Mówi, co myśli. Wygląda, jak lubi. Nie przeprasza za to, kim jest. Świat jej wierzy, bo potrafi z rozbrajającą szczerością opowiadać o osobistych wyzwaniach. Billie Eilish jest nie tylko świetną wokalistką, ale też głosem pokolenia Z. Dowodzi, że muzyka pop znaczy dużo i zmienia jeszcze więcej.
Artykuł pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 8/2025.
Artystka czy aktywistka? Dla Billie Eilish dylemat: „albo refreny, albo rewolucje” nie istnieje. Sprawnie połączyła przyjemne z pożytecznym. Zresztą od początku kariery podkreślała w rozmowach z mediami, jak ważne jest dla niej, by użyć sławy w słusznej sprawie.
Niech zasięgi się przydadzą. Eilish, rocznik 2001, jest podręcznikową zetką. Świadomą politycznie, poświęconą walce o klimat, wyedukowaną feministycznie. Otwarcie mówiącą o własnych epizodach depresyjnych, odkrywaniu seksualnej tożsamości, zaburzeniach odżywiania i budowaniu zdrowej relacji z ciałem, ale też o lęku przed bliskością, potęgowanym przez doświadczenie sławy, która skutecznie pozbawia beztroskiej ufności wobec ludzi. „Jestem dumna, gdy widzę, jak akceptującymi osobami jesteśmy. Rozmawiałam z rodzicami o pokoleniu ich rodziców. Kiedyś o traumach się nie mówiło, a przecież otwarta komunikacja jest bardzo istotna. To ważne, by nie wstydzić się tego, że czujesz. Doceniam ten brak wstydu w mojej generacji, choć wiem, że bywa on ekstremalny. My, zetki, jesteśmy wielkimi wrażliwcami” – mówiła niedawno na łamach brytyjskiej edycji „Vogue’a”, w wyjątkowym wywiadzie, w którym pytania zadawały jej inne gwiazdy. O to, co napełnia ją dumą, gdy myśli o swoim pokoleniu, wokalistkę zapytała aktorka i aktywistka Jane Fonda.
Fonda, regularnie obecna na protestach klimatycznych, zapytała także Eilish, w jaki sposób łączy działalność artystyczną z aktywizmem ekologicznym. „Jestem szczęściarą, że mam platformę do poruszania bliskich mi tematów. Na trasie dbam o dostęp do wiedzy i zasobów dla moich fanów – namawiam, by przyjeżdżali na koncerty środkami transportu przyjaznymi środowisku, wskazuję okoliczne miejsca, które serwują kuchnię roślinną, podpowiadam, jakie organizacje wspierać finansowo. Istnieje naprawdę wiele sposobów, by mówić o sprawach ważnych bez egotycznego, kaznodziejskiego tonu i staram się to robić tak często, jak tylko to możliwe. To nadaje mojej pracy sens” – odpowiedziała Eilish. Rynek muzyczny dopiero od niedawna przechodzi na zieloną stronę mocy, do tego to bardzo powolna transformacja, której latami opierali się najwięksi gracze (a więc ci o najbardziej szkodliwym wpływie), więc tak opiniotwórcze artystki młodego pokolenia jak Billie Eilish mogą skutecznie katalizować konieczną zmianę. Mały festiwal z muzyką techno, gdzie w nocy trwa impreza, a w ciągu dnia publiczność sadzi drzewa? Tak, takich inicjatyw też potrzebujemy, mają wielką wartość, ale naturalnie ich moc sprawcza jest nieporównywalnie mniejsza od tej, którą dysponuje dziewczyna rozpoznawalna i wielbiona przez miliony osób na całym świecie.
Eilish, ruszając jesienią zeszłego roku w międzynarodową trasę promującą jej trzeci album „Hit Me Hard And Soft”, deklarowała, że pokaże, co oznacza odpowiedzialne, zrównoważone koncertowanie. Dotrzymała słowa? Przemieszczając się pomiędzy kolejnymi miastami, w których występuje, ogranicza ślad węglowy do koniecznego minimum. Zespół żywi się daniami roślinnymi. „Przeszłam na dietę wegańską tylko dlatego, że nienawidziłam swojego ciała i byłam pewna, że roślinne jedzenie pozwoli mi schudnąć – mówiła wiosną w „Vogue’u”, tym razem odpowiadając na pytanie projektantki Stelli McCartney. – Dopiero później dowiedziałam się, jak działa przemysł mleczarski, który okrutnie obchodzi się ze zwierzętami, podczas gdy my udajemy, że wszystko jest w porządku. Nie będę wciskać ludziom niczego na siłę. Niech każdy robi i je, co chce. Ale przyzwolenie, by maltretować i mordować zwierzęta dla przyjemności, której dostarczy coś, co smakuje dobrze, jest dla mnie idiotyczne.
Ludzie dostają szału, gdy słyszą, że ktoś dręczył albo zjadł psa, a potem sami jedzą inne zwierzęta, hodowane w niewoli, dręczone i zabite. I nawet im powieka nie drgnie”.
Czytaj także: Czyńcie sobie ziemię poddaną – dramat i źródło bezwzględności w postępowaniu wobec zwierząt. Rozmowa z prof. Joanną Hańderek
Publiczność może wnosić na jej koncerty plastikowe butelki na wodę wielokrotnego użytku. Plakaty reklamujące trasę wydrukowano na papierze z odzysku. Koszulki czy bluzy sprzedawane podczas wydarzenia zostały uszyte z organicznej bawełny. Płyty winylowe wytłoczono, również używając materiałów z recyklingu a w salach koncertowych, w których występuje, rozstawiają się ekowioski – punkty edukacyjne dla głodnych wiedzy, eksponujące lokalne organizacje działające na rzecz klimatu.
Miała 13 lat, gdy w Kalifornii, gdzie się urodziła i dorastała, 22-letni mężczyzna zamordował sześć osób na terenie kampusu uniwersyteckiego, a potem popełnił samobójstwo. Światowe media donosiły o masakrze w Isla Vista, słusznie postulując ograniczenie dostępu do broni palnej. W tym samym roku doszło do jeszcze 34 podobnych incydentów w szkołach średnich i na uniwersytetach w całych Stanach Zjednoczonych. Pięć lat później, gdy Eilish wkraczała w pełnoletniość, padł dramatyczny rekord – 61 strzelanin w szkołach, w których oprawcami i ofiarami były młode osoby. Jesienią 2019 roku w Nowym Jorku zorganizowano pierwszy amerykański Piątek dla Klimatu, pokojowy protest, któremu przewodziła nastoletnia wówczas aktywistka Greta Thunberg. W 2020 roku wybuchła pandemia koronawirusa. W USA od trzech lat stanowisko prezydenta zajmował Donald Trump, klimatosceptyk, przestępca seksualny, rasista.
W 2022 roku amerykański Sąd Najwyższy uchylił historyczny wyrok Roe v. Wade, który gwarantował Amerykankom do przerywania ciąży, a kolejne stany rzuciły się do zaostrzania przepisów, wprowadzając całkowity zakaz aborcji lub mocno ograniczając swobodę reprodukcyjną. W tym samym czasie w USA zanotowano dziewięcioprocentową inflację, najwyższą w ostatnim ćwierćwieczu. Billie dorastała w czasach wszechobecnego rozpadu – przemocy, pogłębiających się nierówności ekonomicznych, degradacji środowiska naturalnego, moralnego upadku politycznych elit. Pierwsza z opublikowanych piosenek z najnowszej płyty – stworzona wspólnie z bratem Finneasem, producentem, kompozytorem i powiernikiem, z którym nagrała wszystkie albumy – to ta z linijką o „płonących miastach i napalmowym niebie”, z pozoru nienachalna, ale pod spodem mroczna i dramatyczna „Ocean Eyes”. Od początku doskonale wyrażała lęki i frustracje ludzi z jej pokolenia, przerażonego niechybną apokalipsą, skazanego na dorosłość bez dostępu do materialnych wygód, którymi cieszyła się generacja ich rodziców, wreszcie pogrążonego w głębokim kryzysie psychicznym. Zyskała popularność, bo potrafiła precyzyjnie nazwać wszystko, co boli generację Z i wszystko, czego boi się generacja Z. Zapytana przez dziennikarkę amerykańskiego „Vogue’a”, co jest dziś dla niej priorytetem, odpowiedziała: „Jestem wielką fanką praw człowieka. Kręci mnie równouprawnienie kobiet, sprawiedliwość społeczna, przepisy regulujące dostępność broni. Pierwsza prezydentka? Byłoby wspaniale. Mogłabym się poczuć bezpiecznie w kraju, w którym żyję”. Eilish była jedną z gwiazd, które udzieliły publicznego poparcia Kamali Harris w zeszłorocznych wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych.
Billie Eilish (Fot. Kevin Winter / Staff/Getty Images)
Ciekawy przypadek. W czasach dojmującego deficytu przytomnych autorytetów, mikrotrendów rozproszonych po platformach społecznościowych i kultury popularnej zbyt eklektycznej, by inspirować powstawanie subkultur, wokalistka stała się autentycznym głosem pokolenia, a wiarygodności nie odebrał jej nawet fakt, że od urodzenia była uprzywilejowana. To w końcu podręcznikowy przykład nepodziecka.
Wychowała się w Los Angeles, rodzice aktorzy, związani z show-biznesem, intensywnie zachęcali dzieci do podejmowania aktywności artystycznych. Gdy w mediach toczyła się dyskusja o nepotyzmie w Hollywood, demontująca te wszystkie nieznośne fantazje o merytokracji, Billie Eilish jakoś ominął lincz na ustawionych dziedziczkach talentów, którym w karierach częściej pomagały znajomości rodziców niż znajomość nut czy warsztatu aktorskiego. Co nie znaczy, że wszyscy ją lubią, a internet się na nią nie rzuca. „Przez pierwszych pięć lat kariery równaliście mnie z ziemią za to, że jestem chłopczycą. W kółko słyszałam, że byłabym bardziej sexy, gdybym zachowywała się jak kobieta – pisała na Instagramie wiosną 2023 roku. – A dziś, gdy wreszcie czuję się komfortowo w kobiecym, dopasowanym ubraniu, krzyczycie, że się sprzedałam”. Poszło o okładkę drugiego albumu, wydanego cztery lata temu „Happier Than Ever”. Eilish, która przyzwyczaiła publiczność, że nosi ukrywające ciało wielkie T-shirty i szerokie spodnie, na okładce płyty pojawiła się kompletnie odmieniona – przefarbowała włosy na blond i zrobiona na melancholijną seksbombę w stylu Marilyn Monroe patrzyła w dal. Piosenki też zmiękły, wytraciły swój dawny tupet i charakter, bo od teraz miały uwodzić stereotypową urodą smooth jazzu. Intencje były słuszne. Eilish pozorowała poczucie spełnienia w konwencjonalnej ekspresji wdzięków, by obnażyć opresję społecznych oczekiwań wobec młodych kobiet.
Tytuł albumu przewrotnie zapewniał o szczęściu większym niż kiedykolwiek wcześniej, ale za kulisami przyspieszenia nabierał kolejny stan depresyjny. Głębszy niż kiedykolwiek wcześniej. „Nigdy nie byłam szczególnie szczęśliwą osobą – wyznała w zeszłorocznym wywiadzie dla magazynu „Rolling Stone”. – Doświadczałam radości, śmiałam się, znajdowałam przyjemność w życiu, ale nie szczęście, bo od zawsze mierzyłam się z powracającą depresją. Gdy dusza cierpiała, powtarzałam sobie, że to minie. Poczucie, że stany depresyjne przychodzą i odchodzą, było pocieszeniem. Ale nie tym razem. Tym razem było mi wszystko jedno. Nie zależało mi na poprawie”. W tej samej rozmowie Eilish podejmuje temat postępującej izolacji. Zorientowała się, że nie wychodzi z domu i nie utrzymuje relacji towarzyskich, więc zaczęła stopniowo, małymi krokami wracać do świata. Najpierw sklep spożywczy za rogiem, potem koncert modnego punkowego zespołu. „Zaliczyłam moment zwrotny. Dotarło do mnie, że nie bawiłam się dobrze od jakichś siedmiu lat – opowiadała w „Rolling Stone”. – Serio. Uwierzyłam w iluzję dobrej zabawy, bo która 17-latka idzie na rozdanie nagród Grammy i wychodzi z pięcioma statuetkami? Ale prawdziwe życie nie przynosiło mi zbyt wiele frajdy. Na pięć lat zamknęłam się w domu. Jak miałam cokolwiek przeżyć?”
Artystka dorastała na oczach całego świata, pod permanentnym ostrzałem malkontentów z internetu, pod ciężarem oczekiwań, pod presją wielkiego sukcesu, który przyszedł, gdy była jeszcze dzieckiem. Debiutancki album wydała, mając zaledwie 17 lat. Płyta „When We All Fall Asleep, Where Do We Go?” sprzedała się w prawie 18 milionach egzemplarzy, a Eilish od tamtej pory nie wypada z czołówki najpopularniejszych gwiazd muzyki rozrywkowej. Jej piosenki biją rekordy odtwarzania w serwisach streamingowych. Koncerty wyprzedają się do ostatniego biletu. Do tego (wspólnie z bratem) jest najmłodszą laureatką dwóch Oscarów w historii statuetki – jedną dostała za piosenkę do „Nie czas umierać”, kolejnego rozdziału sagi o Jamesie Bondzie, drugą za utwór do „Barbie”, megahitu Grety Gerwig.
Mówi, że dorosła i wreszcie lubi siebie. „Już nie uzależniam swojego samopoczucia od ocen innych – opowiadała rok temu na łamach „Vogue’a”. – Kiedyś byłam zadowolona, bo ludzie w internecie mnie lubili. Albo byłam smutna, gdy mnie nie lubili”.
Dziś Billie Eilish sobie pozwala – i jest to przepiękny manifest niezgody na świat, który narzuca głupie limity kobietom, a do tego bezwzględnie rozlicza młode osoby publiczne z każdego słowa, zachowania, błędu, poglądu. Eilish wie, że wszystko, co powie, może zostać wykorzystane przeciwko niej. Wyrwane z kontekstu, odarte z niuansów. A mimo to niespecjalnie się cenzuruje. Jak w cytowanej już rozmowie z „Rolling Stone”, gdzie wychwalała cudowny wpływ masturbacji na szeroko rozumiany dobrostan człowieka i opowiadała o seksie jako niezawodnym narzędziu dekompresji. „Gadam o seksie, kiedy tylko mogę, to mój ulubiony temat. Oczywiście na kobietę, która to robi, od razu dziwnie patrzą. Ludzie nie wiedzą, co zrobić, gdy kobieta czuje się komfortowo ze swoją seksualnością – mówiła. – A praktyka samomiłości jest ogromnie ważną częścią mojego życia. Może cię uratować, serio, niczego nie polecam bardziej. Masturbowanie się do lustra pozwala budować głęboką relację z ciałem, pomaga je pokochać. Gdy widzę siebie odczuwającą rozkosz, akceptuję totalnie swój wygląd – to wzmacniające doświadczenie, dzięki któremu jest mi dobrze we własnym ciele”.
Czytaj także: Moje rozkosze... Czy masturbacja może prowadzić do nadmiernej samowystarczalności? Rozmowa z terapeutą uzależnień
Co innego, gdy młoda kobieta z własnej woli dzieli się osobistym spojrzeniem na seksualność i opowiada o budujących doświadczeniach, a co innego, gdy podczas typowej łapanki na ściance zostaje zmuszona do coming outu. Powiedziała wtedy jedynie, że kocha inne dziewczyny, a osoba pytająca drążyła, czy to publiczne potwierdzenie biseksualności. „Znam ludzi, którzy zaczynają czuć się w pełni komfortowo ze swoją seksualnością dopiero, gdy mają 40, 50 czy 60 lat. Potrzeba czasu, by poznać siebie. To nie fair, że w internecie siłą zmuszają cię do deklaracji, kim jesteś” – to też cytat z „Rolling Stone”.
Kim jest Billie Eilish? Od tego pytania mogły zacząć się prace nad ostatnim albumem wokalistki, bo płyta „Hit Me Hard And Soft” jest przepiękną, błyskotliwą i sycącą celebracją prawa do posiadania warstw i wymiarów. Piosenki do siebie nie pasują, bo Eilish z rozmysłem skacze po różnych estetykach. Tu porywista melodia jak z lat 80., tam seksowny, chropowaty beat. Tu powłóczysta ballada ze smyczkami w tle, tam nowoczesny, duszny, klubowy hit. Tu wzrusza obnażającą emocjonalnie opowieścią o skończonym związku, tam podnosi ciśnienie zaczepną piosenką o wybuchu obezwładniającego pożądania. Billie Eilish jest i delikatna, i twarda. I pokorna, i zbuntowana. I romantyczna, i sensualna. Młode wokalistki rzadko pozwalają sobie na taką wolność w piosenkach – ze strachu, że to rodzaj informacyjnego chaosu, który odbija się na wizerunku. Przemysł muzyczny zmusza je, żeby były jakieś, a Eilish nie chce być jakaś i dlatego jest wielka. Co potwierdzają zachwyty nad koncertami, które właśnie gra (w ramach trasy wystąpiła dwa razy w Krakowie) i podczas których dowodzi, że nawet jej najbardziej intymne piosenki z powodzeniem odnajdują się w dużych halach. Tam pragnienie wolności wybrzmiewa z nich z jeszcze większą siłą.
Billie Eilish ma niespełna 24 lata, a na koncie dziewięć statuetek Grammy i dwa Oscary. Nagrała trzy płyty, ostatnia, „Hit Me Hard And Soft”, została do tej pory (łącznie we wszystkich serwisach) odtworzona 6,5 miliarda razy.