1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. „Jeśli coś ma zaczarować widza i unieruchomić go na dwie godziny przed ekranem, musi najpierw zaczarować nas” – mówi Klaudia Śmieja-Rostworowska, producentka filmowa

„Jeśli coś ma zaczarować widza i unieruchomić go na dwie godziny przed ekranem, musi najpierw zaczarować nas” – mówi Klaudia Śmieja-Rostworowska, producentka filmowa

Klaudia Śmieja-Rostworowska (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Klaudia Śmieja-Rostworowska (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Czyli można kręcić w Polsce ambitne i nagradzane artystyczne kino? Wchodzić w wielkie międzynarodowe koprodukcje? Wszystko, co robi ostatnio producentka Klaudia Śmieja-Rostworowska, jest na to świetnym przykładem. Trzeba tylko spełnić kilka warunków: mieć pasję do pracy, lubić ludzi, wychodzić poza schematy i… trenować cierpliwość.

Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 6/2025.

Joanna Olekszyk: Wiedziałaś, że z „The Brutalist” zawędrujecie aż na Oscary, kiedy dołączałaś do grona jego producentów?

Klaudia Śmieja-Rostworowska: Ostatnio prowadzimy z Beatą i Bogną [Beata Rzeźniczek i Bogna Szewczyk-Skupień, współwłaścicielki Madants – przyp. red.] dużo rozmów o tym, na ile pracujemy w kasynie, a na ile w firmie producenckiej. Czy to czysta loteria, czy jednak jesteśmy w stanie przewidzieć, który film uda nam się sfinalizować i kiedy? Na przykład co roku próbujemy zrobić listę projektów, które według nas na pewno wypalą, na zasadzie: co nas czeka w 2025? I to prawie nigdy się nam nie sprawdza [śmiech]. Często dzieje się tak, że projekt, który kompletnie nie szedł, dostaje mocnego przyspieszenia, a coś, co miało dobry rytm, nagle się blokuje.

Podam ci przykład: wczoraj w nocy czytałam nowy draft scenariusza filmu, którym jesteśmy zainteresowane od roku. Zaczęło się od rozmowy z jedną z moich koleżanek, Francuzką od lat związaną z kinem autorskim. Uznałyśmy, że w tym pomyśle jest coś, co nam wszystkim się bardzo podoba – jest to historia o polowaniu na czarownice – ale długo nie byłyśmy pewne, kto ten film powinien wyreżyserować. Ostatecznie w grupie sześciu producentek – dwie z Londynu, dwie z firmy prowadzonej pomiędzy Paryżem i Londynem i my dwie z Bogną z Madants – po niecałym roku doszłyśmy do wniosku, że najbardziej naturalnie będzie, gdy wyreżyseruje go sam autor scenariusza i pomysłodawca, zwłaszcza że właśnie ukazał się jego debiut reżyserski. Od momentu tej decyzji cały projekt ruszył z kopyta i stał się jednym z naszych czarnych koni na nadchodzący rok.

Mówisz teraz, co wpływa na to, że dany projekt udaje się rozwinąć, ale czy jesteście w stanie powiedzieć, który film się poniesie, który spodoba się widzom? To się da przewidzieć?

Moim zdaniem nie. Zresztą „The Brutalist” wspaniale prowokuje do tego rodzaju dyskusji. Film, o którym przez ostatnie kilka miesięcy, czyli od września 2024 do marca 2025, rynek aż huczał i który cieszył się też ogromnym zainteresowaniem widzów, choć jest bardzo wymagający, bo trzeba sobie na niego dosłownie wyciąć pół dnia – tak naprawdę jeszcze do festiwalu w Wenecji miał ogromne problemy z domknięciem się w takiej postaci, w jakiej go teraz oglądamy. Właśnie dlatego, że trwał trzy i pół godziny i był filmem „niedystrybuowalnym”. A jednak się udało. Myślę, że ten brak utartych schematów i wzorców jest jednym z powodów, dla których jako producentki lubimy robić kino autorskie – ten zawód daje ogromny zastrzyk adrenaliny.

Dzisiaj film żyje swoim życiem właściwie od momentu rozpoczęcia zdjęć po wejście do kin, a nawet jeszcze dłużej, bo czasem po otrzymaniu nagrody podczas ważnego festiwalu lub podczas kampanii oscarowej do tych kin triumfalnie wraca.

Tak na przykład było z „Idą” Pawła Pawlikowskiego. Czasem dystrybutorzy otwierają portfele, kiedy widzą rosnący potencjał filmu. Dlatego też „Anora” Seana Bakera kosztowała sześć milionów dolarów, a jej kampania promocyjna kilkakrotnie więcej. Choć nie sądzę, żeby w momencie, kiedy Baker składał aplikację do Cannes, miał podpisaną umowę na tak duży budżet promocyjny.

Tegoroczne Oscary pokazały, że o tym, co poniesie film, decyduje wszystko – to, co się dzieje aktualnie na świecie, ale też to, co kontrowersyjnego powie główny aktor lub aktorka, żeby wspomnieć choćby „Emilię Pérez”. Robicie w naprawdę ryzykownej materii. Zwłaszcza jeśli mówimy o kinie arthousowym, niezależnym, czyli takim, jakim się głównie zajmujesz.

To kino z założenia jest bardziej ryzykowne, ale nawet tu pewne rzeczy jesteśmy w stanie zmierzyć. Na przykład są tacy twórcy, którzy choć są niszowi, regularnie wracają na festiwale. Niedawno wyszła lista 60 najbardziej gorących tytułów 2025 roku i z niej można wywnioskować między kim a kim ten wyścig się odbędzie. Będzie oczywiście kilka zaskoczeń, ale to niewielki margines, zarezerwowany dla wielkich odkryć i genialnych debiutów. Czołówka jest jednak niezmienna. I to jest coś, czego można się trzymać.

Czytaj także: Oscary 2025 rozdane. „Anora” z największą liczbą statuetek, w tym dla najlepszego filmu

A czy trzeba być trochę szalonym, by się tym zajmować? Nawiązuję tu do nazwy waszej firmy producenckiej Madants. Jesteście „szalonymi mrówkami”?

Trochę tak [śmiech]. W Madants lubimy kino, które wiąże się z jakimiś wyzwaniami: twórczymi czy produkcyjnymi. Wiele z naszych filmów jest koprodukcją kilku krajów, bo w jednym czy w dwóch nie byłybyśmy w stanie ich sfinansować. Ale jeśli cofniemy się o 10 lat [między 12 a 13 czerwca Madants obchodzi okrągłe urodziny – przyp. red.], to nazwa wzięła się od szalonej liczby przepracowanych godzin. Byłyśmy jak te mróweczki. W tamtym czasie sporo produkcji serwisowałyśmy, czyli nie pracowały one na nas i na firmę Madants, tylko na inne firmy, ale w ten sposób gromadziłyśmy środki na to, by móc się rozwijać.

Dziś tej pracy macie mniej?

Na pewno jest ona trochę inna w zakresie skali, odpowiedzialności i przyporządkowanych obowiązków. Rozszerzyłyśmy też nieznacznie pole działania z filmów fabularnych na animacje i formy dokumentalne. Nie zmieniło się natomiast jedno – nadal poszukujemy kina, które porusza i daje do myślenia. Nie próbujemy też ograniczać się do lokalnego rynku, co związane jest zarówno z szerszym dostępem do twórców, tematów, jak i źródeł finansowania. Staramy się szukać partnerstwa z dużo większymi firmami, ale oferującymi podobny kontent do naszego.

Wasza najbliższa premiera to „Wściekłość” w reżyserii Burhana Qurbaniego, film niemiecko-polsko-francuski.

Reżyser pochodzi z emigranckiej rodziny, swoje filmy tworzy w Niemczech. Podjął się dość trudnej rzeczy, a mianowicie adaptacji „Ryszarda III”. Język Szekspira został dostosowany do czasów współczesnych, a nawet bliskiej przyszłości. Oryginalny tytuł filmu to „Kein Tier. So Wild”, w Polsce wprowadzamy go pod tytułem „Wściekłość”. Akcja rozgrywa się między dwoma gangami, które sprawują kontrolę nad berlińskim półświatkiem, a rolę Ryszarda III przejmuje prawniczka Rashida. To bardzo ciekawe, wymagające formalnie kino, zostawiające widza z głową pełną przemyśleń, zwłaszcza w kontekście aktualnego kryzysu migracyjnego czy toczących się konfliktów na Bliskim Wschodzie.

Słyszałaś to pytanie pewnie wiele razy: co musi mieć film, pomysł na niego, jego scenariusz, byś chciała go wyprodukować? Ewa Puszczyńska w wywiadzie, którego kilka lat temu udzieliłyście Grażynie Torbickiej, powiedziała, że musi poczuć, że reżyser w jakiś sposób mówi o jej osobistych emocjach.

Podchodzę do tego bardzo podobnie jak Ewa. Pewnie dlatego osiągamy też porozumienie co do podejmowania trudnych bądź nieoczywistych projektów. Aktualnie mamy kilka, nad którymi wspólnie pracujemy. Jako Madants staramy się robić filmy, które poruszają nasze emocjonalne struny, w jakiś sposób komentują kondycję świata, w którym żyjemy, nie są jedynie czystą rozrywką. Choć to nie cała prawda, korci nas jednak zrobienie porządnego filmu komercyjnego [śmiech].

Staramy się być wierne naszym gustom i ideom, póki co jest to najbardziej słuszna droga, zwłaszcza że z naszymi filmami wiążemy się na lata. Z reżyserami, z którymi decydujemy się pracować, będziemy zdzwaniać się częściej niż z bliskimi i przyjaciółmi, razem będziemy przechodzić przez trudne momenty, zgody i niedole. To są na pewnym poziomie bardzo indywidualne porozumienia dusz. Co więcej, nasze zaangażowanie w projekt nie kończy się na oddaniu kasety lokalnemu dystrybutorowi – walczymy o światowe premiery tych filmów, również od naszej aktywności zależy ich dalszy sukces.

Brzmi jak poważny, długodystansowy związek…

W pewnym sensie tak. Nawet jak druga rodzina, z którą trochę zdradza się tę pierwszą.

Czytaj także: Ewa Puszczyńska: „Gdy zaczynałam w branży, miałam skończone 40 lat, a w wieku 60 lat dostałam Oscara. Nigdy nie jest na nic za późno”

Wszystkie trzy w Madants jesteście matkami, w dodatku samych córek. Bywają takie chwile, kiedy myślisz, że zawodzisz jako producentka albo jako matka?

Ta dychotomia towarzyszy nam od początku istnienia Madants. Faktycznie jest to bardzo kobieca firma, razem mamy cztery córki, wszystkie w różnym wieku, co trochę odciąża część z nas, podczas gdy inne są dociążone bardziej. Ogromnie pomagają nam nasi życiowi partnerzy. Mimo to nie jest łatwo. Ciężko jest wziąć rozwód na chwilę czy też porządny urlop macierzyński, bo nie da się powiedzieć projektowi: „To ja wrócę za pół roku”. To wyznacza bardzo nieregularną dynamikę życia rodzinnego. Właściwie nie ma tam żadnej dynamiki, którą można by zamknąć w ludzkich rytmach, w jakich żyje 90 procent społeczeństwa.

My możemy sobie ustalać 1500 zasad, deklarować, że w drugiej strefie czasowej pracuję tylko w poniedziałki i wtorki, a potem i tak jesteśmy pod telefonem w środy, czwartki i piątki, bo projekt tego wymaga. Możemy sobie obiecać, że nie będziemy pracować w weekendy, ale to wtedy najlepiej czyta się scenariusze. Poza tym niemożliwe staje się oddzielenie rozrywki od pracy, bo to, co reszta świata traktuje jako czysty entertainment – czyli na przykład oglądanie filmów i spektakli czy podróżowanie – dla nas jest pracą. To się ze sobą ciągle kotłuje i miesza. Tu nie ma mowy o work-life balance. Tego zawodu nie da się wykonywać bez realnej pasji. I bez lubienia ludzi, którzy potrafią być często bardzo wymagający. Tych, którzy wykruszają się po kilku latach, po dwóch, trzech projektach – jest bardzo dużo. Tych, którzy zostają, i są to długodystansowcy – zdecydowanie mniej.

Na przykład ty jesteś właściwie w niekończącej się podróży, na szczęście przeplatanej też prywatnymi wyjazdami.

Moje podróżowanie zawodowe ma różne wymiary, są podróże dwu-, trzydniowe, które nie różnią się praktycznie niczym od wizyty w biurze, masz tylko inną zupę na lunch niż w Polsce, ale są też podróże długoterminowe, wiążące się ze zdjęciami poza Polską, i to jest już szalenie ciekawe, ale też wymagające, bo trzeba sobie tam wybudować minidom na chwilę, znaleźć ulubiony sklep spożywczy, siłownię, dogadać się z systemem szkolnym albo po prostu z rodziną. To jest trudne, zwłaszcza dla naszych bliskich, którzy muszą wtedy zgodzić się na ten rodzaj życia z nami i przejmowanie pewnych funkcji rodzinnych. Jest jeszcze jedna kwestia – ponieważ zawodowo podróżuję bardzo dużo, urlop najchętniej spędzałabym w domu, czyli najgorzej [śmiech], albo w krajach, które realnie pokazują mi inne światy. A że napędza mnie adrenalina, nie wchodzą też w grę wakacje na leżaku. Wybieram więc rejony, do których ludzie rzadko jeżdżą i niekoniecznie wybierają je na bezpieczne rodzinne wczasy.

Rozmawiamy na krótko przed twoją podróżą do Iraku.

Która jest w jakiś sposób rodzinnym wyjazdem, ale jest też związana z jednym z dokumentów, nad którym pracujemy w firmie. Traktuję to jak wakacje, bo jest to wyjazd wyzbyty filmowej rutyny. Po prostu przy okazji dokumentujemy jakieś konkretne miejsce. Czy wizyta tam jest potrzebna dla powstania filmu? Na pewno nie, ale to jest właśnie ta emocjonalna tkanka, dzięki której czerpiemy zarówno paliwo do produkcji filmów, jak i szerszą o nich wiedzę. Obie rzeczy są niezbędne do wprawienia tych wizji i marzeń w ruch. Jeśli coś ma zaczarować widza i unieruchomić go na dwie godziny przed ekranem, to musi najpierw zaczarować nas, a przez nas potencjalnych mecenasów i partnerów.

Czy twoje filmy powstają dla córki?

Myślę, że wszystkie robimy je dla swoich córek. Pola ogląda każdą rzecz, którą produkuję, często towarzyszyła mi podczas weekendowych pokazów, jest najstarsza z naszego dziecięcego grona, ma 14 lat i ma już swoje zdanie na wiele tematów. Zna proces powstawania filmu od podszewki. Dorastała na planie. Myślę, że mogłaby oprowadzać wycieczki i tłumaczyć, kto się czym tam zajmuje. A ponieważ stawiamy teraz pierwsze kroki w kinie skierowanym do młodego widza, zaczynamy zajmować się animacją, to Pola powoli staje się moją domową recenzentką.

Od naszych dzieci czerpiemy też wiedzę w zakresie aktualnych potrzeb młodszej widowni – staramy się nadążać za tym, co dzisiaj czytają i oglądają nastolatki. Przyznaję, obejrzałam z Polą wszystkie sezony „Outer Banks”. A wracając do filmów, pewnie, że myślimy o spuściźnie, jaką po sobie zostawiamy, jesteśmy dumne z tego, co udało nam się do tej pory zrobić. Czujemy, że te filmy były po coś, że wywoływały i nadal wywołują emocje.

Rzadko się to podkreśla, ale jesteś zdobywczynią dwóch Złotych Lwów – za „Obywatela Jonesa” Agnieszki Holland i „Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej. Czy producenci są jednak postrzegani jako współtwórcy filmów?

To jest wciąż bardzo żywa i otwarta dyskusja. Moim zdaniem dobry producent ma być na tyle przyjacielem reżysera, by móc wejść z nim w dialog twórczy. Musi „czuć” film, wiedzieć, po co i dla kogo go robi. To jest zawód twórczy i powinien być tak postrzegany.

Jako producenci nie zawężamy naszej aktywności do czynności czysto ekonomicznych, z czym przez lata byliśmy kojarzeni – ten model zdecydowanie ulega zmianie. Reżyserzy mają już świadomość, że bez mocnego partnerstwa z producentem ich starania mogą być jedynie połowiczne, a brak dialogu twórczego w dłuższym okresie daje podstawy do wypaczeń i „kastrowania” dzieł. W branży filmowej istnieje bardzo dużo sposobów na bycie kreatywnym, również w zawodzie producenta. Od naszej kreatywności często zależy życie filmów.

Dawny wizerunek producenta – który niczym bohater waszego „The Brutalist”, milioner Van Buren, daje kasę i pozorną wolność, a potem tnie budżet i mówi, co masz zmienić w swoim projekcie – odchodzi już do lamusa?

Myślę, że ten wizerunek nadal pokutuje w najbardziej uproszczonej definicji producenta w kontrze do romantycznej wizji mecenasa, który z kolei daje pełną wolność twórczą reżyserowi, przy nieograniczonych środkach finansowych. Najlepszym rozwiązaniem jest powrót do relacji dialogu i balansu. Każdy projekt ma swoją wyporność. Ocenia go rynek, nie my jako producenci. Ja naprawdę marzę o tym, by Agnieszka Smoczyńska dostawała trzy razy tyle na swoje filmy, bo jej nieskrępowana wyobraźnia jest czymś bezcennym i unikatowym. Niestety rzeczywistość rynkowa i dość ograniczone możliwości wsparcia z sektora publicznego szybko weryfikują artystyczne uniesienia, pozostawiając nas w niełatwym i krępującym obie strony dialogu kompromisie.

Właśnie, rolą producenta jest chyba także podnosić reżysera na duchu w momentach zwątpienia…

Nie obrażę się, jeśli od czasu do czasu zmienimy dynamikę lub choćby zasymulujemy bardziej symetryczne relacje, zwłaszcza w momentach nagromadzonego stresu [śmiech]. Bo to nam zostaje ta niewdzięczna rola zakomunikowania: „Rynek cię zweryfikował i wycenił twój projekt na tyle i tyle”. A polski rynek ma bardzo ograniczone możliwości wspierania niezależnego kina, co w pewnym sensie narzuca ograniczenia w formie i języku, jakim opowiadamy historie. Stać nas przeważnie na dramaty lub melodramaty, które dzieją się współcześnie, najchętniej w małej miejscowości. Czy stać nas na wyobraźnię Agnieszki Smoczyńskiej? Nie sądzę. Gdyby nie udział studia amerykańskiego, jej kolejny film pewnie by nie powstał.

Czego nauczyłaś się przez te 10 lat istnienia Madants?

Cierpliwości. Z naszej trójki radzę sobie z nią najgorzej. Wielką lekcją był „The Brutalist”: od powstania scenariusza do wejścia na plan minęło pięć lat. Wciąż zastanawiamy się, czy (i jak) można robić filmy w równowadze z życiem osobistym. Wciąż dbamy o to, by nie wypalić się przy piętrzących się wyzwaniach i dostosowywać standardy pracy w Madants do nowego pokolenia wchodzącego na rynek, ich odmiennych potrzeb, dynamiki pracy oraz wątpliwości. Chyba nieustannie się tego uczymy...

Komu byś polecała ten zawód, a komu go odradzała?

Nie polecam go nikomu, kto szuka pracy mieszczącej się w schemacie ośmiogodzinnym. Ani tym ambitnym, którzy oczekują od pracy stałego rozwoju. Tutaj zamiast wzrostu są raczej notoryczne tąpnięcia i bardzo duża doza niepewności. Nie jest to też zawód dla ludzi, którzy nie mają samodyscypliny. Ludzi z kompleksami, wycofanych, niepewnych. Natomiast zdecydowanie jest to praca dla mentalnych podróżników, których każda nowo odkryta filmowa planeta tylko zachęca do dalszej eksploracji.

A gdybym spytała cię o radę dla świeżo upieczonych studentów i studentek produkcji filmowej?

Don’t rush, find your niche and make friends! (Nie spiesz się, znajdź swoją niszę i nawiązuj przyjaźnie!) Nie byłoby mnie tu dzisiaj bez Bogny i Beaty. Nawzajem się uzupełniamy i balansujemy. I bardzo sobie ufamy. Mamy inną wrażliwość i czasami odmienne poczucie estetyki, stać nas na powiedzenie: „Ja tego nie czuję”, „Ja tego nie lubię”. Ale jeśli pozostałe mówią, że chciałyby spróbować, to dostają wsparcie. Bezcenne w tym niezrównoważonym, pełnym sprzeczności filmowym krajobrazie.

Klaudia Śmieja-Rostworowska, producentka takich tytułów jak „High Life” w reżyserii Claire Denis, „Obywatel Jones” w reżyserii Agnieszki Holland, „Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej oraz nagradzanych międzynarodowych koprodukcji: „Barany. Islandzka opowieść”, „Niewinne” czy „The Brutalist”. Współzałożycielka firmy Madants, członkini EFA oraz Prezydium Polskiej Gildii Producentów.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze