1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Talent i narcyzm – o swojej fascynacji twórczością Wyspiańskiego opowiada Agata Duda-Gracz

Talent i narcyzm – o swojej fascynacji twórczością Wyspiańskiego opowiada Agata Duda-Gracz

Agata Duda-Gracz (Fot. Artur Rakowski / Forum)
Agata Duda-Gracz (Fot. Artur Rakowski / Forum)
Agata Duda-Gracz. Niewiele jest w polskim teatrze twórczyń z tak imponującym dorobkiem. Jednym z pretekstów do rozmowy miały być zbliżające się spektakle „Przebłysków” w jej reżyserii. Stało się inaczej: tuż przed wysłaniem tego numeru „Zwierciadła” do druku, dotarła do nas wiadomość o śmierci Jadwigi Jankowskiej-Cieślak, grającej w „Przebłyskach” kluczową rolę. Publikujemy wywiad w niezmienionym kształcie, choć miejscami zyskał on nowy wydźwięk.

O fascynacji Wyspiańskim Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 6/2025.

Joanna Olekszyk: Pamiętam, jak dużym zaskoczeniem była dla mnie wiadomość, że wystawia pani spektakl na Wawelu. I to Wawelu, jaki mało kto ma w życiu szansę w ogóle zobaczyć – opustoszałym, bez tłumów turystów, późnowieczornym. „Na kolana, panie Wyspiański” graliście w komnatach królewskich, które nigdy wcześniej nie służyły za teatralną scenę.

Agata Duda Gracz: Pierwszy raz reżyserowałam spektakl imersyjny. Bazę stanowiły dwa dramaty Wyspiańskiego: „Akropolis” i „Powrót Odysa”. Widz „zwiedzał spektakl”, a nie oglądał. Sam decydował, za którym wątkiem bądź bohaterem podąży – akcja toczyła się symultanicznie w dziewięciu komnatach. Przed wejściem widzowie zakładali maski i w zależności od tego, jaką maskę założyli, aktorzy wchodzili z nimi w inną interakcję. Każda z masek miała wypisane na czole imię ze Starego Testamentu albo antyku, więc mimo niewidocznej twarzy widz nie był anonimowy i miał wpływ na działania aktorów.

Pomiędzy komnatami wędrował perorujący Wyspiański – jeszcze bez oznak toczącej go choroby. Za nim snuł się kardynał Puzyna, człowiek równie mściwy, co wpływowy, który zasłynął między innymi tym, że był przekleństwem Wyspiańskiego. Finalny taniec postaci sztuki z widzami (w Sali Senatorskiej) stanowił parafrazę przedostatniej sceny „Akropolis”, w której Zmartwychwstały Chrystus triumfalnie wjeżdża do Katedry Wawelskiej, przewraca trumny i zapowiada czas odrodzenia i miłości. Potem, niestety, znika, a ludzie zostają z rękami w tych samych nocnikach, co wcześniej.

W trakcie przygotowań miała pani okazję być w komnatach królewskich całkiem sama, w kompletnej ciszy? Ciekawa jestem, jakie to może być uczucie…

Onieśmielające. Czym innym jest zwiedzanie czy nawet studiowanie, a czym innym praca. To był tygiel sprzecznych emocji. Świadomość historyczna z jednej strony nas porywała, z drugiej nam przeszkadzała. Mieliśmy konkretne rzeczy do zrobienia, do zagrania i wyreżyserowania, ale w naszych głowach kłębiły się skojarzenia, konteksty i strach, żeby niczego nie uszkodzić, nie oprzeć się o kurdyban, nie napluć w szale emocji na cenny obraz [śmiech]. Słowa wypowiedziane w tym miejscu nabierały innego znaczenia. Każdy gest automatycznie nawiązywał do polskiej historii i niósł ze sobą zupełnie inną energię, niż gdyby zdarzył się na teatralnej scenie. Towarzyszyło nam cały czas duże ciśnienie odpowiedzialności. Bo co znaczą monologi Hekuby [królowej Troi, która przeżyła śmierć swoich dzieci, a w dramacie Wyspiańskiego, wiedząc, że jej naród skazany jest na zagładę, wypowiada m.in. poruszające słowa o odpowiedzialności za własne państwo – przyp. red. ] wypowiedziane w sali, w której Stefan Batory planował najazd na Moskwę?

Wyspiański umieścił akcję „Akropolis” w Katedrze Wawelskiej. Zamku nawet nie widział, bo stacjonowały w nim wojska austriackie. Nie miałam możliwości zrobienia spektaklu w Katedrze, ale za to dostałam szansę na umieszczenie go w przestrzeni, o której poeta marzył, którą sobie wyobrażał, a która była dla niego niedostępna.

Napięcie naszej pracy wynikało też ze świadomości wartości przedmiotów, które stały się scenografią spektaklu. Od obrazu pędzla Tycjana poczynając, na arrasach i kurdybanach kończąc. Szalejący z gniewu Odys obok, nomen omen, wyżej wymienionego Tycjana, naprawdę ścinał krew w żyłach, nie tylko z powodu skali swoich emocji „Proszę państwa, Wyspiański umiera” to z kolei przedstawienie, które można oglądać w Teatrze Słowackiego w Krakowie.

Wiem, że finalnie powstanie trylogia. Dlaczego Wyspiański tak bardzo panią ciekawi? Uważa go pani za aż tak wybitnego twórcę? A po ludzku – za dobrego, fajnego człowieka?

Zafascynowała mnie jego złożoność i podobieństwo do Dantego Alighieri. Narcyzm obu panów, przekonanie o własnym geniuszu, głębokie poczucie krzywdy i nieprzeparta potrzeba dokopania swoim przeciwnikom. A równocześnie ten porywający, wszechstronny talent oraz fakt, że życie stanowiło integralną część ich twórczości.

Dante w „Boskiej komedii” z lubością smaży swoich wrogów w piekle, samego siebie zaś stawia u boku Wergiliusza, który oprowadza go po zaświatach. Wyspiański, równie skromny, ze swych nieprzyjaciół czyni głupców, tchórzy, pyszałków i miernoty. W najlepszym wypadku ukrywa ich za maskami w „Wyzwoleniu”. Jego zapał w odpłacaniu za krzywdy jest nie mniejszy niż jego idealizm. Z tych analogii pomiędzy obydwoma panami narodził się pomysł na konstrukcję scenariusza „Proszę państwa, Wyspiański umiera”. W ostatnich chwilach życia po Wyspiańskiego przychodzi Matka. Maria Wyspiańska zmarła na suchoty, kiedy Staś miał lat siedem. I to ona, jak Wergiliusz Dantego, przeprowadza swoje umierające dziecko przez kręgi piekielno-czyśćcowe, zaludnione przez wrogów, przyjaciół, członków rodziny oraz tych, którzy będą duchowymi i artystycznymi dziedzicami poety.

Wspaniałym źródłem wiedzy o Wyspiańskim są również rysowane przez niego portrety: to, jak patrzył na ludzi, które ich cechy, z wyjątkiem fizycznego podobieństwa, przenosił na papier, jakie emocje w nim budzili. Najlepszy przykład stanowią portrety jego żony Teosi – zapisy niezmierzonej czułości. Sposób, w jaki postanowiła pani pokazać Teodorę Pytko na scenie, jest porażający. Niepiśmienną chłopkę z Konar, potem służącą, którą wielki pan z Krakowa wziął sobie ku oburzeniu całego miasta za żonę. Rewelacyjna w tej roli Agnieszka Przepiórska wypowiada pierwsze słowa monologu i już wiadomo, że to nie jest tylko o Teosi, ale o całych pokoleniach kobiet, które nie decydowały ani o swoim ciele, ani o swoim losie. Najważniejsze było dla mnie, żeby spojrzeć na świat jej oczami.

Czytaj także: Agnieszka Przepiórska: „Próbuję żyć życiem, a na scenie grać życie”

Co to znaczy być Teosią – żoną czwartego wieszcza, matką trójki jego dzieci, służącą, chłopką, niepiśmienną towarzyszką słynnego poety? Istnieje wiele teorii na temat tego, dlaczego Wyspiański się z Teosią związał. Czy na przekór krakowskiemu mieszczaństwu – bo przecież była służącą, „chłopką bez szkół”? Czy pod wpływem lektury Tołstoja? Czy dlatego, że Teodora Pytko miała w sobie tę surową odmianę prostoty i prawdy, jakiej poeta potrzebował? A może była to miłość, która nie mogła pomieścić się w głowach współczesnych i funkcjonowała w towarzystwie li tylko jako skandal? Od pierwszych chwil pracy nad scenariuszem moją wyobraźnię rozpalał ten elektryzujący związek neurotycznego intelektualisty i „baby grzmot”, jak ją życzliwie nazywali krakowianie. Jedyna jej wypowiedź, której autentyczność potwierdzają wszystkie źródła to: „Głupio jestem, brzydko jestem, ale artysto mnie chcioł”. Cytujemy to zdanie w spektaklu kilkukrotnie.

Teosia nie była podobna do ślicznych sióstr Mikołajczykówien, chłopek „innego sortu”, z których jedna wyszła zaTetmajera, a druga za Rydla. Obmawiano ją, wyszydzano, wytykano palcami. A że krakowianie w obmowie są mistrzami świata, zgotowali tej kobiecie prawdziwe piekło. Starałyśmy się z Agnieszką pokazać na scenie skalę jej samotności. Mozołu stawiania czoła każdemu dniowi, biedzie, walce ze śmiertelną chorobą męża.

No właśnie – a jaką rolę odgrywa w tym wszystkim Kraków? Trzeba przyznać, że największe grzechy „krakowskości” punktuje pani z chirurgiczną wręcz precyzją.

Czytam właśnie „Księcia” Moniki Śliwińskiej, biograficzną książkę o Boyu-Żeleńskim. Wspaniałe są w niej te wszystkie soczyste cytaty z czasów młodości, którą Boy tutaj spędził po wyjeździe z Warszawy. Do moich ulubionych należy „Oj, nie był Kraków miejscem wesołym!” [śmiech].

Kraków jest domem, z którego przez lata uciekałam. Przyjechałam tu na studia z moich rodzinnych Katowic. Nie od razu wiedziałam, że zostanę. Ale powoli zaczęłam się z tym miastem zrastać. Tu znalazłam przyjaciół, którzy stali się drugą rodziną. Zakochałam się, wyszłam za mąż i urodziłam syna. Znalazłam „swój” teatr, „swoich” aktorów. Ale zrozumiałam też, że nie mogę się zawodowo związać tylko z Krakowem. To miasto jest specyficzne – cudowne, ale równocześnie kołtuńskie, straszliwe, pełne bufonady i pogardy. O tym zjawisku opowiadam w spektaklu „Proszę państwa, Wyspiański umiera”. Kraków jest też uzależniający. Miałam kilka propozycji wyjazdu stąd na stałe. Ale nigdy się nie zdecydowałam. I to nie jest kwestia atmosfery, zabytków czy dzieł sztuki, które składają się na to miasto. To są ludzie – cudowni i mniej cudowni, ale już moi, oswojeni. Tu istnieje niepowtarzalny mikrokosmos. Miasto pełne ekscentryków, wariatów, księży, studentów i artystów. Żyjące aferą, skandalem. Plotka jest tu tak wszechobecna jak gołębie gówno. Kiedyś paraliżował mnie słynny krakowski jad. Teraz traktuję go bardziej jako przyprawę do zdarzeń. Ale jakikolwiek by ten Kraków był, jestem tu bardziej u siebie niż gdziekolwiek indziej.

Przez lata przyzwyczaiła pani publiczność do kilku rzeczy, m.in. do tego, że nie tylko reżyseruje pani swoje spektakle, ale i tworzy do nich scenografię. A także, a może przede wszystkim, że wystawia pani własne teksty. Skąd w takim razie decyzja, żeby wystawić najnowsze „Przebłyski”?

Ze względu na obsadę. Możliwość spotkania z Jadwigą Jankowską-Cieślak i Danielem Olbrychskim była tak wyjątkowa, że zdecydowałam się przyjąć warunki, na które nie zgodziłabym się w żadnych innych okolicznościach – nie mój pomysł, nie mój tekst, nie moja obsada i do tego prywatny teatr komercyjny. Postawiłam tylko jeden warunek: chcę to zrobić po swojemu i muszę mieć możliwość ingerencji w tekst. Zaprosiłam do współpracy Maję Kleszcz i Wojtka Krzaka [muzyków często współpracujących z reżyserką przy jej spektaklach – przyp. red.], którzy stworzyli muzykę, ale również wcielili się w role młodych alter ego tytułowych bohaterów. Śpiew Mai cofa czas, zmienia miejsce akcji i wyzwala dawno zapomniane emocje.

Oglądamy starsze małżeństwo, on nieustannie utyskujący na nią. Dopiero po jakimś czasie orientujemy się, że to sytuacja o tyle niezwykła, że żona przyszła do męża w odwiedziny z zaświatów.

Tematem naszego przedstawienia jest umieranie – dlatego też zmieniłam tytuł spektaklu z „Rosa i Abrasza” na „Przebłyski”, czerpiąc z jednego z cytatów z Szekspira, z „Romea i Julii”: „Przed egzekucją skazańcom podobno, / Zdarza się chwila euforii; dozorcy / Zwą taki moment ostatnim przebłyskiem”.

Dla mnie ten tytułowy przebłysk znaczy jeszcze coś. W domu wierzyło się, że kiedy przychodzi po nas śmierć, ma twarz człowieka, którego najbardziej w życiu kochaliśmy. Po Abraszę przychodzi Rosa. Wraca z niebytu, żeby przeprowadzić despotycznego męża na drugą stronę. Organizuje mu przy tym swoisty rodzaj czyśćca. Abrasza należy do ocalałych: przeżył II wojnę światową, cała jego rodzina została deportowana i zginęła w obozie koncentracyjnym. Swoją tragedią, swoim bólem zadręcza żonę i dzieci. Ich dom jest wypełniony przemocą i krzykiem. W pewnym momencie sztuki nazywa sam siebie „dzieckiem wykarmionym przez wredną kozę”. Oczywiście koza skojarzyła mi się z Chagallem, musiała więc znaleźć się w centrum naszej scenografii – unosi się nad stołem niczym przerażający genius loci.

Dwie ikony: Daniel Olbrychski, świętujący w tym roku swoje 80-lecie, i Jadwiga Jankowska-Cieślak. Jakiego rodzaju doświadczeniem była dla pani praca z nimi?

Ta para wybitnych aktorów stanowi główną siłę naszego spektaklu. Ich doświadczenie i warsztat w połączeniu z pracowitością i entuzjazmem sprawiły, że mimo tak ciężkiego tematu ta praca była czystą przyjemnością.

A dlaczego w teatrze pani zawsze wraca do tematu śmierci?

Śmierć faktycznie jest jednym z głównych bohaterów mojego teatru. Wynika to z moich osobistych doświadczeń, ale też stanowi najlepszą możliwą weryfikację życia bohaterów. Przez pryzmat własnego umierania, tej ostatniej chwili, przebłysku wszystkie zdarzenia stają się ostrzejsze, jaskrawsze. Bliskość śmierci je uwiarygadnia i weryfikuje.

Słyszałam, że w najnowszym spektaklu, nad którym pani pracuje i którego premiera zaplanowana została na jesień, ważnym wątkiem i tematem jest strach. Czego pani się boi?

Pożegnań.

Agata Duda-Gracz, reżyserka teatralna i scenografka. Debiutowała spektaklem „Kain” George’a Byrona w Teatrze im. Witkiewicza w Zakopanem (1998), do tej pory zrealizowała 59 spektakli, pracuje nad 60. W Krakowie w Teatrze Słowackiego można oglądać „Proszę państwa, Wyspiański umiera”. „Przebłyski” miały premierę w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze