1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Muzyka
  4. >
  5. Industry plants, czyli artyści instant. Też mogą (nie muszą) być pełnowartościowi

Industry plants, czyli artyści instant. Też mogą (nie muszą) być pełnowartościowi

Clairo (Fot. Samir Hussein/WireImage/Getty Images)
Clairo (Fot. Samir Hussein/WireImage/Getty Images)
Zjawisko tzw. industry plants nie jest niczym nowym, ani też nie pojawiło się zupełnie niedawno. Zmieniło się jednak coś innego: coraz częściej artystów oskarża się o bycie produktem – sztucznym tworem stworzonym po to, by szybko odnieść sukces. Kto w tej historii jest czarnym charakterem? Artyści, którzy korzystają ze wsparcia, jakie dostają, czy może branża muzyczna, działająca – jak każdy inny przemysł – z jednym celem: robić pieniądze?

Sama próba zdefiniowania terminu „industry plant” wcale nie jest oczywista. Negatywna etykieta obejmuje wiele czynników wpływających na zaistnienie na scenie muzycznej i skupia pod jednym mianownikiem artystów pochodzących z różnych środowisk, reprezentujących odmienne gatunki i cieszących się różną skalą rozpoznawalności. Hasło to zbiorczo określa muzyków, których popularność rzekomo wynika z rodzinnych powiązań, pieniędzy lub branżowych koneksji. Często przywołuje się tu podobieństwo do zjawiska „nepo baby”, choć zależność działa tylko w jedną stronę: industry plant nie zawsze będzie nepo baby, natomiast nepo baby zawsze uchodzi za industry planta (oczywiście, jeśli funkcjonuje w przemyśle muzycznym).

Do tego worka nierzadko wrzuca się też artystów wywodzących się z talent show – zwłaszcza w środowisku rapowym. Doskonałym przykładem jest program Amazon Prime „Rap Generation” i sposób, w jaki została odebrana jedna z jego finalistek, OG Kamka. Jej występ na gali Popkillerów oraz nakręcany w mediach społecznościowych beef (czyli konflikt, często „wyjaśniany” bezpośrednio w nagrywanych numerach) z kontrowersyjną influencerką i raperką Fagatą zapewniły jej nie tylko rozpoznawalność, ale i brzydką łatkę „produktu”. A tej, w środowisku ceniącym autentyczność, pozbyć się wyjątkowo trudno.

Industry plant ma być jak zupka chińska. Pompa zamiast wody, nagły przypływ popularności i błyskawiczna kariera. Parafrazując klasyka (Kizo): kiedyś go nie było, teraz jest. Musi być jednak jakieś „ale”. Ta nomenklatura jest pejoratywna, ale (teoretycznie) nie obraźliwa. Ma stwierdzać fakt: ktoś pomógł tej osobie w karierze, a to, co osiągnęła, nie jest stuprocentowo jej zasługą. Jednocześnie stała się hasłem-wytrychem, które dyskredytuje talent, pracę i poświęcenie – rzucanym zbyt lekko, zbyt często i zbyt ostentacyjnie.

Czy industry plant to wynalazek XXI wieku?

Większość źródeł zgadza się co do pochodzenia terminu industry plant – wywodzi się on wprost z kultury hip-hopowej. Autentyczność: trudno wskazać inny gatunek muzyczny, który tak mocno stawia na szczerość i prawdę w tekstach. A przynajmniej tak było kiedyś – i tak do dziś funkcjonuje w starej, rapowej szkole (oldschoolu). Jeśli więc ktoś miałby rozpocząć oddolny bunt przeciwko taśmowej produkcji artystów, bez dwóch zdań byliby to fani hip-hopu. W latach 2010. na rapowych forach pojawiły się pierwsze wzmianki o industry plantach, jednak te oskarżenia często podszyte były także uprzedzeniami rasowymi. Uderzały przede wszystkim w niebiałych artystów (czarnoskórych i latynoskich), dążąc do podważenia ich sukcesu i całkowitej kompromitacji w środowisku.

Spice Girls na gali rozdania BRIT Awards 1995 (Fot. Dave Hogan/Getty Images) Spice Girls na gali rozdania BRIT Awards 1995 (Fot. Dave Hogan/Getty Images)

Jeśli jednak zastanowimy się – i to wcale nie tak głęboko – nad „kryteriami”, jakie należy spełniać, żeby zostać nazwanym industry plantem, może się okazać, że ta machina ruszyła znacznie wcześniej. Po prostu potrzebowała czasu, żeby się rozpędzić i dorobić niepochlebnej nazwy własnej. Jak współcześnie nazwalibyśmy zespoły takie jak Take That, Spice Girls, Backstreet Boys czy *NSYNC? Castingi, ładne buźki, zainwestowane pieniądze ważnych ludzi z branży – żaden z tych zespołów nie uformował się spontanicznie, żaden nie wziął się znikąd. Można się oczywiście sprzeczać, czy wówczas rzeczywiście „łowiono talenty”, czy może raczej chodziło o prezencję, charyzmę i szczęście, a umiejętności wokalne i taneczne stanowiły dodatek – wymagany, lecz nie najważniejszy. Jesteśmy w latach 90. XX wieku.

Metoda castingów, eliminacji i poszukiwania nowych twarzy powróciła później w programach typu talent show. I tutaj również można się spierać: czy ktoś, kto zgłasza się do telewizji, naprawdę „pracuje sam na siebie”? A może szuka drogi na skróty – trampoliny do sukcesu? Czy żeby artysta mógł nazywać się artystą, naprawdę musi biedować przez dekadę i dojrzewać w muzycznym podziemiu. Harry Styles nie wyprzedawałby stadionów, gdyby nie One Direction, a One Direction nigdy by nie powstało, gdyby pięciu uroczych chłopców nie zgłosiło się do brytyjskiej edycji „X Factor”. I gdyby Simon Cowell nie dostrzegł w nich... tego czegoś? Cowell, doświadczony producent, doskonale wiedział, co robi – tworzył biznes nastawiony na budowę marki, na wykreowanie gwiazd dosłownie od zera. Bo choć potencjał w Harrym, Louisie Tomlinsonie, Niallu Horanie i Zaynie Maliku może i był – to bardzo, bardzo głęboko ukryty.

One Direction na gali rozdania BRIT Awards 2012 (Fot. JM Enternational/Redferns/Gertty Images) One Direction na gali rozdania BRIT Awards 2012 (Fot. JM Enternational/Redferns/Gertty Images)

One Direction to przykład koronny: dziś czwórka artystów występuje przed kilkudziesięciotysięczną publicznością, ma na koncie miliony sprzedanych płyt i wiernych słuchaczy na platformach streamingowych. A przecież przychodząc do talent show, mieli wyłącznie marzenie – no i Liama Payne’a, który jako jedyny wokalnie dźwigał na barkach cały skład. Podobnie powstał zespół Fifth Harmony – tam spośród pięciu wokalistek jedynie Camila Cabello zrobiła znaczącą, międzynarodową karierę.

„Tak, rodzice mi pomogli – w czym problem?”

Kiedy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze – kariera muzyka tania nie jest. W dobie obecnych algorytmów i premier piosenek liczonych w tysiącach każdego dnia, szansa, że ktoś wybije się jak Justin Bieber z nagrywania coverów na YouTubie – bez promocji i pleców – jest mniejsza niż na trafienie szóstki w Lotto. Napisanie utworu to jedno, nagranie – drugie, sprawienie, żeby ludzie go słuchali – trzecie. Zbudowanie fanbase’u (wiernego grona fanów) i zapracowanie sobie na komfortową pozycję w show-biznesie – czwarte i piąte.

Oceniać zza szklanego ekranu łatwo, ale mając zaplecze finansowe, tylko głupi by z niego nie skorzystał. Bycie self-made brzmi pięknie, lecz kiedy w grę wchodzi przyszłość, pasja i sztuka – nie jest wstydem skorzystać z rodzicielskiej pomocy. Ta, niestety, czasem uderza w dzieci rykoszetem – w postaci metki industry plant lub nepo baby.

Ulubienica performatywnych mężczyzn, Clairo, swój hit „Pretty Girl” podobno zawdzięcza dyskretnej pomocy ojca – wysoko postawionego stratega marketingowego. Tata Gracie Abrams jest reżyserem nowych „Gwiezdnych wojen”, a rodzice Luny władają ketchupowym imperium Dawtona. WILLOW swój pseudonim sceniczny skróciła do imienia, by nie być łączoną z ojcem, ale ludzie i tak wypominają jej pokrewieństwo z Willem Smithem. Dalej: Miley i Noah Cyrus, Inhaler (wokalistą zespołu jest Elijah Hewson, syn Bono z U2), Enrique Iglesias (syn Julio Iglesiasa, kompozytora i piosenkarza latino). Listę można ciągnąć w nieskończoność.

Willow i Will Smith na gali rozdania Grammy 2025 (Fot. Johnny Nunez/Getty Images for The Recording Academy) Willow i Will Smith na gali rozdania Grammy 2025 (Fot. Johnny Nunez/Getty Images for The Recording Academy)

O niektórych mówi się, że niosą kulturowe dziedzictwo rodziców – jak w przypadku Seuna Kutiego, syna legendarnego Fela Kutiego, pioniera afrobeatu – podczas gdy innym wypomina się majętnych rodziców, jak Suki Waterhouse. Za każdym artystą stoją jednak fani, gotowi iść za nich na wojnę, bić się na gołe klaty i do upadłego bronić honoru: że to nie rodzice, nie pieniądze, tylko talent. Piosenki same się nie piszą (nie, nie zapominam o instytucji ghostwriterów), a koncertów nie grają hologramy. Niektórzy artyści po prostu dostali od życia fory – co oczywiście nie zmienia faktu, że tak, wszystko da się kupić. Włącznie z karierą.

Industry plants a muzyka influencerska

Od influencera do rapera – nigdy na odwrót. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest Edzio Rap, choć jego zmiana to raczej krok wstecz, więc zostawmy go w spokoju. Najpierw zasięgi, potem muzyka: proste bity, rymy poczwórne, obowiązkowy letniaczek albo ballada z wzruszającym teledyskiem. Dokąd to prowadzi? Na przykład do występu na Stadionie Narodowym (ekipa Bungee), diamentowych certyfikatów ZPAV (Modelki – trio wyłowione i stworzone przez Vłodarskiego oraz Antony’ego Escę) czy wyprzedanych tras arenowych i meet & greetów (Genzie).

Generyczne brzmienie i teksty, które mają po prostu bujać i nic poza tym, to żaden skandal – o ile, oczywiście, nikt nie próbuje udawać, że są czymś więcej. Influencerzy rozpychający się na playlistach stanowią jednak pewien problem: zabierają miejsce tym bez widzów, bez zaplecza, tym, których niekoniecznie stać na wykupienie banera na Times Square. Kacper Błoński musi żebrać na TikToku o nagrywanie filmów z użyciem jego dźwięku – artyści bez takiej rozpoznawalności mogą co najwyżej liczyć na przypadkowy viral, pozostawieni samym sobie.

Kobiety pod ostrzałem: o bycie „produktem” najczęściej oskarża się je

Publiczna dyskusja na temat industry plantów obrała zdecydowanie zły kierunek. Winienie muzyków za mechanizmy branży – brzydko, aż chce się pogrozić palcem. Co takiego zrobił ten mały artysta, który nagle wybuchł na TikToku i przyjął ofertę wytwórni podaną na złotej tacy?

Kiedy Open'er Festival w zeszłym roku ogłosił, że Lola Young wystąpi na Main Stage, ludzie popadli w totalny obłęd. „Artystka jednej piosenki”, „tiktokowe gwiazdy grają na głównej scenie” – serwis X był zalany takimi (i gorszymi) opiniami skierowanymi przeciwko biednej Loli. Dodajmy, że aktywnej muzycznie od sześciu lat, a tuż przed festiwalem ukazał się jej album This Wasn’t Meant For You Anyway, poprzedzony hitem „Messy”. Niestety, czasem samo potwierdzenie i weryfikacja informacji przekraczają kompetencje – cóż, internetowych hejterów.

Lola Young na festiwalu Coachella 2025 (Fot. Timothy Norris/Getty Images for Coachella) Lola Young na festiwalu Coachella 2025 (Fot. Timothy Norris/Getty Images for Coachella)

Oskarżenia o bycie industry plantem podejrzanie często łączą się ze zjawiskiem szklanego sufitu i zdecydowanie częściej dotykają kobiet. Nie, nie istnieją na to żadne oficjalne badania, ale wystarczy zanurkować w negatywne odmęty social mediów, by dostrzec ten wzór i wymienić kolejne artystki, które najwyraźniej mizoginistyczne społeczeństwo próbuje obedrzeć z należnego uznania. Billie Eilish, Wet Leg, The Last Dinner Party, Lorde, a nawet Olivia Rodrigo i Sabrina Carpenter – dziecięce gwiazdy, które dosłownie od najmłodszych lat pracowały na swój sukces (szczególnie Sabrina, której dopiero szósty album, „Short n’ Sweet”, przyniósł globalną rozpoznawalność) – nie uchroniły się przed atakami trolli.

„Industry plant” – i cyk, gasimy jak peta. Nagle dokonania jakby się nie liczą, nagrody tracą znaczenie, a głos, muzyka i tekściarstwo lądują w worku „niesamodzielnych sukcesów”.

Industry plants – zjawisko, które trzeba (?) zaakceptować

Znajomości są ważne, a pieniądze przydatne, lecz ostatecznie irytuje to wszędzie tam, gdzie ktoś dochrapał się pozycji, na którą – w powszechnym odczuciu – nie zasługuje. W przypadku wysokiego stanowiska w korporacji łatwo jednak takiego delikwenta zweryfikować – kompetencji się nie podrobi. Artystyczna bańka rządzi się za to własnymi prawami. To całkowity subiektywizm – zapełnienie stadionu przecież nie czyni muzyki dobrą, co najwyżej powszechnie znaną.

Podpisanie kontraktu z wytwórnią czasami może przypominać cyrograf z diabłem, ale magii w tym nie doświadczymy. Za liczbami na streamingach stoją ludzie, za miejscem na playliście w radiu – ludzie, na koncerty przychodzą również ludzie – prawdziwi, żywi, a nie wygenerowane przez szarpiącą za sznurki wytwórnię AI-klony.

Ostatecznie na własne oczy widzimy, jak mali artyści sukcesywnie zapełniają coraz większe kluby. Żałujemy, że nie gatekeepowaliśmy (gatekeeping – celowe ograniczanie dostępu, np. do informacji, by te pozostały tylko „dla wtajemniczonych”, według subiektywnych kryteriów) ulubionego bandu nieco dłużej, bo z koncertów na 1200 osób nagle zaczyna grać show w halach mieszczących pięciotysięczną publikę.

Mecenat nad talentem – ani nic złego, ani nic nowego (Michał Anioł też miał sponsorów). Każdą gwiazdę można rozłożyć na czynniki pierwsze: pot, krew, ciężka praca, zdolności, wizja. Jedni będą mieć tego mniej, inni więcej, a to, czy artysta powinien być tam, gdzie jest, pozostanie jedynie opinią – popularną bądź nie. Z pustego może i da się nalać, lecz po co tracić na to swoją energię i cenny ekranowy czas? Osobiście wierzę, że jeśli coś rzeczywiście jest dobre, zyska swoją niszę. Jest w tym sporo nadziei i życzeniowego myślenia, ale algorytmy pozostają tajemnicą nawet dla specjalistów.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE