Jeszcze do niedawna w branży produkcji filmowej kobiety mogły pomarzyć najwyżej o roli asystentki czy sekretarki, dziś to one są odpowiedzialne za wielkie produkcje. Ewa Puszczyńska i Klaudia Śmieja-Rostworowska są żywym dowodem na to, że kinu wychodzi to tylko na dobre.
Jakie cechy charakteru rozpoznajecie w sobie i wiecie, że gdybyście ich nie miały, to nie byłybyście tak skutecznymi producentkami filmowymi?
K.Ś.R.: Jesteśmy trochę jak wojskowe poganiaczki, bo to my bardzo często narzucamy rytm i mówimy: „Dostarcz mi to na jutro”. Z pewnością potrzeba do tego dużo zaparcia, często też ambicji, ale też cierpliwości i ciepła, które trzeba dawać ludziom. Przydaje się umiejętność szybkiego podejmowania decyzji.
Wydaje mi się, że to, co robi z człowieka producenta, to właśnie ten kompleksowy zestaw elementów, które ze sobą współgrają. W naszej pracy czasami trzeba uruchomić różne cechy jednocześnie. Zwłaszcza odwagę i umiejętność podejmowania ryzyka, bo notorycznie stąpamy po cienkim lodzie i pracujemy z bardzo wymagającymi ludźmi.
E.P.: Podpisuję się pod wszystkim, co powiedziała Klaudia, zwłaszcza pod odwagą. Przy czym nie jest to odwaga desperata, ona jest zawsze poparta rozsądkiem, chociaż ja słynę z tego, że biorę na warsztat szalone pomysły. Po prostu lubię ludzi. Daję im ogromny kredyt zaufania. My jesteśmy też jak te matki – przytulające, głaszczące, dodające innym odwagi. W trudnych sytuacjach mówimy: „Będzie dobrze, uda się”, same usiłując w sobie stłumić lęk.
Niedawno Tomek Wasilewski, z którym robiłam film „Głupcy”, powiedział mi: „Od razu mówisz, co ci się nie podoba, co cię boli, ale nigdy nie przyjmuje to formy zarzutu. Oznacza jedynie otwarcie na rozmowę. To mi dawało ogromne poczucie bezpieczeństwa”. Dlatego uważam, że w tym zawodzie empatia i ciepło, o którym wspomniała Klaudia, są równie ważne.
K.Ś.R.: Nie wspomniałyśmy jeszcze o ciekawości, a gdyby jej w nas nie było, to nie byłoby też odwagi. Nigdy nie budowałyśmy naszych firm ani nie dobierałyśmy pracowników według kryteriów stricte biznesowych. Nas napędza ciekawość nowych głosów, przełamujących utarte schematy na rynku filmowym. Dobór takich, a nie innych twórców też wynika z ciekawości poznania tego, co w nich siedzi. Im bardziej szalony, oryginalny pomysł, tym bardziej nie mogę się doczekać, by go zrealizować i zobaczyć, co może z tego wyniknąć.
Czy to znaczy, że ciekawość jest decydująca w wyborze projektu filmowego?
E.P.: Ciekawość jest w ogóle cechą napędową w życiu, nie tylko w życiu producenta czy producentki. Ja chciałabym się rozwijać do dnia śmierci. Przy wyborze projektów kieruję się tym, czy poruszają coś we mnie i są dla mnie ważne – dla mnie jako dla człowieka. Ewy Puszczyńskiej, Polki, obywatelki żyjącej tu i teraz. No i ponieważ sama nie umiem kreatywnie pisać, malować ani grać, traktuję twórców i artystów – może to brzydko zabrzmi – jako przekaźników moich własnych emocji. Muszę czuć z nimi porozumienie na poziomie artystycznym.
Wymieniłyście cechy charakteru i wartości, które świadczą o tym, że jesteście nie tyle producentkami, ile współtwórczyniami projektów, które bierzecie pod swoje skrzydła. A przecież reżyserzy i reżyserki chcą mieć wolność i niezależność w realizacji swoich wizji i niechętnie słuchają producentów. Jak to pogodzić?
K.Ś.R.: Ale to, że producent ma swoje zdanie, wcale nie musi oznaczać ograniczenia wolności twórcy. Historia kina zna silne i trwałe duety: reżyser i producent. W momencie, w którym zafunkcjonuje duet, wychodzą najlepsze filmy. Najlepszy przykład to Ewa i Paweł [Pawlikowski – przyp. red.]. Nie ma filmu Pawła bez Ewy. To ten duet zdobył Oscara za „Idę”, nominację do Oscara za „Zimną wojnę”.
Twórcy, z którymi pracujemy, widzą w nas nie tylko „bankomat”, lecz także partnerki do dyskusji. Kogoś, kto będzie z nimi w dobrych i złych momentach. Jesteśmy najczęściej pierwszymi osobami, które czytają szkic scenariusza, słyszymy pierwsze, najbardziej dziwne pomysły. Możemy coś przegadać, zanim do gry dołączy reszta ekipy filmowej. Lubimy mówić, że w filmie pracujemy w systemach horyzontalnych, ale faktycznie działamy w systemach wertykalnych, w których przewodzi reżyser wraz z producentem. I jako połowa tego tandemu możemy sobie pozwolić na to, by powiedzieć: „Robisz błąd, może jeszcze przemyśl inną wersję, mamy czas”. Taka rzeczowa dyskusja może zbudować zaufanie, choć nie musi. Ale jeśli ono się pojawi, pracuje się świetnie.
To, co nas z Ewą również cechuje, to fakt, że bardzo blisko pracujemy z reżyserami i reżyserkami. Choć czasami jesteśmy między młotem a kowadłem, bo na przykład pomysł reżysera na jakąś scenę nam się bardzo podoba, ale konto bankowe mówi coś innego. Swoją drogą długo broniłam się przed określeniem „producent kreatywny”, bo wydawało mi się, że każdy człowiek podejmujący się tej pracy powinien być kreatywny z założenia.
Przyznam, że czasami, gdy patrzyłam na napisy końcowe, zastanawiałam się, jaka jest różnica między producentem, producentem kreatywnym, wykonawczym, liniowym…
E.P.: Dotykamy tu czegoś, co wynika z różnicy systemów. Na przykład przy filmie Jonathana Glazera „Strefa interesów” („The Zone of Interest”) pracował ze mną brytyjski producent, który jest – z definicji i z racji tego, jak pracuje – producentem kreatywnym. Z kolei my w Polsce zajmujemy się wszystkim. Zbieramy pieniądze, czyli musimy wymyślić, gdzie najlepiej po nie pójść i kogo zaprosić do współpracy, a jednocześnie jesteśmy od początku w procesie twórczym. Jesteśmy takim sparingpartnerem dla reżysera, zaczynając od scenariusza, przez dobór obsady, a na ekipie technicznej kończąc.
K.Ś.R.: To od naszej wyobraźni, chęci i odwagi zależy, co tak naprawdę zaproponujemy reżyserowi i co będziemy w stanie mu dostarczyć. Zbyt długo żyliśmy w narracji o producencie, który na nic nie chce dać pieniędzy i sam jest największą przeszkodą w powstaniu filmu.
Producent jako żandarm, który pilnuje, żeby budżet nie został przekroczony?
E.P.: Albo jeszcze gorzej, taki, który coś skubie z budżetu.
K.Ś.R.: Oczywiście. To się bardzo zmieniło. My mamy kompletnie inne podejście do roli producenta. Chcemy stwarzać nowe możliwości, a nie je ograniczać. Zależy nam na tym, żeby mieć komfort w pracy polegający nie tylko na płaceniu rachunków, lecz także na tym, żeby razem z twórcami rozwijać wspólne pomysły. W tym sensie to od naszych decyzji często zależy, jaką skalę dany projekt osiągnie, i to my finalnie podejmujemy największe ryzyko.
To są projekty, które Wy wybieracie i Wy decydujecie, co chcecie robić? Czy zdarza się też odwrotnie, że scenarzyści czy reżyserzy przychodzą do Was i mówią: „My tylko z wami chcemy pracować, bo wiemy, że tylko tu zostaniemy zrozumiani”.
E.P.: U mnie w większości przypadków, przynajmniej do tej pory, było tak, że rzeczywiście przychodzili do mnie i mówili: „Tylko z tobą”. Czasami dzwoni ktoś z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i mówi: „Jest taki projekt i uważamy, że tylko ty mogłabyś się tym zająć”. Nigdy nie miałam czasu na poszukiwanie czegoś swojego.Przychodzi dużo więcej projektów, niż jest potem realizowanych. Na początku czytałam wszystko, bo wydawało mi się, że może ominie mnie coś fantastycznego, zrobi to potem ktoś inny i będę żałować. Ale w pewnym momencie powiedziałam sobie: „I tak nie zrobisz wszystkich filmów świata”. Czyli zen i wybieraj.
K.Ś.R.: W wypadku mojej firmy producenckiej jest to mieszanka tego, co dostajemy, z tym, czego świadomie szukamy, ustalając jakieś założenia rozwojowe, oraz co inicjujemy same.
Zrobiłyście filmy, które na trwałe wpisały się w historię polskiego i europejskiego kina, zdobyły uznanie krytyków i publiczności oraz wiele nagród. Ale parokrotnie padło też słowo „ryzyko”, więc chcę zapytać o nieprzespane noce. O momenty, kiedy to do Was należy podjęcie kluczowych decyzji. Co jest w takiej produkcji filmowej najbardziej ryzykowne?
K.Ś.R.: Jest kilka rodzajów ryzyka, na różnych poziomach. Przede wszystkim to na nas, i nikim innym, ciąży odpowiedzialność finansowa. Nie gwarantujemy jej majątkiem naszych firm, bo nie mamy żadnego, tylko majątkiem osobistym, o ile taki posiadamy. A to jest bardzo obciążające. Stres jest więc zawsze, a wynika on z braku rozwiązań systemowych oraz zaufania inwestorskiego. Gdybyśmy obie pracowały w Stanach Zjednoczonych bądź w Wielkiej Brytanii, byłybyśmy najpewniej od tego obciążenia wolne, bo tamtejsze produkcje wymagają innego zabezpieczenia.
To znaczy?
K.Ś.R.: W Polsce to jest komiwojażerka. Wychodzi się z założenia, że producent ma się znać na wszystkim, czyli mieć wiedzę prawną, robić najlepsze tabelki w Excelu na świecie i być przed giełdą najlepiej o kilka dekad; mieć talent krasomówczy, by przekonywać inwestorów, a po nocach czytać kolejne szkice scenariusza i oglądać próby make-upu. Do tego powinien dysponować sporą kwotą gotówki dla kredytowania produkcji pod zapewnienia instytucji finansujących. Żyjemy w kraju, w którym nie ma mechanizmów wspomagających producentów, dlatego z Ewą próbujemy się kredytować za granicą. Musimy wyważać kolejne drzwi, tymczasem powinno to być łatwe, tak jak w krajach anglosaskich, jeżeli już mamy ambicje, by na tamtym rynku się rozpierać.
Ryzyko, jakie podejmuję jako producentka, dotyczy też przyszłości mojej firmy i mojego zespołu, składającego się głównie z kobiet, ale to temat na osobną rozmowę.
Ale też pokonywanie tego ryzyka i podjęcie go, a potem sprawdzenie, że warto było, daje satysfakcję.
K.Ś.R.: Jaką?
E.P.: Nie, no daje, Klaudia, nie mów. Jednak daje satysfakcję. Mnie też się zdarzyło zastawić majątek, żeby dofinansować film. Znowu powołam się na „Głupców” Tomka Wasilewskiego. Byliśmy przekonani, że to się uda, a potem zderzyliśmy się ze ścianą. Ponieważ film dotyka kazirodztwa, czyli tematu tabu, ma bardzo wąskie grono odbiorców, recenzenci i publiczność nie doceniają i nie kochają go tak bardzo jak my. Więc zadajesz sobie pytanie: czy żałujesz, że zrobiłaś ten film? Jeżeli odpowiedź brzmi: „nie, nie żałuję” – i tak jest w moim przypadku, bo to dało mi dużo pozafilmowych doświadczeń – tak, pojawia się satysfakcja.
Rynek chce w tej chwili konkretnych filmów. Wspomniany producent, z którym pracuję przy filmie Jonathana Glazera, powiedział mi niedawno: „Jeżeli chodzi o kino artystyczne, to jest jakaś krwawa łaźnia”.
No właśnie, filmy, które zrobiłyście do tej pory, to kino przemyślane, które jednocześnie jest pełne emocji, ale bardzo osobiste. Ma wszystkie znamiona kina artystycznego, w najlepszym znaczeniu tego słowa. Czy na takie kino widz także czeka?
E.P.: W tej chwili, niestety czy też stety, to, co widz lubi, jest kształtowane w dużej mierze przez tak zwanych streamerów, czyli Netflixy, Amazony i inne Disneye. Jest też coraz mniej pieniędzy na rynku i ludzie nie chcą inwestować dużych budżetów w filmy, nazwijmy to, artystyczne. Poza tym – mówię to na podstawie znanych mi analiz rynku – widz jest zmęczony trudami codziennego życia i chce się od tych trudów oderwać, czyli kocha kino gatunkowe, na przykład komedie. Szuka też takich historii, w których bohater walczy z systemem, bo wtedy identyfikuje się z bohaterem, czyli też z tym systemem walczy. Co ciekawe, przestały się tak bardzo liczyć nagrody. To, że ktoś dostał Złotą Palmę w Cannes czy Oscara albo był nominowany, nie ma już aż takiego znaczenia. I teraz myślisz sobie: „To co, mam teraz się kompletnie zmienić, porzucić to, co kocham, i robić to, czego chce publiczność?”. Może powinnam zacząć robić seriale, żeby przetrwać i utrzymać firmę, bo mój zespół to też same kobiety…
K.Ś.R.: Zgadzam się z Ewą, zainteresowanie kinem artystycznym jest dziś dużo mniejsze. Wydaje mi się, że teraz kino autorskie jest finansowane tylko po to, żeby wyłapać, a potem wykorzystać nowe talenty. To jest smutne. Ogromnym wysiłkiem znajdujemy budżety i inwestujemy w młodych, oryginalnych twórców, a potem wielki przemysł filmowy ich wchłania.
Wróćmy na chwilę do tego, czemu macie w swoich zespołach przede wszystkim kobiety.
E.P.: W moim wypadku było tak, że kiedy odchodziłam z łódzkiej wytwórni Opus Film, to dziewczyny z zespołu przetransportowały się razem ze mną. Ten zespół jest przynajmniej częściowo starszy od zespołu Klaudii i na początku nie był tak skory do podejmowania ryzyka. Tak było przed filmem „Strefa interesów” Glazera, który ja absolutnie chciałam zrobić i wiedziałam, że go zrobię. W zespole pojawiły się jednak powątpiewania, że nie damy rady, jesteśmy za słabe i nie powinnyśmy. W końcu powiedziałam: „Dziewczyny, ja ten film zrobię z wami czy bez was. Więc decydujcie: albo–albo”. Okazało, że to ja miałam rację, bo kończymy właśnie produkcję i wysyłamy film do Cannes. Przyznam, że ten brak wiary bardzo mnie wtedy zabolał. Teraz to się zmieniło i dziewczyny mówią, że mam intuicję.
Ale czy to znaczy, że macie większe zaufanie w pracy do kobiet niż do mężczyzn?
E.P.: Myślę, że mężczyźni jednak ciągle nie lubią, kiedy to kobieta mówi im, co mają robić. Pracował u nas przez chwilę chłopak jako asystent, ale nie uniósł tego. Przeszedł do innej firmy, gdzie szefem jest mężczyzna, i czuje się tam świetnie.
Ale pracujecie też z reżyserami, mężczyznami o bardzo silnych osobowościach. Choćby ze wspomnianym Pawłem Pawlikowskim. Czy czujecie, że jako producentki macie większe problemy z racji tego, że jesteście kobietami?
E.P.: Ja już tego nie czuję.
K.Ś.R.: Moim zdaniem właśnie teraz dokonuje się rewolucja – obecnie w produkcji filmowej większość stanowią kobiety. Kiedyś to były najwyżej sekretarki, asystentki, a teraz to są kierowniczki produkcji i producentki. Jestem współwłaścicielką firmy, w której pracuję, i decyzja o tym, czy robimy dany film, jest decyzją podejmowaną wspólnie. Tym bardziej że wszystkie trzy – Beata Rzeźniczek, Bogna Szewczyk-Skupień i ja – jesteśmy też matkami i zdarzają się nam przymusowe urlopy macierzyńskie, wpływające znacznie na czas, jaki możemy poświęcić pracy. W naszą pracę zaangażowani są też nasi partnerzy, na przykład mąż Bogny jest kierownikiem produkcji. Po prostu staramy się otaczać ludźmi, którym ufamy i którzy są nam bliscy.
A jaki jest ten punkt, do którego chcecie dojść?
E.P.: Ja z racji wieku – skończyłam 68 lat – mam świadomość, że w jakimś momencie, szybciej niż później, przestanę pracować aż tak aktywnie. Śmieję się, że bardzo bym chciała umrzeć na stanowisku pracy. I mam nadzieję, że tak będzie. Dlatego trudno mi powiedzieć, do czego dążę; generalnie interesuje mnie robienie kina autorskiego i to, żeby były plany w mojej firmie, powiedzmy, na dwa–trzy najbliższe lata.
K.Ś.R.: Ja mam pewnie ciut dalej wybiegające cele…
Macie różne firmy, ale są projekty, które robicie razem, na przykład „The Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej.
E.P.: „The Silent Twins” to jest film Klaudii, co podkreślam. Wiemy o sobie sporo, co jakoś tam buduje podwaliny wzajemnego zaufania, konsultujemy się w naszej pracy. Klaudia jest inna niż ja. Jest rakietą. Ma tyle energii! Nie wiem, skąd ona ją bierze. Może to też kwestia wieku, nie czarujmy się. Ja jestem dużo wolniejsza, potrzebuję więcej czasu, spokoju, więcej skupienia. Z drugiej strony, kiedy patrzę na to, co się dzieje na świecie i w Polsce, to myślę: „Co ja mam planować, jak zaraz może być wojna albo słońce nas spali?”. Żyję, cieszę się tym, co mam, i planuję najwyżej na dwa lata.
Zależy mi tylko na tym, o czym też rozmawiamy z Klaudią, żeby moje dziewczyny miały pracę. A więc jeżeli u mnie się nic nie dzieje, to ja nie trzymam ich kurczowo, płacąc jakieś tam drobne postojowe pieniądze (każda z nich ma swoją firmę), tylko mówię: „Proszę bardzo, idziecie pracować. Ale umawiamy się, na zasadzie lojalności: jeżeli będzie coś u mnie ciekawego, to wracacie”. I tak się dzieje. W tym roku będą trzy filmy, więc czeka nas dużo pracy.
Klaudia, a Ty do jakiego celu zmierzasz?
E.P.: Klaudia to jest bizneswoman. Ja jestem – nieskromnie powiem – dobrą producentką filmową, natomiast bardzo złą przedsiębiorczynią.
A wydawać by się mogło, że producentka i przedsiębiorczyni to jedno i to samo.
E.P.: Absolutnie nie. Prowadzić firmę z perspektywą, z planami, by pomnażać jej majątek, to coś zupełnie innego niż zrobić film. Natomiast Klaudia podchodzi do tego tematu inaczej.
K.Ś.R.: Ja mam po prostu trochę wykształcenia ekonomicznego, które pomaga mi łączyć te dwa światy i widzieć sprawy w długookresowym wymiarze.
Jakie studia skończyłaś?
K.Ś.R.: Filmowe, ale wcześniej – średnią szkołę na kierunku bankowość. Mam nie najgorszą bazę. Trochę słownictwa mi jeszcze zostało z okresu, kiedy uczyłam się bankowości. Na dłuższą metę było to jednak dość nudne, więc kiedy mogłam, uciekałam z zajęć. A że w Bielsku-Białej tuż za rogiem miałam dwa wspaniałe kina, Apollo i Rialto, już nieistniejące, spędzałam tam mnóstwo czasu. Takie były początki mojego mariażu kina i finansów. Później był już wydział kulturoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i produkcja na WRiTV UŚ w Katowicach.
Na koniec o marzeniach. Co chciałybyście na pewno zrealizować albo z kim współpracować?
E.P.: Jedno z moich marzeń właśnie się spełnia, bo bardzo chciałam pracować z Joaquinem Phoenixem. Gra teraz główną rolę w filmie, który robię z Pawłem Pawlikowskim. To produkcja polsko-brytyjsko-włosko-francusko-hiszpańska z częściową obsadą amerykańską.
K.Ś.R.: Jeszcze dziesięć lat temu nie pozwoliłabym sobie na to, żeby marzyć o tym, o czym marzę dzisiaj. Ostatnio Wilhelm Sasnal, odbierając na gali Paszportów „Polityki” nagrodę dla Kreatora Kultury, stanął na scenie i powiedział, że sobie biegał i pomyślał, iż to jest wspaniałe, że słońce wschodzi, a on nadal lubi to, co robi. Chciałabym za kilka lat, przy tej ilości stresu, niepewności, na jakie jesteśmy narażone, móc powiedzieć: „Nadal lubię to, co robię”. To jest moje marzenie. I chcę nadal mieć taką siłę, jaką ma Ewa.
Ewa Puszczyńska, producentka filmowa, laureatka Oscara za film „Ida”. Właścicielka firmy producenckiej Extreme Emotions, gdzie realizuje europejskie i światowe koprodukcje filmowe. Wyprodukowała takie filmy, jak: „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego, „Zabij to i wyjedź z tego miasta” Mariusza Wilczyńskiego czy „Aida” Jasmili Žbanić. Członkini Amerykańskiej Akademii Filmowej (AMPAS), Europejskiej Akademii Filmowej (EFA).
Klaudia Śmieja-Rostworowska, producentka filmowa, laureatka Złotych Lwów za „The Silent Twins” A. Smoczyńskiej oraz „Obywatela Jonesa” A. Holland. Współzałożycielka firmy producenckiej Madants. Wyprodukowała m.in. „Innych ludzi” A. Terpińskiej, „Lamb” V. Jóhanssona czy „High Life” C. Denis. Członkini EFA i Polskiej Gildii Producentów (PGP).