1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. „Dbaniem o siebie” można się zmęczyć, zwłaszcza jeśli ma ono niewiele wspólnego z prawdziwą troską

„Dbaniem o siebie” można się zmęczyć, zwłaszcza jeśli ma ono niewiele wspólnego z prawdziwą troską

(Ilustracja: Deagreez/Getty Images)
(Ilustracja: Deagreez/Getty Images)
Bo to, że nastawiasz budzik codziennie na piątą rano, czujesz przymus picia latte z mlekiem bez laktozy (bo tak się robi na Instagramie), jedzenia bezglutenowego chleba (tylko taki jest dobry) i zawalania się rzeczami, które mają ci pozornie służyć – to droga do samoumęczenia. Prawdziwe dbanie o siebie ma służyć długofalowo poprawie jakości życia i odczuwaniu satysfakcji, a nie reżimowi i wiecznej kontroli.

Fragment książki „Wypalona. Jak poradzić sobie z wypaleniem zawodowym i całkiem nie zgasnąć”, Marta Młyńska, wyd. Publicat

Czasem prawie mdlałam na widok koleżanek po fachu, które wmawiając sobie i innym, jak bardzo dbają o siebie, rozpoczynają dzień o czwartej rano, aby zmieścić w swoim grafiku miliard czynności.

Zaczynają od porannej medytacji, kawy wypijanej w ciszy przez trzydzieści minut, koniecznie z mlekiem bez laktozy, potem są: spacer po łące z ukochanym pieskiem, przygotowanie rodzince ultrazdrowych posiłków i budzenie dzieciaczków z uśmiechem na ustach i wdzięcznością, że przyszedł nowy dzień. Dalej – spokój, na śniadanie humus z pomidorkami z domowego ogródka, w pracy niemal mindfulnessowy klimat, i choć padają na twarz, wracają do domu pieszo, bo trzeba wyrobić ponad dziesięć tysięcy kroków. Potem już „tylko” trening, nauka angielskiego, kilka podcastów rozwojowych, wklepywanie przez godzinę kremu i pisanie w dzienniku wdzięczności przez jakieś trzydzieści minut.

Sorry… nie wiem, kto tak żyje. I tu pojawia się pytanie, po co ktoś mówi, że tak żyje? Wzbudzając w nas oczywiście wyrzuty sumienia i myśli w stylu: „Tylko ja nie ogarniam”, „Inni wspaniale sobie radzą, a ja nie!”, „Jestem ofermą”. Tyle że porównując swoje zaplecze do czyjejś wystawy, fundujesz sobie frustrację i immanentne niezadowolenie.

Przyznaję, że umęczyłam się samym pisaniem o tym. I jestem pewna, że każda z osób piszących o mniej więcej tak wyglądającym dniu, też się męczy. Widzisz,ile w tym samozamordyzmu? Jak dużo zadań i obowiązków, które, o ironio, miały ci pomóc poczuć się spokojniejszą, a tymczasem tylko cię ciśnieniują? Ile tu presji, napięcia i wygórowanych oczekiwań wobec siebie? Taki tryb to umęczenie ideą self-care. Naprawdę można się zmęczyć „dbaniem o siebie”, które ma niewiele wspólnego z prawdziwą troską.

Bo PRAWDZIWE dbanie o siebie ma służyć długofalowo poprawie jakości życia i odczuwaniu satysfakcji, a nie reżimowi i wiecznej kontroli.

Bo to, że nastawiasz budzik codziennie na piątą rano, czujesz przymus picia latte z mlekiem bez laktozy (bo tak się robi na Instagramie), jedzenia bezglutenowego chleba (tylko taki jest dobry) i zawalania się rzeczami, które mają ci pozornie służyć – to droga do samoumęczenia.

Jeśli na liście „to do” z uniwersum self-care masz: masaż, jogę, medytację, przygotowanie wegańskich posiłków tylko z warzyw z ryneczku, długą kąpiel z bąbelkami w wannie z hydromasażem, angielski, posłuchanie dwóch podcastów i obejrzenie czterech webinariów, to sorry, ale zgotowałaś sobie małe piekło. Już samo wymienianie tych rzeczy boli.

Nieustanne napinanie siebie przebrane w szatę samopomocy jest przemocowe. Jest w nim mnóstwo opresji, pośpiechu i napięcia, żeby tylko zdążyć, dowieźć rzeczy na czas. To opowieść o kulturze, która podpowiada nam szybkie instasposoby na dbanie o siebie. Tyle że tych sposobów mamy miliard, a wiele z nich jest płytkich, powierzchownych i nam nie służy.

Widać to w kontekście wakacji: ile tam aktywności wpisanych na listę, zajęć od rana do nocy, krytykowania i uznawania innych sposobów odpoczynku za beznadziejne. „Jak można tak leżeć nad basenem?” (ja na przykład uwielbiam!) i tym podobne.

Zapędzamy siebie w kozi róg, z przekonaniem, że „tak trzeba”, i nie dostrzegamy, że to prosta droga do utopienia się w tej wannie z bąbelkami i drogim szampanem w ręku ze… zmęczenia. Jest w tym za dużo rutyny, za mało słuchania siebie. Wchodzimy w kolejny schemat, który miał być pomocowy, a staje się opresyjny. Za mało w nim autorefleksji, rezygnacji, odpuszczania. Zminimalizowania liczby zadań do zrobienia w ciągu dnia. To uprawianie kryptotechnik. Natłok. Zbędne rzeczy. Presja. A to przecież nie ma nic wspólnego z prawdziwą self-care, która opiera się na samożyczliwości, samowsparciu i byciu dla siebie łagodną i wyrozumiałą, ale i waleczną.

Pamiętam, jak moja przyjaciółka Agnieszka, fanka ogrodnictwa, postanowiła zafundować sobie szklarnię, by sadzić pomidory i ogórki. Jako że kocha swój ogród i jego pielęgnowanie, była pewna, że i ta forma ogrodnictwa wniesie do jej życia radość i spełnienie. Tak też i było, ale tylko przez kilka pierwszych tygodni. Aga nie przypuszczała, ile pracy i zaangażowania będzie kosztować ją nowa pasja, która miała być generatorem mocy i wytchnienia. Natłok działań, jakie miała podejmować, aby jej warzywa były jadalne i cieszyły ją swoim widokiem, zniweczył te marzenia. Coś, co miało karmić, zmieniło się w wysysacz sił witalnych oraz źródło złości i niezadowolenia.

Nie tak to miało wyglądać. Aga jest bardzo mądrą kobietą i doskonale wie, czego chce, a czego nie chce. A nie chciała iść w stronę samozamordyzmu dla krótkotrwałego poczucia swojej zaje**stości, bo udało jej się wyhodować własne pomidory.

To byłoby kuriozum. Aga odpuściła, porzuciła marzenie o szklarni pełnej pomidorów malinowych, co oczywiście nie było takie proste. Wymagało od niej powiedzenia sobie na głos: „Stara, nie dasz rady, to dla ciebie za dużo”. A że ma duży wgląd w siebie i jest bardzo świadoma, odpuściła coś, co by ją zniewoliło, wywołując nadmierny stres i napięcie. I od tej pory kupujemy pomidory razem. Może nawożone, może nie z przydomowego ogródeczka – ale za to jemy je z radością i bez spiny.

Zastanawiasz się, co to ma wspólnego z wypaleniem zawodowym?

A czy kojarzysz milion notesów, kalendarzy, segregatorów, aplikacji czy kolorowych karteczek, których używasz w pracy z nadzieją, że ci ją usprawnią i ulżą w tyrce? I długo masz przekonanie, że tak właśnie jest, nie dostrzegając, że tych narzędzi jest po prostu za dużo i samo zorientowanie się w ich obsłudze jest napięciogenne?

Pamiętaj, proszę – multiplikowanie bezsensownych czynności, bzduropraca, przepisywanie tabelek z jednego formularza do drugiego (bo tamta była krzywa) w imię ułatwiania sobie życia to samozamordyzm. Poza stratą czasu to wielki kawałek w mozaice „pracy, która nie usensownia choć w najmniejszym stopniu mojego życia”. To doprowadzenie siebie do sytuacji, gdy padamy ze zmęczenia podczas wykonywania czynności, które miały być źródłem wytchnienia i dawać nam spełnienie.

Zastanów się, proszę: skoro przygotowanie posiłku wymaga od ciebie najpierw wyjazdu za miasto na ekologiczną farmę, stania w korkach i bluzgania przez dwie godziny w aucie, może warto to jeszcze przemyśleć? Czy zwykłe pierogi ze szpinakiem z sieciówki nie będą wystarczające? Czy nie zaoszczędzisz dzięki nim trochę czasu na to, co najbardziej kochasz, by w pełni zaopiekować się swoimi potrzebami? Czy to czasem nie jest tak, że nie można mieć wszystkiego?

Nie idźmy więc wszystkie w stronę naszej fantazji, że im więcej aktywności selfcare’owych, tym lepiej. Jakby ilość zjedzonej ciecierzycy miała nam zapewnić życie wieczne. Kocham zdanie wypowiedziane przez Wiktora Osiatyńskiego o tym, że warto zrezygnować z nadprogramowych aktywności związanych z tak zwanym dbaniem o siebie, które tak naprawdę nie mają nic wspólnego z troską o prawdziwy dobrostan.

Pomyśl, czy nie warto wyeliminować rzeczy, które sprawiają, że cały tydzień masz „zawalony” działaniami, warsztatami, coachingami, jogą, kolorowaniem mandali i treningami na siłowni? Czy wiesz, że poniesiesz koszty nakładania na siebie kolejnych zadań i obowiązków?

Uwierz mi, poczucie przytłoczenia i przebodźcowania będzie najprzyjemniejszym z nich. Dlatego zanim zapiszesz się na nowe zajęcia, pójdziesz na kolejną podyplomówkę czy konferencję albo wpadniesz w warsztatozę, zatrzymaj się i zapytaj: „Z jakiego miejsca to robię?”, „Jakie są moje intencje”, „Po co mi to?” i czy na serio „To mi służy?”.

Wspomniałam już, że nadmiar wynika z deficytu. Z dysfunkcji. Z nieukochanych i niezagojonych ran, „nieojojanych” i nieprzepracowanych traum, ucieczki przed sobą w zajętość, zamordyzm i zapieprz. Znam to aż za dobrze.

Dlatego zanim w twoim dobrostanowym notesie zrobi się gęsto od rzeczy „to do”, zapytaj samą siebie, czy one naprawdę przyniosą ci ulgę, spokój i ukojenie, czy zaoferują ci czułość, samowspółczucie i ciepło. A jeśli to cię nie przekonuje, prześledź dzień kobiety, która dba o siebie, ale nie do końca wszystko ogarnia. Która żyje życiem prawdziwym, w zgodzie z sobą, nie udaje, że pija tylko roślinne latte i świetnie się bawi jedynie podczas relaksu w najdroższym spa.

Taka powiedzmy Anka, wstaje o szóstej trzydzieści. Przed mężem i dziećmi. Woli zacząć dzień bez pośpiechu i porannego obłędu. Lubi wypić w spokoju kawę, wyjść z ukochanym pieskiem na szybki spacer. Gdy budzi się familia, zaczynają się pośpiech i nerwówka, ale to nie powoduje u niej migotania przedsionków. W pracy robi sobie krótkie przerwy, nie słucha codziennych wynurzeń koleżanki z działu obok, bo już wie, że ta jest nastawiona tylko na nadawanie, nigdy na odbiór. Ma jeden notes i kalendarz Google.

Wie, że lepiej zrobić coś na 70 procent niż wcale. Czasem zawali, czasem zapomni, czasem nie spełni oczekiwań szefowej. Zna swoją wartość, wie, co potrafi, a jakie obszary wymagają jeszcze rozwoju. Jest z siebie dumna, bo robi, co może, z tym, co ma. Nie słucha miliona rozwojowych podcastów dziennie. I tak nie jest w stanie tego poznawczo obsłużyć. Nie udaje, że jej angielski jest na poziomie B2. Nie udaje też, że chce jej się zawsze bawić z dziećmi. Czasem ukrywa się przed nimi w łazience, aby mieć święty spokój, i wtedy czyta książkę. Nie chce jej się chodzić na siłownię – przynajmniej na ten moment. Wybiera więc pilates w salonie. To też jest okej. Kładzie się spać około dwudziestej trzeciej bez nakładania miliarda maseczek. Komu by się chciało to robić? W końcu najwyższym aktem opieki jest akt samoopieki, a co jak nie zdrowy sen jest w jego epicentrum.

Brzmi całkiem nieźle, prawda? Tyle że jak zawsze: to, co wartościowe i docelowo dla nas zdrowe i sprzyjające, wymaga poświęceń. Pamiętaj jeszcze o jednym.

Prawdziwa self-care to też czasem niewygoda i dyskomfort. Ma służyć budowaniu długofalowo życia prowadzącego do osiągnięcia dobrostanu eudajmonistycznego, czyli koncentrującego się na czerpaniu sensu i na działaniach zgodnych z naszymi wartościami.

Prawdziwa troska o siebie prowadzi do dobrego, czyli wartościowego życia. I wymaga od nas pracy, bo zakłada też stawianie granic, rezygnowanie, odpuszczanie, ale i o mobilizowanie się i wychodzenie przed szereg. Walkę w imię słusznej sprawy, zamiast kulenia ogona pod siebie i chowania się do swojej skorupy. Może przejawiać się także w wizycie u lekarza, której tak się od dłuższego czasu obawiasz, w opuszczeniu miejsca pracy, które już cię nie karmi, we wdrażaniu zdrowszych nawyków, bo stare są wprawdzie przyjemne, ale widzisz, że cię niszczą.

(Fot. materiały prasowe) (Fot. materiały prasowe)

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze