Bo to, że nastawiasz budzik codziennie na piątą rano, czujesz przymus picia latte z mlekiem bez laktozy (bo tak się robi na Instagramie), jedzenia bezglutenowego chleba (tylko taki jest dobry) i zawalania się rzeczami, które mają ci pozornie służyć – to droga do samoumęczenia. Prawdziwe dbanie o siebie ma służyć długofalowo poprawie jakości życia i odczuwaniu satysfakcji, a nie reżimowi i wiecznej kontroli.
Fragment książki „Wypalona. Jak poradzić sobie z wypaleniem zawodowym i całkiem nie zgasnąć”, Marta Młyńska, wyd. Publicat
Czasem prawie mdlałam na widok koleżanek po fachu, które wmawiając sobie i innym, jak bardzo dbają o siebie, rozpoczynają dzień o czwartej rano, aby zmieścić w swoim grafiku miliard czynności.
Zaczynają od porannej medytacji, kawy wypijanej w ciszy przez trzydzieści minut, koniecznie z mlekiem bez laktozy, potem są: spacer po łące z ukochanym pieskiem, przygotowanie rodzince ultrazdrowych posiłków i budzenie dzieciaczków z uśmiechem na ustach i wdzięcznością, że przyszedł nowy dzień. Dalej – spokój, na śniadanie humus z pomidorkami z domowego ogródka, w pracy niemal mindfulnessowy klimat, i choć padają na twarz, wracają do domu pieszo, bo trzeba wyrobić ponad dziesięć tysięcy kroków. Potem już „tylko” trening, nauka angielskiego, kilka podcastów rozwojowych, wklepywanie przez godzinę kremu i pisanie w dzienniku wdzięczności przez jakieś trzydzieści minut.
Sorry… nie wiem, kto tak żyje. I tu pojawia się pytanie, po co ktoś mówi, że tak żyje? Wzbudzając w nas oczywiście wyrzuty sumienia i myśli w stylu: „Tylko ja nie ogarniam”, „Inni wspaniale sobie radzą, a ja nie!”, „Jestem ofermą”. Tyle że porównując swoje zaplecze do czyjejś wystawy, fundujesz sobie frustrację i immanentne niezadowolenie.
Przyznaję, że umęczyłam się samym pisaniem o tym. I jestem pewna, że każda z osób piszących o mniej więcej tak wyglądającym dniu, też się męczy. Widzisz,ile w tym samozamordyzmu? Jak dużo zadań i obowiązków, które, o ironio, miały ci pomóc poczuć się spokojniejszą, a tymczasem tylko cię ciśnieniują? Ile tu presji, napięcia i wygórowanych oczekiwań wobec siebie? Taki tryb to umęczenie ideą self-care. Naprawdę można się zmęczyć „dbaniem o siebie”, które ma niewiele wspólnego z prawdziwą troską.
Bo PRAWDZIWE dbanie o siebie ma służyć długofalowo poprawie jakości życia i odczuwaniu satysfakcji, a nie reżimowi i wiecznej kontroli.
Bo to, że nastawiasz budzik codziennie na piątą rano, czujesz przymus picia latte z mlekiem bez laktozy (bo tak się robi na Instagramie), jedzenia bezglutenowego chleba (tylko taki jest dobry) i zawalania się rzeczami, które mają ci pozornie służyć – to droga do samoumęczenia.
Jeśli na liście „to do” z uniwersum self-care masz: masaż, jogę, medytację, przygotowanie wegańskich posiłków tylko z warzyw z ryneczku, długą kąpiel z bąbelkami w wannie z hydromasażem, angielski, posłuchanie dwóch podcastów i obejrzenie czterech webinariów, to sorry, ale zgotowałaś sobie małe piekło. Już samo wymienianie tych rzeczy boli.
Nieustanne napinanie siebie przebrane w szatę samopomocy jest przemocowe. Jest w nim mnóstwo opresji, pośpiechu i napięcia, żeby tylko zdążyć, dowieźć rzeczy na czas. To opowieść o kulturze, która podpowiada nam szybkie instasposoby na dbanie o siebie. Tyle że tych sposobów mamy miliard, a wiele z nich jest płytkich, powierzchownych i nam nie służy.
Widać to w kontekście wakacji: ile tam aktywności wpisanych na listę, zajęć od rana do nocy, krytykowania i uznawania innych sposobów odpoczynku za beznadziejne. „Jak można tak leżeć nad basenem?” (ja na przykład uwielbiam!) i tym podobne.
Zapędzamy siebie w kozi róg, z przekonaniem, że „tak trzeba”, i nie dostrzegamy, że to prosta droga do utopienia się w tej wannie z bąbelkami i drogim szampanem w ręku ze… zmęczenia. Jest w tym za dużo rutyny, za mało słuchania siebie. Wchodzimy w kolejny schemat, który miał być pomocowy, a staje się opresyjny. Za mało w nim autorefleksji, rezygnacji, odpuszczania. Zminimalizowania liczby zadań do zrobienia w ciągu dnia. To uprawianie kryptotechnik. Natłok. Zbędne rzeczy. Presja. A to przecież nie ma nic wspólnego z prawdziwą self-care, która opiera się na samożyczliwości, samowsparciu i byciu dla siebie łagodną i wyrozumiałą, ale i waleczną.
Pamiętam, jak moja przyjaciółka Agnieszka, fanka ogrodnictwa, postanowiła zafundować sobie szklarnię, by sadzić pomidory i ogórki. Jako że kocha swój ogród i jego pielęgnowanie, była pewna, że i ta forma ogrodnictwa wniesie do jej życia radość i spełnienie. Tak też i było, ale tylko przez kilka pierwszych tygodni. Aga nie przypuszczała, ile pracy i zaangażowania będzie kosztować ją nowa pasja, która miała być generatorem mocy i wytchnienia. Natłok działań, jakie miała podejmować, aby jej warzywa były jadalne i cieszyły ją swoim widokiem, zniweczył te marzenia. Coś, co miało karmić, zmieniło się w wysysacz sił witalnych oraz źródło złości i niezadowolenia.
Nie tak to miało wyglądać. Aga jest bardzo mądrą kobietą i doskonale wie, czego chce, a czego nie chce. A nie chciała iść w stronę samozamordyzmu dla krótkotrwałego poczucia swojej zaje**stości, bo udało jej się wyhodować własne pomidory.
To byłoby kuriozum. Aga odpuściła, porzuciła marzenie o szklarni pełnej pomidorów malinowych, co oczywiście nie było takie proste. Wymagało od niej powiedzenia sobie na głos: „Stara, nie dasz rady, to dla ciebie za dużo”. A że ma duży wgląd w siebie i jest bardzo świadoma, odpuściła coś, co by ją zniewoliło, wywołując nadmierny stres i napięcie. I od tej pory kupujemy pomidory razem. Może nawożone, może nie z przydomowego ogródeczka – ale za to jemy je z radością i bez spiny.
Zastanawiasz się, co to ma wspólnego z wypaleniem zawodowym?
A czy kojarzysz milion notesów, kalendarzy, segregatorów, aplikacji czy kolorowych karteczek, których używasz w pracy z nadzieją, że ci ją usprawnią i ulżą w tyrce? I długo masz przekonanie, że tak właśnie jest, nie dostrzegając, że tych narzędzi jest po prostu za dużo i samo zorientowanie się w ich obsłudze jest napięciogenne?
Pamiętaj, proszę – multiplikowanie bezsensownych czynności, bzduropraca, przepisywanie tabelek z jednego formularza do drugiego (bo tamta była krzywa) w imię ułatwiania sobie życia to samozamordyzm. Poza stratą czasu to wielki kawałek w mozaice „pracy, która nie usensownia choć w najmniejszym stopniu mojego życia”. To doprowadzenie siebie do sytuacji, gdy padamy ze zmęczenia podczas wykonywania czynności, które miały być źródłem wytchnienia i dawać nam spełnienie.
Zastanów się, proszę: skoro przygotowanie posiłku wymaga od ciebie najpierw wyjazdu za miasto na ekologiczną farmę, stania w korkach i bluzgania przez dwie godziny w aucie, może warto to jeszcze przemyśleć? Czy zwykłe pierogi ze szpinakiem z sieciówki nie będą wystarczające? Czy nie zaoszczędzisz dzięki nim trochę czasu na to, co najbardziej kochasz, by w pełni zaopiekować się swoimi potrzebami? Czy to czasem nie jest tak, że nie można mieć wszystkiego?
Nie idźmy więc wszystkie w stronę naszej fantazji, że im więcej aktywności selfcare’owych, tym lepiej. Jakby ilość zjedzonej ciecierzycy miała nam zapewnić życie wieczne. Kocham zdanie wypowiedziane przez Wiktora Osiatyńskiego o tym, że warto zrezygnować z nadprogramowych aktywności związanych z tak zwanym dbaniem o siebie, które tak naprawdę nie mają nic wspólnego z troską o prawdziwy dobrostan.
Pomyśl, czy nie warto wyeliminować rzeczy, które sprawiają, że cały tydzień masz „zawalony” działaniami, warsztatami, coachingami, jogą, kolorowaniem mandali i treningami na siłowni? Czy wiesz, że poniesiesz koszty nakładania na siebie kolejnych zadań i obowiązków?
Uwierz mi, poczucie przytłoczenia i przebodźcowania będzie najprzyjemniejszym z nich. Dlatego zanim zapiszesz się na nowe zajęcia, pójdziesz na kolejną podyplomówkę czy konferencję albo wpadniesz w warsztatozę, zatrzymaj się i zapytaj: „Z jakiego miejsca to robię?”, „Jakie są moje intencje”, „Po co mi to?” i czy na serio „To mi służy?”.
Wspomniałam już, że nadmiar wynika z deficytu. Z dysfunkcji. Z nieukochanych i niezagojonych ran, „nieojojanych” i nieprzepracowanych traum, ucieczki przed sobą w zajętość, zamordyzm i zapieprz. Znam to aż za dobrze.
Dlatego zanim w twoim dobrostanowym notesie zrobi się gęsto od rzeczy „to do”, zapytaj samą siebie, czy one naprawdę przyniosą ci ulgę, spokój i ukojenie, czy zaoferują ci czułość, samowspółczucie i ciepło. A jeśli to cię nie przekonuje, prześledź dzień kobiety, która dba o siebie, ale nie do końca wszystko ogarnia. Która żyje życiem prawdziwym, w zgodzie z sobą, nie udaje, że pija tylko roślinne latte i świetnie się bawi jedynie podczas relaksu w najdroższym spa.
Taka powiedzmy Anka, wstaje o szóstej trzydzieści. Przed mężem i dziećmi. Woli zacząć dzień bez pośpiechu i porannego obłędu. Lubi wypić w spokoju kawę, wyjść z ukochanym pieskiem na szybki spacer. Gdy budzi się familia, zaczynają się pośpiech i nerwówka, ale to nie powoduje u niej migotania przedsionków. W pracy robi sobie krótkie przerwy, nie słucha codziennych wynurzeń koleżanki z działu obok, bo już wie, że ta jest nastawiona tylko na nadawanie, nigdy na odbiór. Ma jeden notes i kalendarz Google.
Wie, że lepiej zrobić coś na 70 procent niż wcale. Czasem zawali, czasem zapomni, czasem nie spełni oczekiwań szefowej. Zna swoją wartość, wie, co potrafi, a jakie obszary wymagają jeszcze rozwoju. Jest z siebie dumna, bo robi, co może, z tym, co ma. Nie słucha miliona rozwojowych podcastów dziennie. I tak nie jest w stanie tego poznawczo obsłużyć. Nie udaje, że jej angielski jest na poziomie B2. Nie udaje też, że chce jej się zawsze bawić z dziećmi. Czasem ukrywa się przed nimi w łazience, aby mieć święty spokój, i wtedy czyta książkę. Nie chce jej się chodzić na siłownię – przynajmniej na ten moment. Wybiera więc pilates w salonie. To też jest okej. Kładzie się spać około dwudziestej trzeciej bez nakładania miliarda maseczek. Komu by się chciało to robić? W końcu najwyższym aktem opieki jest akt samoopieki, a co jak nie zdrowy sen jest w jego epicentrum.
Brzmi całkiem nieźle, prawda? Tyle że jak zawsze: to, co wartościowe i docelowo dla nas zdrowe i sprzyjające, wymaga poświęceń. Pamiętaj jeszcze o jednym.
Prawdziwa self-care to też czasem niewygoda i dyskomfort. Ma służyć budowaniu długofalowo życia prowadzącego do osiągnięcia dobrostanu eudajmonistycznego, czyli koncentrującego się na czerpaniu sensu i na działaniach zgodnych z naszymi wartościami.
Prawdziwa troska o siebie prowadzi do dobrego, czyli wartościowego życia. I wymaga od nas pracy, bo zakłada też stawianie granic, rezygnowanie, odpuszczanie, ale i o mobilizowanie się i wychodzenie przed szereg. Walkę w imię słusznej sprawy, zamiast kulenia ogona pod siebie i chowania się do swojej skorupy. Może przejawiać się także w wizycie u lekarza, której tak się od dłuższego czasu obawiasz, w opuszczeniu miejsca pracy, które już cię nie karmi, we wdrażaniu zdrowszych nawyków, bo stare są wprawdzie przyjemne, ale widzisz, że cię niszczą.
(Fot. materiały prasowe)