Ekstremalne sytuacje weryfikują nasze wyobrażenia o sobie i innych, zrywają maski i pokazują prawdziwą naturę człowieka. Co wtedy można dostrzec? Pytamy Agnieszkę Wojciechowską, jedną z nielicznych kobiet jeżdżących od 20 lat w podziale bojowym Państwowej Straży Pożarnej. Niedawno ukazała się jej pierwsza książka „Pali się! Ryzyko, ogień, adrenalina”.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Sens” 1/2025.
Izabela Nowakowska-Teofilak: Niemal 100 lat temu zaczęto powoływać do służby pierwsze policjantki, a ty byłaś jedną z pierwszych kobiet biorących czynny udział w akcjach strażackich. Dlaczego ta ścieżka tak długo była dla nas zamknięta?
Agnieszka Wojciechowska: Kiedy byłam w szkole pożarniczej, w akcjach brali udział wyłącznie mężczyźni. Dlatego między innymi mój tata, zawodowy strażak, odradzał mi tę pracę, przekonywał, że nawet jeśli ukończę specjalistyczną szkołę, i tak będę zwykłym pracownikiem biurowym. Utarło się, że strażak to mężczyzna. Powoływano się na przepisy BHP, z których miało wynikać, że kobiety nie mogą brać udziału w akcjach. Postanowiłam to sprawdzić i nie znalazłam takiego zapisu. Jedynym wymogiem wynikającym z płci było zapewnienie w jednostce osobnych sanitariatów. Dlatego argumenty taty jakoś mnie nie zniechęcały, wręcz przeciwnie, postanowiłam, że to ja rozbiję ten szklany sufit. Nie zdążyłam.
Kiedy jeszcze się uczyłam, pierwsze dziewczyny zaczęły dołączać do podziałów bojowych. Nie było ich dużo i to się jakoś radykalnie nie zmieniło do dziś, ale wynika to nie tylko ze specyfiki tego środowiska czy męskich stereotypów, które kobiety chyba też mają w jakiś sposób zinternalizowane. Po prostu niewiele z nas w ogóle wpada na taki pomysł, by pracować jako strażaczka. Myślę, że analogiczna sytuacja jest w górnictwie. Nie znam dobrze tamtejszych realiów, ale ileż kobiet zgłasza się do pracy pod ziemią? Poza tym na tle sąsiadów nie wypadamy tak najgorzej. Na przykład w Czechach dopiero od trzech lat kobiety mogą pracować w podziałach bojowych straży pożarnej.
Myślisz, że te opory przed dopuszczaniem kobiet do akcji wynikały tylko ze stereotypów?
U niektórych być może tak, ale myślę, że przede wszystkim chodziło o zwykły ludzki strach o własne zdrowie i życie. Mogła istnieć obawa, że kobieta, jako jednak słabsza fizycznie od mężczyzny, może nie dać rady, zawieść w kluczowym momencie i na przykład nie być w stanie wyciągnąć z zagrożonego budynku partnera, który w jakiś sposób ucierpiał podczas akcji. Ale czasy się zmieniają. Dawniej na siłowniach raczej nie było widać kobiet podnoszących ciężary, a jeśli już, to wzbudzały one sensację i natychmiast dostawały łatkę „babochłopa”. Dziś jest pełno wysportowanych, umięśnionych, silnych dziewczyn, trenujących różne dyscypliny i nikogo to nie dziwi.
Sport był zawsze ważną częścią mojego życia, dlatego kiedy zaczynałam pracę, nie czułam jakichś fizycznych ograniczeń, wydawało mi się, że mogę działać na równi z kolegami. Natomiast teraz, po tych wszystkich latach, mam już takie zdroworozsądkowe myślenie, wiem, że są rzeczy, których nie podniosę, bo są dla mnie za ciężkie. Ale z drugiej strony – facet też nie ze wszystkim sobie poradzi, dlatego w tym zawodzie nie ma solistów, to praca zespołowa. Przy czym, nawet jeśli w zespole znajduje się największy mocarz na świecie, to i tak mówi się, że drużyna jest tak silna jak jej najsłabszy zawodnik.
A jak to się stało, że postanowiłaś wybrać właśnie ten zawód?
Jestem trzecim pokoleniem obciążonym rodzinną traumą, którą jednak udało nam się przekuć w coś dobrego. Mój dziadek Stanisław w czasie wojny był świadkiem palenia się wsi, widział ludzi ginących w płomieniach. Kiedy później przeniósł się z rodziną na Ziemie Odzyskane, na których dopiero kształtowały się struktury organizacyjne państwa, od razu zaciągnął się do straży pożarnej, w której pełnił służbę przez 50 lat. Nigdy nie opowiadał o swoich przeżyciach, o tym, co tak naprawdę stało za tym wyborem drogi zawodowej. Jak wielu ludzi z tego pokolenia był oszczędny w słowach, dlatego o tych dramatycznych wydarzeniach dowiedziałam się dopiero od taty, który poszedł w ślady dziadka. Zawsze imponowała mi jego praca, miałam poczucie, że jest inna od wszystkich, wyjątkowa, a przede wszystkim widziałam, jak wielką satysfakcję daje mu pomaganie innym. Nie byłam w tym odosobniona, bo strażakiem został także mój starszy brat.
Wydaje mi się, że oboje odziedziczyliśmy jakiś gen altruizmu, pierwiastek chęci pomocy, bo przecież do tej pracy nie przyciąga ludzi chęć wzbogacenia się. Od początku wiadomo, że w straży kokosów się nie zarabia, a jednak są tacy, którzy z jakichś powodów chcą w niej pracować. Mamy na przykład fantastycznych kierowców, którzy w prywatnych firmach transportowych mogliby zarabiać znacznie więcej, a jednak decydują się świadomie na niższe zarobki, utratę zdrowia lub życia, bo chcą pomagać innym. Musi być zatem w człowieku jakiś pierwiastek ratowniczy.
A spotkałaś się kiedykolwiek w tej pracy z dyskryminacją ze względu na płeć?
Uważam, że w dzisiejszych czasach słowo „dyskryminacja” jest nadużywane. Każdego dnia słyszymy o tym, że ktoś jest dyskryminowany ze względu na płeć, orientację, wyznanie czy wartości, i przestaje to na nas robić wrażenie. Dyskryminacja nam spowszedniała, to słowo nie zapala już czerwonej lampki w głowie, a powinno.
Oczywiście na początku, jako pierwsza kobieta w swoim podziale bojowym, spotkałam się z kilkoma niestosownymi uwagami, ale warunkiem bycia w tej służbie było to, żeby umieć sobie z tym jakoś poradzić. Poza tym uważam, że dyskutowanie z ludźmi, którzy wygłaszają tego typu uwagi, nie ma sensu i do niczego nie prowadzi, mają oni bowiem jakieś utarte przekonania i żadna dyskusja tego nie zmieni. Dlatego gdy ktoś próbuje mi dopiec, nie staję okoniem, nie zaczynam walczyć, myślę sobie: „Okej, skoro tak uważasz, to twój problem”.
Ale jeśli mam być szczera, największej i najbardziej wyrafinowanej dyskryminacji doświadczyłam ze strony kobiety na samym początku swojej strażackiej drogi, podczas nauki na poligonie. Nigdy później nie spotkałam się z takim traktowaniem. Uważam, że kobiety potrafią być dla siebie o wiele bardziej okrutne niż mężczyźni.
Ale ty też w książce przyznajesz otwarcie, że gdyby palił się twój dom, nie chciałabyś, żeby pożar gasił zespół złożony wyłącznie z kobiet. Dlaczego?
Dlatego że akurat przy takich działaniach ratowniczo--gaśniczych ważny jest atut siły, więc męski pierwiastek jest niezwykle istotny. Generalnie uważam, że w naszym zawodzie nie chodzi o płeć, najważniejsza jest fizyczna różnorodność. Jeśli w zespole jest i osoba wysoka, i niska, i szybka, i silna, to taka drużyna może wykonać więcej czynności. Cóż po rosłym osiłku, kiedy trzeba wejść do wąskiej szczeliny czy jaskini? Drobna, zwinna kobieta znacznie lepiej poradzi sobie z tym zadaniem i będzie czuć się bardziej komfortowo w tej sytuacji.
Naszą siłą bez wątpienia jest również multitasking, czyli to, że doskonale potrafimy ogarniać kilka rzeczy jednocześnie, improwizować, kombinować, szukać ad hoc różnych rozwiązań. Podczas działań ratowniczych nie ma gotowego schematu. Nie nauczysz się, że przyjeżdżając na miejsce zdarzenia, zawsze robisz to i to. Są oczywiście pewne zasady, ale trzeba działać na gorąco, błyskawicznie panować nad całością, szukać najlepszego wyjścia z zastanej sytuacji. Moja kobieca wielozadaniowość bardzo mi w tym pomaga.
A wrażliwość i empatia?
Na pewno ułatwiają komunikację, przydają się między innymi podczas rozmów z osobami, które chcą odebrać sobie życie. Ale kiedy pomimo naszej interwencji dochodzi do samobójstwa, wrażliwość i empatia stają się poniekąd przekleństwem strażaka, który zastanawia się, co jeszcze mógł zrobić, żeby jednak uratować tego człowieka, dać mu szansę na drugie życie. Takie akcje najdłużej zostają w głowie. Dla mnie trudne są także sytuacje, kiedy na miejsce zdarzenia przyjeżdżają rodzice ofiary. Sama jestem mamą i w takich momentach automatycznie myślę o rodzicielskich uczuciach, które towarzyszą ludziom tracącym wszystko w jednej chwili.
Czy po takich akcjach korzysta się z pomocy psychologa?
Mamy oczywiście taką możliwość. W komendach wojewódzkich jest stanowisko psychologa, wystarczy więc zgłosić dowódcy, że jest potrzeba rozmowy ze specjalistą, i natychmiast uruchamiana jest cała machina. Ja jednak dotychczas nie korzystałam z tej formy wsparcia. Mam sport, przyjaciół, rodzinę. Staram się nie przenosić pracy do domu, trudne wydarzenia przegaduję zazwyczaj z kolegami, którzy razem ze mną brali w nich udział.
Może po prostu nie miałam jeszcze takiej akcji, która by mnie znokautowała? A może miałam, tylko to jakoś wypieram? Czasami boję się, że ta ciemna rzeka wspomnień kiedyś do mnie powróci. Nie bez przyczyny przecież tak wielu przedstawicieli różnych służb po przejściu na emeryturę walczy z alkoholizmem.
W swojej książce piszesz o tym, że strażacka emerytura nie trwa zbyt długo, ponieważ statystycznie po skończeniu służby strażak... żyje sześć lat. Dlaczego?
Wydaje się, że największe niebezpieczeństwo naszego zawodu wiąże się z przebywaniem na miejscu akcji, ale gasząc pożary, jesteśmy narażeni na działanie wielu toksycznych substancji lotnych, które osadzają się również na ubraniach i sprzęcie, przez to kontakt z nimi mają również ci, którzy nie brali bezpośredniego udziału w akcji. Są na to dowody, bo obecność substancji rakotwórczych w moczu stwierdzano podczas badań nie tylko u strażaków, którzy gasili pożar, lecz także u tych, którzy nie uczestniczyli w danej akcji. Obecnie wprowadza się więc wiele zabezpieczeń, by ograniczyć rozprzestrzenianie się szkodliwych substancji, ale i tak wielu strażaków choruje na nowotwory.
Nie znam polskich statystyk, kiedy jednak przeprowadzono badania wśród kobiet strażaków w San Francisco, nowotwory układu rozrodczego występowały u nich zdecydowanie częściej niż w amerykańskim społeczeństwie.
Zdarzyło ci się pomyśleć lub usłyszeć od kogoś: „Masz trójkę dzieci, po co tak ryzykować”?
Kiedy urodziłam drugiego syna, moja mama zapytała: „Teraz to już chyba nie wrócisz na służbę?”. Wróciłam, bo ktoś przecież musi wykonywać tę pracę. Oczywiście wszystko może się zdarzyć, ale na co dzień nie myślę o ryzyku, nie boję się, podczas akcji zachowuję wszystkie zasady bezpieczeństwa. Natomiast widzę już po swoim najstarszym, dwunastoletnim synu Franku, że zaczyna przejawiać pewne lęki o mnie. Może czasem docierają do niego jakieś skrawki moich rozmów. Jak już powiedziałam, staram się tego nie robić, ale nie da się tak zupełnie nie przenosić tej pracy do domu.
Sama w dzieciństwie odkryłam kiedyś taśmy nagrywane podczas jednej z akcji ratunkowych, które tata przyniósł do domu, by na spokojnie prześledzić przebieg zdarzeń krok po kroku i wyciągnąć z nich wnioski na przyszłość. Dziś uznano by to zapewne za jakieś traumatyzujące wydarzenie, ale nie mam z tego powodu żadnej skazy na psychice, a tata o tym zajściu dowiedział się dopiero z mojej książki. Wiedziałam doskonale, z czym wiąże się jego praca, a mimo to poszłam w jego ślady.
I chyba podobnie jest z Frankiem. Z jednej strony trochę się boi, a z drugiej – podziwia to, co robię, bo kiedy ostatnio na lekcji polskiego w szkole miał napisać o kimś, kto go inspiruje, napisał właśnie o mnie.
Rozmawiacie o tym jego strachu? Starasz się go jakoś rozbroić?
Mam tę przewagę nad innymi rodzicami, że w pracy często uczestniczę w różnych dramatach rodzinnych, wszystko, co tam widzę i słyszę, zapisuje mi się na twardym dysku. Ludzie w pierwszych momentach tragedii, która ich spotyka, są skłonni mówić otwarcie i szczerze o swoich emocjach, doświadczeniach i błędach. Nieraz pojawia się wtedy refleksja, że gdyby poświęcali bliskiemu więcej czasu, może nie doszłoby do tego nieszczęścia. Ten wspólny czas w naszym życiu jest więc dla mnie kluczowy.
Nie jest łatwo dzielić go między pracę, partnera i trzech synów, ale robię, co mogę. Dużo rozmawiamy, również o trudnych sprawach, niebezpieczeństwach, jakie niesie era elektroniki, o próbach samobójczych dzieci, o tym, skąd się bierze depresja. Ktoś może pomyśleć, że to zbyt wymagające tematy dla dwunastolatka, a ja wiem, że odkładanie ich na później, robienie tabu z ciemnej strony życia może doprowadzić do tragedii. Obserwuję współcześnie taką nadmierną ochronę dzieci przed wszystkim, co może je potencjalnie
straumatyzować. Nie mówimy o śmierci, o tragicznych sytuacjach, nie poruszamy trudnych tematów, unikamy rozczarowań. Ale kiedy później takie dzieci wkraczają w dorosłość, zderzają się boleśnie z rzeczywistością i okazuje się, że są kompletnie nieprzygotowane na stresujące sytuacje, że pierwsza porażka staje się dla nich dramatem, z którego nie potrafią się podnieść, więc wycofują się z życia, zamykają się w domach albo zaczynają wieloletnie terapie. Możemy starać się uparcie kolorować życie, ale wcześniej czy później ono i tak odsłoni przed nami swoje ciemne strony.
Po tym wszystkim, co widziałaś w pracy, coś jeszcze cię dziwi?
Faktycznie coraz mniej rzeczy mnie zaskakuje, ale na przykład byłam zdziwiona, kiedy zostałam wezwana do swojego przełożonego po uratowaniu kobiety, która leżała w zamkniętym mieszkaniu z udarem – i zamiast przyjmować słowa uznania, musiałam się tłumaczyć. Okazało się, że sąsiedzi, którzy mieszkali piętro wyżej i udostępnili nam okno, przez które strażacy dostali się do nieprzytomnej kobiety, napisali skargę, ponieważ podczas akcji stłukliśmy doniczkę, która zarysowała podłogę. W takich momentach człowiek ma chwilowe poczucie bezsilności i niesprawiedliwości, bo jak się ma stłuczona doniczka do wartości uratowanego ludzkiego życia?
Ostatni rozdział książki zatytułowałaś „Zawiedziona, wkurzona, ale zadowolona”, więc trzymając się tej kolejności, zapytam: czym, z jakiego powodu i dlaczego?
Jestem zawiedziona tym, że po 20 latach pracy i doświadczeniu wyniesionemu ze służby w Stanach Zjednoczonych nie udało mi się tego naszego systemu jakoś radykalnie zmienić na lepsze. Coś drgnęło, ale przecież mogłoby być znacznie lepiej. Jestem wkurzona, ponieważ to, z czym przez tyle lat walczyłam, nadal w straży istnieje i ma się dobrze, czyli: kolesiostwo, skostniała struktura, źle pojmowana hierarchiczność. Jestem jednak zadowolona, że mimo wszystko wciąż jeszcze kocham tę pracę i chcę nieść pomoc innym. Bycie strażakiem zmienia perspektywę na życie. Pozbawia złudzeń, uczy doceniać relacje z ludźmi i czas, który tu mamy.
Dużo się mówi o problemach pracowników ochrony zdrowia, policji, wojska, ale o tym, z jakimi systemowymi i kulturowymi ograniczeniami na co dzień zmagają się strażacy, dowiedziałam się dopiero z twojej książki. Jak przyjęto ją w twoim środowisku?
Trudno powiedzieć. Recenzje, które do mnie spływają, są bardzo pozytywne, ale prawda jest taka, że pochodzą one głównie od znajomych. Choć w mediach społecznościowych, w których jestem dość aktywna, nie spotkał mnie też do tej pory żaden hejt ze strony strażaków, nie usłyszałam negatywnych uwag od przełożonych, więc biorę to za dobry znak. Jedną z najważniejszych dla mnie opinii była wypowiedź Krzysztofa Mendaka, mojego byłego dowódcy, człowieka, który jako pierwszy dał mi szansę i zdecydował się przyjąć kobietę do swojego podziału bojowego. Bardzo mu się spodobało, że napisałam o różnych bolączkach strażackich, również tych kulturowych, związanych z postrzeganiem naszego zawodu. Uznał, że było to odważne, ale zostało przedstawione w taki sposób, że może coś zmienić.
Agnieszka Wojciechowska, zawodowy strażak Państwowej Straży Pożarnej. Od 2009 roku pełni służbę w JRG 3 w Krakowie. Jest mistrzynią świata i zarazem rekordzistką w najbardziej prestiżowych zawodach służb mundurowych World Police and Fire Games. W 2018 roku została mistrzynią Europy w formule Toughest Firefighter Challenge i uzyskała tytuł Najtwardszego Strażaka. Ma męża i trzech synów.
Polecamy: „Pali się! Ryzyko, ogień, adrenalina”, Agnieszka Wojciechowska, wyd. Mando