Wrażliwość, szczerość i emocje, które potrafią rozbroić nawet najbardziej twarde serca – taki właśnie jest Calum Scott. Brytyjski artysta, który podbił świat balladą „You Are The Reason” i wzruszającą interpretacją hitu „Dancing On My Own” opowiada o trudnych doświadczeniach i radościach, które ukształtowały jego życie i muzykę. W rozmowie o swoim trzecim albumie „Avenoir” Calum mówi m.in. o przyjaciółce, Jess, która zmaga się z rzadką odmianą demencji, o pragnieniu zostania ojcem i o niezwykłym duecie z samą Whitney Houston.
Robert Choiński: Tytuł Twojego nowego albumu, „Avenoir”, pochodzi ze „Słownika nieoczywistych smutków” i oznacza pragnienie, by wspomnienia mogły płynąć wstecz. Jak to pojęcie odnosi się do Twojego życia i historii, które opowiadasz w swoich piosenkach?
Calum Scott: Kiedy po raz pierwszy trafiłem na to słowo w książce Johna Koeniga, całkowicie mnie zachwyciło. Uwielbiam język angielski, jego niuanse, znaczenia. „Avenoir” – pragnienie, by widzieć swoje wspomnienia naprzód. To coś, co naprawdę mnie poruszyło. Pomyślałem wtedy, jak niezwykłe byłoby móc zobaczyć z wyprzedzeniem własny ślub, dzieci, przygotować się na trudne momenty. Ale zaraz uświadomiłem sobie, że to właśnie nieprzewidywalność czyni życie pięknym. W ciągu dziesięciu lat kariery nie byłem w stanie przewidzieć żadnego z tych wzruszających momentów – i to czyniło je magicznymi. Dla mnie siła życia tkwi w tym, że nie wiemy, co nas czeka. W piosenkach z „Avenoir” wracam do przeszłości, do błędów i żalów, ale też patrzę w przyszłość. Mam utwór „Mad”, który jest listem do mojego przyszłego dziecka. Chciałem pokazać oba kierunki. To, co było, i to, co dopiero nadejdzie. Ale przede wszystkim „Avenoir” to zachęta, by żyć chwilą. Czas pędzi nieubłaganie – to już prawie koniec 2025 roku!
To prawda, brzmi nieprawdopodobnie.
Wszyscy nieustannie martwimy się o przyszłość albo rozpamiętujemy przeszłość. A przecież zapominamy cieszyć się tym, co jest tu i teraz – ludźmi wokół nas, naszym miejscem w życiu, samym momentem.
Twój album jest pełen emocji – żalu, tęsknoty, ale też niegasnącej miłości. Jak wyglądał proces tworzenia tak intymnego materiału?
Cóż, to ja – Calum Scott (śmiech). Pisanie emocjonalnych piosenek przychodzi mi naturalnie, bo jestem bardzo wrażliwy. Przeszedłem w życiu sporo trudnych momentów – mroczne dni, problemy z akceptacją siebie, z seksualnością, z ciałem, ze zdrowiem psychicznym. Ale były też chwile euforii i zwycięstw. Piszę o wszystkim. O bólu i o tym, jak można go przezwyciężyć. Muzyka jest dla mnie terapią, ale też formą wspólnoty. Kiedy dzielę się swoją historią, okazuje się, że nie jestem sam. Miliony ludzi zmagają się z podobnymi rzeczami. Muzyka to język, który wszyscy rozumiemy. Ciemność dzielona z innymi przynosi światło. „Avenoir” powstawało łatwiej niż poprzednie albumy, bo czuję się dziś szczęśliwszy i pewniejszy siebie niż kiedykolwiek. Wreszcie naprawdę wierzę w siebie i w to, co robię.
Bardzo się cieszę, że to słyszę.
Dziękuję.
okładka albumu Calum Scotta „Avenoir” (Fot. mat. prasowe Universal Music Polska)
Jednym z utworów, który szczególnie przykuł moją uwagę, jest „God Knows”. Ma w sobie ogromną intensywność i romantyzm, ale też sporo żalu. Czy to osobista historia?
Tak, dość osobista. Często piszę o swoich przeżyciach, ale staram się nadawać im poetycki wymiar. „God Knows” powstało po trudnym rozstaniu. Byłem wtedy osobą, którą ciężko było kochać – zbyt emocjonalną, zbyt wrażliwą. Powiedziałem rzeczy, których żałowałem, przekroczyłem granicę, po której druga osoba odeszła. To piosenka o miłości, która nie ustaje, nawet gdy wszystko się skończyło – o błaganiu wszechświata, by jeszcze dał szansę. Tytuł to przecież jedno z tych powiedzeń, które mają w sobie wielką moc – „tylko Bóg wie, jak bardzo kogoś kocham”. Chciałem pokazać siłę w prostocie. Nie jestem osobą religijną, ale wierzę w duchowość, w moc wszechświata. Jeśli coś ma się wydarzyć – to się wydarzy.
Twoja muzyka porusza ludzi bardzo głęboko. Jak udaje Ci się łączyć swój pełen emocji głos z tak osobistym wyrazem tęsknoty i refleksji?
Myślę, że to po prostu całe moje życie. Wychowałem się na muzyce mojej mamy. Słuchała Whitney Houston, Céline Dion, George’a Michaela, Prince’a, Michaela Jacksona. W ich piosenkach zawsze było coś osobistego i prawdziwego. Wchłaniałem te emocje, jadąc z mamą do szkoły, i myślę, że dlatego kiedy znalazłem własny głos, naturalne było dla mnie, by śpiewać o uczuciach. Moja wersja „Dancing On My Own” wyszła z potrzeby opowiedzenia o nieodwzajemnionej miłości. I tak zostało. Każdą emocję przekuwam w muzykę. Czasem, gdy w studiu próbuję stworzyć coś lżejszego, popowego, łapię się na tym, że chcę dodać smyczki i zwolnić tempo (śmiech). To po prostu moja natura. Tak samo było z nową wersją „I Wanna Dance With Somebody”. Znów wziąłem radosny hit i przetłumaczyłem go na język serca.
No właśnie, duet z Whitney Houston! Jak zareagowałeś, gdy dowiedziałeś się, że nagrasz z nią oficjalny duet?
Szczerze? Mój syndrom oszusta wrócił z pełną mocą. Nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje. Whitney była dla mnie ikoną, słuchałem jej całe życie. A nagle dostaję jej wokal od rodziny, zgodę od Pat Houston, jej szwagierki, osoby najbliższej artystce. To coś niewiarygodnego. Pat powiedziała, że mam w sobie „dotyk Whitney”, co jest dla mnie największym komplementem na świecie. To ogromne emocje, ale i wielka odpowiedzialność. Zgodziłem się na wydanie tej piosenki tylko dlatego, że Pat Houston uznała, iż Whitney by ją pokochała. Inaczej nie byłbym w stanie tego udźwignąć.
Choć nie mogliście stanąć razem w studiu, czułeś jej obecność?
Tak. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem jej wokal w słuchawkach, byłem kompletnie zahipnotyzowany. Zapomniałem, że mam śpiewać (śmiech). Gdy nagrywaliśmy teledysk, stałem przed ekranem, na którym pojawiała się uśmiechnięta Whitney. To było niemal mistyczne doświadczenie. Czuję, że w pewien sposób, dzięki błogosławieństwu Pat, dostałem namiastkę błogosławieństwa Whitney. Ciekawostka: Pat zdradziła mi, że Whitney zawsze chciała, by „I Wanna Dance With Somebody” było balladą. Wytwórnia nalegała na tempo i taneczny rytm. Więc może właśnie spełniłem jej pierwotną wizję.
Calum Scott (Fot. mat. prasowe Univsersal Music Polska)
Udało Ci się zachować ducha oryginału, a jednocześnie nadać piosence zupełnie nowy wymiar. Jak to zrobiłeś?
Zrobiłem to, co zawsze. Wziąłem radosny popowy utwór i uczyniłem go melancholijnym (śmiech). Ale dla mnie to piosenka o samotności. „Chcę tańczyć z kimś” – to przecież wołanie kogoś, kto jeszcze nie znalazł swojej osoby. W mojej interpretacji ten smutek wreszcie wybrzmiewa. Chciałem, żeby muzyka – fortepian, smyczki – opowiedziała historię, a nie tylko rytm.
W poście na Instagramie pisałeś, że ta piosenka przeniosła Cię do wspomnień z dzieciństwa, gdy słuchałeś Whitney z mamą podczas jazdy autem. Jak te wspomnienia wpłynęły na interpretację?
Śpiewałem ją z niedowierzaniem. Gdyby ktoś powiedział małemu Calumowi w samochodzie, że kiedyś zaśpiewa ten utwór z Whitney Houston, pewnie bym wybiegł z auta ze śmiechu. To niewiarygodne. Dlatego śpiewam z ogromną wdzięcznością i szacunkiem. Wiedziałem też, że fani Whitney będą wymagający – i słusznie. Zależało mi, by oddać jej hołd. Dlatego w piosence to Whitney zaczyna – nigdy nie mogło być inaczej. Ja tylko dołączam. Nie chciałem zawłaszczyć tego utworu, tylko przypomnieć światu jej głos. To dla mnie sposób, by nowe pokolenie mogło ją usłyszeć i odkryć na nowo.
To piękne. Chciałbym zapytać o twojego wieloletniego współpracownika, Johna Maguire'a, który pełnił funkcję producenta wykonawczego „Avenoir”. Co sprawia, że Wasza współpraca jest tak owocna?
Z Johnem łączy mnie niezwykła historia. Oboje zaczynaliśmy od pracy w supermarketach – on w Walii, ja w Anglii. Pochodzimy z rodzin robotniczych, wiemy, czym jest wysiłek i pokora. To nas bardzo zbliżyło. Dziś jesteśmy przyjaciółmi, którzy wciąż cieszą się z tego, że mogą razem tworzyć muzykę. To właśnie z Johnem napisałem „You Are The Reason” – piosenkę, która zmieniła całe moje życie. I wciąż piszemy kolejne, które zmieniają jego bieg. Nie wiem, czy bez niego byłbym tu, gdzie jestem.
Twoje utwory towarzyszą ludziom w najważniejszych momentach – od wesel po pogrzeby. Jak ta świadomość wpływa na sposób, w jaki tworzysz?
To największy zaszczyt. Kiedy ktoś wybiera moją piosenkę, by przejść z nią do ołtarza, albo pożegnać ukochaną osobę, czuję ogromną wdzięczność. To właśnie o to mi chodziło – tworzyć muzykę, która zostaje z ludźmi na zawsze. Czasem nie mogę uwierzyć, że minęła dekada od „Dancing On My Own”, a osiem lat od „You Are The Reason”, a te piosenki wciąż żyją w sercach ludzi. Dla artysty nie ma większego wyróżnienia.
W październiku wracasz do Polski. Wystąpisz we Wrocławiu w Hali Stulecia. Co chciałbyś, by polska publiczność poczuła na Twoim koncercie?
Chcę, żeby zapomnieli o wszystkim, co na zewnątrz, i dali się porwać podróży, jaką jest ten koncert. Moje występy są odbiciem albumów – emocjonalne, ale też pełne radości. Na trasie The Avenoir Tour są i głębokie ballady, i utwory pełne światła. Jest piosenka „Gone” o kruchości życia, „Mad” o pragnieniu bycia ojcem, a nawet „Peripheral Vision”, być może najbardziej seksowny numer, jaki napisałem (śmiech). Polska publiczność jest jedną z najbardziej żywiołowych na świecie, serio! Potraficie być absolutnie cisi w tych najdelikatniejszych momentach, a sekundę później eksplodować energią. To daje mi ogromną moc na scenie.
Czytaj także: Koncerty 2026 w Polsce: sprawdź, kto w przyszłym roku wystąpi na żywo w naszym kraju
Słyszałem kiedyś, że Polacy to „Latynosi Europy”.
(śmiech) Coś w tym jest! Macie ogień wtedy, gdy jest potrzebny, ale potraficie też być ciepłem i spokojem. To niezwykła mieszanka, którą uwielbiam.
Dużą część naszych czytelników stanowią kobiety, więc zapytam – czy w Twoim życiu są kobiety, które wpłynęły na Twoje postrzeganie miłości i relacji?
Przede wszystkim moja mama – jest moją największą podporą od zawsze. Ale ogromne znaczenie ma też moja przyjaciółka Jess, znana mi jeszcze ze szkoły. Zmaga się z rzadką chorobą neurodegeneracyjną, FTD – odmianą demencji. Wiem, że kiedyś ją stracę, i to bardzo trudne. Ale Jess uczy mnie, jak cieszyć się życiem mimo wszystko. Niedawno została mamą. Jej synek przyszedł na świat w Boże Narodzenie. Patrząc na nią, widzę, że każda chwila jest cenna. I to też duch „Avenoir” – ciesz się tym, co masz, tu i teraz. Przytul bliskich, mów „kocham cię”, zanim będzie za późno.
W duchu „Avenoir” – patrzysz raczej w przeszłość czy w przyszłość?
Chyba jestem dokładnie pośrodku. Cenię to, co było, ale z nadzieją patrzę przed siebie. Wciąż marzę o byciu tatą, o kolejnych trasach, o następnej płycie. Życie wciąż mnie zaskakuje – duet z Whitney, występ dla króla, wspólne śpiewanie z Edem Sheeranem na stadionach… A jednak czuję, że to dopiero początek. I właśnie to jest przesłanie „Avenoir”: możesz wspominać i planować, ale nigdy nie zapominaj o teraźniejszości. Bo to właśnie ona jest najcenniejsza.
Dziękuję za rozmowę – była naprawdę piękna i inspirująca. Gratuluję albumu.
Dziękuję bardzo, jesteś kochany.