1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Agnieszka Smoczyńska – gorące nazwisko w świecie kina

Agnieszka Smoczyńska reżyserka. Zrealizowała między innymi filmy: „Aria Diva”, „Córki dancingu”, „Fugę” i „Silent Twins”. (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Agnieszka Smoczyńska reżyserka. Zrealizowała między innymi filmy: „Aria Diva”, „Córki dancingu”, „Fugę” i „Silent Twins”. (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Za swój najnowszy film „Silent Twins”, przyjęty w Cannes owacją na stojąco, Agnieszka Smoczyńska dostała Złote Lwy gdyńskiego festiwalu. Jej kino sięga po dotkliwy realizm, który chętnie opowiada jak baśń. Jej osobny styl przyciąga zagranicznych producentów i widzów. Gorące nazwisko w świecie kina.

W „Silent Twins” opowiadasz historię uzdolnionych pisarsko bliźniaczek June i Jennifer Gibbons, które w dzieciństwie zawierają przymierze na śmierć i życie – nie będą komunikować się ze światem werbalnie. W otoczeniu nawet najbliższych milczą. Sama masz dwie córki, patrzyłaś na te postaci okiem matki?
Tak. Pierwsze, o co zapytała mnie genialna Nadine Marshall, grająca matkę bliźniaczek, to czy mam dzieci. Odpowiedziałam, że mam dwie córki i się kochają. Myślę, że gdyby Janka i Marysia zawarły takie przymierze, byłoby to dla mnie bardzo bolesne. Mają swój świat, swój komunikator, którym się posługują. Czasami jestem do niego wpuszczana. Czytając pamiętniki June, rozumiałam, że bliźniaczki były świadome tego, co robią. June pisała, że najbardziej jest jej szkoda tego, co robią mamie, bo wiedzą, jak bardzo je kocha i jak cierpi. Pamiętniki pokazują, że były dojrzałe. Wiedziały, że wyrządzają krzywdę, nie potrafiły się jednak z tego wyzwolić. Z drugiej strony – było im przykro, że ktoś bliski cierpi.

Tak rozwalając świat wokół, trzymać się dziecięcej przysięgi?
Bardzo chciały ją zerwać, uwolnić się od siebie, ale kiedy to następowało, umierały – przestawały jeść, ruszać się. June mówiła w wywiadach, że kiedy przez wiele lat były na przymusowym leczeniu w najcięższym szpitalu psychiatrycznym Broadmoor, ich całe życie było czekaniem na spotkanie z drugą. Jedna potrafiła zrobić coś złego tylko po to, żeby być z drugą na oddziale o zaostrzonym rygorze. To też metafora relacji z drugim człowiekiem. W końcu rozumieją, że jedna z nich musi umrzeć, by druga mogła żyć. Bo tak zdecydowały gwiazdy. U nich mieszały się wielka inteligencja i oczytanie z wiarą w gwiazdy, pełnie, czarownice i znaki.

Rozumiesz je?
Bez tego nie mogłabym zrobić filmu. Starałam się zrozumieć ich motywację, ich wrażliwość. Miały wadę wymowy, z tego powodu były operowane we wczesnym dzieciństwie. Zamknęły się w swojej własnej relacji. Nie można tego jednoznacznie określić, to ma wiele wektorów. Dopiero jak się na nie patrzy z różnych perspektyw, pewne sprawy widać wyraźniej. Kiedy okazało się, że zrobimy ten film, spotykaliśmy się w biurze – Zuzka Wrońska, Marcin Macuk [muzyka], Kasia Lewińska [kostiumy], Jagna Dobesz [scenografia], Kuba Kijowski [zdjęcia] – i czytaliśmy książkę Marjorie Wallace, na podstawie której powstał scenariusz. Kaśka czytała na głos po angielsku i od razu tłumaczyła. Każdy z nas wchodził w ten świat, totalnie go rozumiejąc. Lubię ten długi okres przygotowania do filmu, bo daje szansę wejść głęboko w czyjś świat.

Miałaś kontakt z June?
June prosi o poszanowanie jej prywatności. Marjorie Wallace jest z nią bardzo blisko. Także Tim Thomas, psycholog, który pracował z bliźniaczkami. Dzięki nim byliśmy w kontakcie z June. Dała temu filmowi zielone światło, bardzo się cieszyła, że powstał. Dopiero teraz, po wyjściu filmu w Stanach, wznowiła swoją książkę „The Pepsi Cola Addict” i wydaje książkę siostry. Wiem też, że wraca do pisania. To najpiękniejsze zwieńczenie tej historii. To, co mnie od razu zafascynowało, to decyzja dziewcząt, aby komunikować się ze światem poprzez pisanie opowiadań, książek. Miały 12 lat i wymyślały lalkom albo bohaterom swoich opowiadań najdziwniejsze rodzaje chorób i śmierci.

Zrozumiały, że aby pisać, trzeba coś przeżyć, nie wystarczy izolować się w pokoju na górze. Pokazujesz, jak w końcu wychodzą do świata, chcą poznać chłopaków, przeżyć miłość albo przynajmniej ją zagrać, zabawić się w emocje.
Z tymi chłopakami komunikowały się normalnie, choć wcześniej musiały wypić alkohol czy coś zapalić. Potem zaczęło się przesuwanie granicy. Zaczęły rozrabiać, włamywać się do szkół, podpaliły sklep z traktorami. Chciały być zauważone, zaistnieć. „Wiem, że Bóg mi wybaczy. Czy nie zasługuję na to, aby wyrazić swoje cierpienie […] w końcu świat nas zauważy” – napisała June w swoim pamiętniku. Wcześniej już zapłaciła za wydanie książki „The Pepsi Cola Addict” z zasiłku socjalnego Jennifer. To fascynujące, że skazując się na wykluczenie, desperacko chciały się realizować jako artystki. Nawet w szpitalu pisały. Jennifer do końca życia walczyła o wydanie swojej książki.

Agnieszka Smoczyńska, reżyserka filmowa (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films) Agnieszka Smoczyńska, reżyserka filmowa (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)

Realizowanie siebie to Twój temat. Co robisz, słysząc: „Nie wchodź w to”?
Słucham siebie i wchodzę. Tak samo było z tym filmem. Też słyszałam, żeby go nie robić.

Co czułaś, kiedy prawie wszyscy czytający scenariusz „Córek dancingu” mówili, że tego filmu nie zrobisz?
Bałam się, to jasne. Po szkole dużo pracowałam w serialach. Czekałam na scenariusz „Fugi”, który pisała Gabrysia Muskała. Scenariusz „Córek…”, który napisał Robert Bolesto, był wyjątkowy. No i debiut robi się tylko raz. Wszyscy mówili, że jak to – film o syrenach, i to taki?! W końcu ktoś zaproponował, żebym najpierw zrobiła mały film, żeby w ogóle pokazać, że umiem. „A »Córki dancingu« zrobisz później” – usłyszałam. Nawet zaczęłam pracować z Robertem nad małym filmem. Aż poczuliśmy, że robimy to tylko po to, żeby później zrobić „Córki…”. Bez sensu. Wycofałam się z tamtego projektu. Z Robertem, Zuzką i Basią Wrońskimi, a także z moim mężem Andrzejem Konopką bardzo wierzyliśmy w ten projekt. Prawie cztery lata upłynęły od skierowania „Córek dancingu” do produkcji. Dlatego dziś wiem, że chcę robić takie filmy, którym warto poświęcić czas. Dużo czasu.

Na zamknięcie wystawy Aleksandry Waliszewskiej w Muzeum Sztuki Nowoczesnej przyniosłaś wymowny rekwizyt.
To odcięty syreni ogon, silikonowy, obleśny, ma ponad trzy metry. To najintymniejsza część, której się syreny wstydzą, przynajmniej Srebrna z „Córek dancingu”. Zdecydowała się go pozbyć, żeby stać się kobietą. Cieszę się, że ogony naszych syren namalowała Ola Waliszewska, bo na początku był zupełnie inny model – śledziowatego seksownego ogonka. Ale nam nie pasował. W scenariuszu Roberta i w moim filmie syreny nie są tylko słodkie, seksowne, piękne i naiwne. Jest w nich o wiele więcej. Lubię tak podrążyć, poszukać głębiej. Trochę te syreny wyemancypowałam, więc ten odcięty ogon jest dla mnie ważnym artefaktem.

W filmach wracasz do tematu siostrzeństwa.
Nie mam siostry, a dorastałam wśród siedmiu sióstr mojej mamy, pewnie dlatego stale opowiadam o siostrzeństwie, dla mnie niedostępnym. Choć mam nadzieję, że to ostatni film, w którym podejmuję ten temat. Kiedy robiłam film „Aria Diva”, zrozumiałam, że to historia o mojej matce, o mojej babci. Wiem, że realizuję tematy moich przodków, bo są mi bliskie, rezonują ze mną, a chciałabym pójść trochę dalej.

W siostrzeństwie widzisz więcej dobrego, złego?
To się równoważy. Obserwuję relacje moich przyjaciółek, które są siostrami, moich żyjących ciotek, które są dla mnie jak mamy, i widzę mocne współuzależnienie. Nie wiem, czy znasz dokument Pawła Łozińskiego „Siostry”, też jest o tym. Lub „Szepty i krzyki” Bergmana. W filmie „Silent Twins” dziewczyny się biją, a po chwili się całują i mówią, że się tak bardzo kochają – to przecież kwintesencja relacji. Kochasz, ale na ile wspierasz, na ile kontrolujesz? Tyle że relacja siostrzana nie jest umową – to nie jest małżeństwo. Myślę, że nawet brat z siostrą się tak nie rozumieją jak siostry.

A Ty się z braćmi rozumiesz?
Mam dwóch braci. Tak, rozumiemy się. Dużo bliżej jestem z Robertem. Razem się wychowywaliśmy. To jest niezwykła relacja, nikt mnie tak nie potrafi zdenerwować ani chyba nikt jego tak czasem nie wkurza jak ja, a jednocześnie wiemy, że bardzo się kochamy i możemy zawsze na siebie liczyć w najczarniejszych momentach. Kiedy świat mi się wali, to wiem, że zawsze mogę do niego zadzwonić. Mam bratowe, które są dla mnie jak siostry. Ale mam też przyjaciółki, które są mi bardzo bliskie. Dla mojej mamy siostry były bardzo ważne, ich sprawy przewijały się stale w naszym życiu, były dla niej najważniejsze, z czym mój ojciec próbował sobie jakoś poradzić, potem też my jako dzieci.

Mama szefowała knajpie z dansingiem, a ojciec był ekonomistą. Udane połączenie?
Tak, bo bardzo lubili żyć, imprezować. Tańczyć.

Widziałaś rodziców tańczących?
No właśnie nie. Nie byłam zabierana na takie imprezy. Tata zmarł, jak miałam 15 lat. Nie pamiętam, żebym widziała go tańczącego, ale wiem, że lubili tańczyć.

Faworyzował cię?
Jako dziewczynka czułam, że bardzo mnie kocha, bo potrafił to okazywać. Mama zresztą też. Ale to taty byłam „ukochaną córeczką”, najmłodszym dzieckiem, z każdym dzieckiem dojrzewał. Ale też byłam najmłodsza, kiedy odszedł. Moi bracia byli dojrzali. Natychmiast musiałam dorosnąć. Choroba ojca była przełomem w moim dojrzewaniu, zwłaszcza że mama była w tym dość bezwzględna. Mówiła: „Musisz się pożegnać z ojcem, bo on umiera”.

Rozumiałaś to?
W ogóle. Ja tego nie przyjmowałam. Absolutnie nie. To mnie denerwowało, irytowało, było takie nagłe. Przestałam być ukochanym dzieckiem, a mama traktowała mnie bardzo poważnie, co było dla mnie obciążające. Z drugiej strony – jak pojawiały się poważne problemy, mówiła: „To nie jest twoja sprawa, jesteś dzieckiem. Nie myśl o tym”. Śmierć ojca była szokiem. Moja bratowa Iza, psycholożka, zadawała mi takie pytania, które – dzisiaj to wiem – zadaje się pacjentom. Chciała mi pomóc. Nie byłam zostawiona samej sobie. Mimo to musiałam bardzo dużo przejść sama i czułam się sama. Mama też bardzo cierpiała, długo przeżywała żałobę. Kiedy tata umarł, musiała pojechać do pracy, do Szklarskiej Poręby, a ja zamieszkałam z kuzynką Anią, chodziłyśmy jeszcze do liceum. Mama już nigdy nie wróciła do domu na stałe. Kiedy nie ma rodziców, to jakbyś został sam. Musisz sobie radzić.

Umiałaś być odpowiedzialna?
Już jako 12-latka jeździłam na koncerty, rodzice bardzo mi ufali. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby okłamać rodziców. To byłoby najgorsze, bo traktowali mnie poważnie. Tak samo starszego brata Roberta. Więc jako 13-latka jeździłam na koncerty Dżemu, T.Love, miałam szansę zobaczyć Ryśka Riedla na scenie, widziałam zaćpanych chłopaków. Teraz moja córka ma tyle lat, co ja wtedy, i trochę to dziś dla mnie nie do pomyślenia. Ale tak poznawałam świat, z którego grzecznie wracałam do domu. Czy uwierzysz, że po śmierci ojca, kiedy zamieszkałam sama, nigdy nie zrobiłam w domu imprezy?

Rodzice June i Jennifer też pozwalali im być, kim chcą. Może niesłusznie?
Dali im dużą przestrzeń. Dziewczyny komunikowały się z mamą za pomocą kartek. Pisały: „Proszę, zostawcie nam telewizor i salon”. I rodzice im zostawiali. A ponieważ dziewczyny coraz bardziej anektowały przestrzeń tego domu, ojciec coraz mniej w nim bywał. Starsza siostra mówi do nich: „Tata nigdy nie był w domu przez was, zaczęliśmy się was wstydzić”. Matka zajmowała się jej dziećmi, więc też coraz mniej było jej w ich życiu. Czuły się odpowiedzialne za rozpad rodziny. Były tego świadome.

Na tych koncertach szukałaś innego świata niż ten dansingu, który znałaś z pracy swojej mamy?
Zupełnie innego. Mama nie rozumiała, dlaczego nie chodzimy na tańce. „Ja w waszym wieku ciągle chodziłam na tańce”. A dla mnie taniec to było pogowanie na koncercie. Ona tego nie rozumiała. Była jednak z innego świata, Beatlesów, Krawczyka. Oczywiście, wychowałam się na tej muzyce, a do 11. roku życia słuchałam Modern Talking. Potem, w szóstej klasie, nastąpił przełom w moim słuchaniu muzyki. Kilka miesięcy po śmierci ojca zdawałam egzaminy do liceum, których w ogóle nie pamiętam. Ale na szczęście znalazłam się przypadkowo w klasie filmowej i już było lepiej. Chciałam iść do klasy teatralnej, chodziłam na jakieś warsztaty, złożyłam papiery, ale było za mało chętnych.

A skąd myśl, żeby zostać aktorką?
To było od dziecka. Lubiłam grać. Robiliśmy przedstawienia w domu, w przedszkolu, w szkole. W czwartej klasie w podstawówce robiłyśmy z dziewczynami przedstawienia i żeby zarobić, jeździłyśmy po przedszkolach. Uwielbiałam to.

Ani Mikołajowi Grabowskiemu, ani Krystianowi Lupie nie udało się przeciągnąć cię na stronę teatru, choć pracowałaś przy ich przedstawieniach.
Przy próbach u Grabowskiego miałam taką myśl, czy nie iść na reżyserię teatralną, ale jednak wygrał film. Teatr to inna dynamika pracy, ale bardzo chętnie bym znów podjęła wyzwanie. Cztery lata temu wyreżyserowałam w Komunie Warszawa sztukę Roberta Bolesto „Święta Kluska” o wiecznie głodnej bulterierce. To była dla mnie bardzo ważna praca. W teatrze podoba mi się to, że każdego wieczoru jest inaczej.

Męża poznałaś właśnie na próbach u Grabowskiego. Lubisz pracować z Andrzejem Konopką?
Bardzo. Coraz bardziej. Zawsze składałam mu propozycje, chyba już od pierwszej etiudy filmowej, ale nie chciał. Zdecydował się zagrać dopiero w „Córkach dancingu”, bo bardzo mu się podobał scenariusz. Nam się super pracowało. Andrzej ma w sobie taki spokój. Pracując z aktorami, zawsze mam poczucie, że muszę się nimi zaopiekować. Dla aktorów jestem tą osobą, która musi iść na większy kompromis, położną. Inaczej pracuję ze scenarzystą, operatorem czy producentem. Aktorom dużo łatwiej się ze mną pracuje, bo mam z tyłu głowy, że to my wszyscy pracujemy dla nich. Powinniśmy stworzyć im odpowiednie warunki do tego, by czuli się bezpiecznie – poczuli świat i postacie, którymi mają się stać.

Zdając na reżyserię, miałaś poczucie, że rozbijasz szklany sufit?
Na moim roku studiowały też: Julia Ruszkiewicz, Dominika Montean, Gosia Kędzierska, potem Natalia Iyudin, Agnieszka Kowalczyk. Sześć dziewcząt, pięciu chłopców. Wyżej była Agnieszka Olejnik. Kiedy studiowałam, Magda Piekorz zrobiła już „Pręgi”. Ale to ciągle były początki kobiet za kamerą. W szkole nie czułam, że profesorzy inaczej traktują dziewczyny. Rzeczywistość odsłoniła się po studiach. Nadal to widać, bo kto robi reklamy, seriale i wysokobudżetowe filmy? Tam, gdzie są projekty komercyjne, jest mniej kobiet. W Stanach też mało kobiet robi blockbustery, bo inwestorami są faceci w średnim wieku i oni chcą reżyserów, nie reżyserki. Czy są szklane sufity? Oczywiście, że są. Choć to powoli się zmienia.

Twoje filmy znakomicie radzą sobie za granicą. Twój styl i to, że jesteś stąd, pomagają?
Przy „Silent Twins” to była wartość dla producentów. Scenarzystka Andrea Seigel zgłosiła się do mnie, bo znała już mój filmowy język, widziała „Córki dancingu”. Myślę, że wraz z producentką szukały takiej wyobraźni. Nie byłabym w stanie zrobić czegoś nie swojego. Szukam tematów uniwersalnych, z którym się identyfikuję. A skoro ja, to i inni.

Agnieszka Smoczyńska, reżyserka filmowa (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films) Agnieszka Smoczyńska, reżyserka filmowa (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)

Na planie czujesz się wojowniczką?
Tak. Przy filmie „Aria Diva” nic jeszcze nie wiedziałam. Zdziwiłam się, kiedy pojawiły się makeupistki, żeby pomalować Kasię Figurę. Nie wiedziałam, że się przy filmie rozmawia o kolorach kostiumu, scenografii. Dowiedziałam się, że ściany nie powinny być białe. Dlatego doceniam pomysł Wojciecha Marczewskiego na te 30-minutowe filmy. Dały szansę pracować z profesjonalnymi ekipami. W szkole nie było pieniędzy na make-up czy kierownika planu. A więc „Aria Diva” to był mój skok. A już „Córki dancingu” to był skok na głęboką wodę. Robiąc „Fugę”, doskonale już znałam narzędzia.

Poznajesz siebie, robiąc filmy?
Pewnie.

I czego się dowiedziałaś?
A tego Ci nie powiem.

Agnieszka Smoczyńska reżyserka. Zrealizowała między innymi filmy: „Aria Diva” (Srebrny Smok i Srebrny Lajkonik Krakowskiego Festiwalu Filmowego, także nagrody we Wrocławiu, Nowym Jorku, Batumi), „Córki dancingu” (nagroda za debiut reżyserski na festiwalu w Gdyni, Orzeł w kategorii Odkrycie Roku, nagroda specjalna za „unikalną wizję i design” w Sundance, nagrody w Calgary, Chicago, Montrealu, Sundance, Porto, San Francisco, Sitges i wiele innych), „Fugę” (nagroda za drugi film na festiwalu w Gdyni, także nagrody w Sitges, Lublinie, Tarnowie, Wrześni) i „Silent Twins” (premiera w Cannes w sekcji Un Certain Regard, Złote Lwy festiwalu w Gdyni, Nagroda Stowarzyszenia Kin Studyjnych).

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze