu naszych klientów to faceci, czyli synowie. Kiedy syn ma problem z rodzicami, dzwoni do nas, a my pomagamy. Kobiety dzwonią, ale ostatecznie decydują się same dźwigać ten trud, spełniając oczekiwania matek. Są jeszcze kobiety 70+, które opiekują się matkami, bo liczba 90-latków rośnie lawinowo. Ale mała zmiana się dzieje. Poznałem fajnych facetów spełniających się jako opiekunowie. Każdy facet jest w stanie robić to tak samo jak kobieta.

Czym była dla ciebie opieka nad rodzicami?
Jeżeli mam z czegoś poczucie głębokiej satysfakcji, to z bycia z nimi w tym najtrudniejszym okresie. Kiedyś byłem dziennikarzem „Przekroju”, potem pracowałem w muzeum, ale poczucie spełnienia dał mi ten moment odwagi, kiedy wyszedłem ze strefy komfortu i skoczyłem na głęboką wodę. Opieka nad rodzicami była doświadczeniem formatywnym, dziś czuję się dorosłym człowiekiem. Ojciec umierał w domu, w swoim łóżku, a ja trzymałem go za rękę, słyszałem jego ostatnie tchnienie… Żadnymi słowami nie można tego opisać. Potem wielu osobom towarzyszyłem w umieraniu, wspierałem ich bliskich. Mój ojciec wiele mi w życiu dał. Dzięki niemu mam na przykład komfortowe mieszkanie. Ale przede wszystkim dał mi akceptację. Zrobiłem przed rodzicami coming out, i on, Latynos, macho, mnie zrozumiał i zaakceptował. Więc moje towarzyszenie mu w chorobie wynikało wprost z tych relacji. I to jest kolejna rzecz, którą mi dał. Że mogłem mu towarzyszyć. Jestem mu za to wdzięczny. Oddał się w moje ręce. Był już wykończony chorobami, przez pół roku leżał na granicy życia i śmierci. W schyłkowej fazie demencji miał bardzo rzadkie przebłyski świadomości, ale świetnie reagował na muzykę. Puszczaliśmy mu flamenco, tanga. Jeżeli opiekowałeś się kimś starym, to wiesz, że często, zwłaszcza u osób leżących, spada hemoglobina i pojawia się anemia. Prostym przeciwdziałaniem jest kilkudniowy pobyt w szpitalu z transfuzją krwi. Ojciec znowu się „zanemizował”, był bardzo słaby, bo z ostatniego szpitala wyniósł ciężką bakterię. Przez pół roku dostawał w domu kroplówki. Lekarka z przychodni mówi: „Panie Marcelu, muszę skierować ojca do szpitala”. Jest lockdown, od dwóch tygodni nie można wchodzić do szpitala. A jego tam nikt nie nakarmi. Przecież on tam umrze, osamotniony. Naradziłem się z mamą i bratem. Uznaliśmy, że ojciec już więcej nie pójdzie do szpitala.

Niedawno zatrudniłeś się w Greenpeace Polska. Znów idziesz w nowe?
Młodszy Brat działa. Dziś już wiem, że przetrwamy i wierzę w rozwój. Pracując w muzeum, nauczyłem się też walki. W ostatnich latach brakowało mi jej. Dobijała mnie działalność Lasów Państwowych, ta wyżynka. Nie jestem człowiekiem religijnym, ale dwa moje doświadczenia duchowe to sztuka i przyroda. Na dobrej wystawie czuję uniesienie, tak samo, kiedy patrzę na morze, wychodzę w góry, jestem w lesie. Mój partner pochodzi ze Złotoryi na Dolnym Śląsku, od 25 lat jeździmy tam rowerami, chodzimy po wzgórzach. Znamy tam wszystkie szlaki i ścieżki. Patrzenie na rzeź lasu, jaka się odbywała, było torturą psychiczną. Najpierw napisałem powieść, polityczną, o zaangażowaniu i aktywizmie. A potem poczułem, że muszę zrobić to, co zawarłem na kartach „Świeckich”. Działać. Jestem dumny, że Ekwador, kraj mojego taty, jest Dawidem, który stawia czoło Goliatowi, czyli amerykańskim koncernom wydobywczym. Przeprowadzono referendum i naród przyjął jako zasadę powiększać i chronić parki narodowe, swoją bioróżnorodność. Dla mnie gerontologia i praca na rzecz ochrony przyrody i klimatu łączą się. Opiekuję się teraz matką. Ma pierwszy od pięciu lat epizod maniakalny, radzę sobie z tym lepiej niż kiedyś. I chcę opiekować się Ziemią. Widzę to razem.

Marcel Andino Velez certyfikowany opiekun medyczny, pionier profesjonalnej koordynacji opieki geriatrycznej w Polsce. Od czerwca 2022 roku wiceprzewodniczący Okręgu Mazowieckiego Polskiego Towarzystwa Gerontologicznego. W 2019 roku założył firmę Młodszy Brat – Rodzinna Koordynacja Opieki Geriatrycznej. Był dziennikarzem tygodnika „Przekrój” i przez wiele lat wicedyrektorem Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Wykłada zarządzanie instytucjami kultury na warszawskiej Akademii Teatralnej. W 2022 wydał powieść „Świeccy”. Pracuje w Greenpeace Polska.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze