Mimo deklaracji, że liczy się jakość, a nie ilość, nasza codzienność zawodowa upływa pod presją deadline’ów i wyników ekonomicznych. Czy w takich warunkach można praktykować minimalizm oparty na wartościach? Iwona Firmanty, coach i psychoterapeutka, przekonuje, że tak, i wskazuje, jak to robić.
Bierzemy na siebie coraz więcej. Pracodawcy zwalniają ludzi, a ich obowiązkami obciążają tych, którzy zostali. Uzasadnienie? Kryzys. Tyle że cena bywa wysoka.
Już na początku kariery zawodowej warto poznać zasady minimalizmu i przyjąć je, by nie stać się kimś, kogo można nazwać ugotowaną żabą. Jak się nią zostaje? Biorąc na siebie coraz więcej i więcej obowiązków. To powoli doprowadza do tragicznej sytuacji zdrowotnej i życiowej.
Podam przykład jednego z moich klientów, dyrektora sprzedaży w dużej firmie, który nie stosował zasad minimalizmu, więc trafił do szpitala z odmą, a potem z pękniętym płucem. Ten mężczyzna ma dużo pretensji do siebie, że nie zadbał o swoje zdrowie, że nie był dla siebie najważniejszy. Dostrzegł to dopiero w szpitalnej izolatce, bo tam miał dużo czasu na refleksje.
Tylko jak nie zostać żabą, skoro pracodawca tego oczekuje?
Dla mnie, jako trenerki, psychoterapeutki i konsultantki odporności psychicznej, jeżeli ktoś przyjmuje wszystko do swojego koszyka zadań, a nie określa, przez jaki czas będzie tak postępował, a także co otrzymuje w zamian, przy czym nie zawsze chodzi o pieniądze, to powoli daje się gotować. Takie rzeczy trzeba ustalić. Nie można po prostu nadstawiać koszyka, bo ktoś czymś w nas rzuca. Ważna jest także proporcja – koszyk zadań nie może zawierać tylko 20 proc. czynności, na jakich się znamy, i 80 proc., które staramy się jakoś wykonać.
Minimalizm to specjalizacja? Co jednak z rywalizacją w pracy, z wyścigiem do awansu?
Specjalizacja jest najlepszą strategią także w sytuacji konkurencji. Jeśli jednak ktoś chce skończyć jako swego rodzaju thermomix, czyli robić wszystko, i to naraz, to musi znać warunki eksploatacji samego siebie i je respektować. Sama, kiedy założyłam firmę i potem kiedy ona się rozwijała, byłam takim thermomixem. Jednak w pewnym momencie musiałam ustalić kryteria spraw, które mogą trafić do mojego koszyka.
Jakie powinny być te kryteria?
Przede wszystkim warto podejmować się zadań, które umiemy dobrze wykonać, lub takich, które dają nam flow, a nie kierować się na przykład tylko motywacją finansową. Oczywiście zdarza się, że musimy robić rzeczy, których nie lubimy i w których nie jesteśmy dobrzy. Wtedy jednak koniecznie trzeba ustalić właśnie to, o czym już wspomniałam: jak długo to potrwa i co otrzymamy w zamian? Takie ustalenia dają nam poczucie, że kierujemy naszym życiem, a nie że jesteśmy wołem roboczym. To bardzo ważne dla naszego dobrostanu, ale także dla efektywności pracy.
Niektórzy ludzie nadstawiają swoje koszyki bardziej niż inni. Dlaczego?
Ci, którzy godzą się robić wszystko, co im szef poleci, niezależnie od swoich możliwości, mogą kierować się różnymi potrzebami, na przykład chęcią bycia doceniony mi i zauważonymi przez przełożonego. Gdy popatrzymy na ich motywację z punktu widzenia trójkąta drama tycznego, który ilustruje role przyjmowane przez ludzi: dziecko–rodzic–dorosły, widać, że te osoby przyjmują pozycję dziecka zabiegającego o miłość rodzica.
Może nimi też powodować potrzeba budowania swojej wartości poprzez wiele małych rzeczy. Zdarza się, że bycie niezastąpionym i niezbędnym daje ulotne poczucie wartości. Ulotne, bo wymaga wciąż nowych dowodów uznania, a więc i coraz więcej wysiłku w pracy.
Czyli coraz większego koszyka?!
Dokładnie. Co więcej, wspomniany thermomix – po zostańmy przy tej metaforze – to strategia na krótką metę. Spada bowiem jakość wykonywanej przez takie osoby pracy, bo jest jej po prostu za dużo. W ogólnym rozrachunku szef nie jest więc zadowolony. I zamiast pochwały jest krytyka.
Co więc zrobić, gdy zobaczymy, że mamy już kosz, a nie koszyk, i to pełny po brzegi różnych zadań?
Najlepiej zatrzymać się i zastanowić się, dlaczego tak nadstawiam koszyk. Czy jestem w sytuacji życiowej, która mnie do tego zmusza, bo na przykład potrzebuję więcej zarobić? Może boję się, że nie znajdę innej pracy? A może mam depresję albo niskie poczucie własnej wartości?
Ciągłemu nadmiarowemu przyjmowaniu kolejnych zadań może też towarzyszyć błędne przekonanie, że bycie thermomixem to bycie niezastąpionym, a to oznacza, że wszyscy człowieka doceniają. Realnie jednak to „docenianie” znaczy tylko tyle, że będą dorzucać nowe zadania do mojego koszyka.
Jeśli ktoś ma trudność w postawieniu sobie takich pytań i odpowiedzeniu na nie, warto skorzystać z konsultacji ze specjalistą, coachem lub psychoterapeutą. Skoro już ktoś chce być thermomixem, dobrze, by poprosił o profesjonalną pomoc w zbudowaniu systemu zarządzania wieloma różnorodnymi zdaniami, wyborze priorytetów, w podjęciu decyzji, czym chce zapełnić swoją codzienność zawodową. A potem twardo się tego trzymał.
Zawsze więc trzeba ustalić, czym się zajmuję, a czym nie, i wiedzieć dlaczego?
Jeśli jestem dziennikarką, która ma pomysły i kontakty, pisze atrakcyjne teksty, ale moja redakcja chce także, żebym dodatkowo zaczęła robić zdjęcia i prowadziła media społecznościowe, to mogę zaproponować: „Z chęcią będę miała nad tym jakościową pieczę. Jeśli dostanę dodatkowy budżet, poszukam do mojego zespołu osoby, która się tym zajmie, a ja wtedy będę mogła skupić się na tym, w czym jestem świetna, co daje efekty, a czego inni nie umieją robić tak dobrze jak ja”. Może przełożeni dadzą się przekonać i sami po namyśle zdecydują się zatrudnić osobę, która zajmie się właśnie mediami społecznościowymi?
Takie rozmowy zwykle kończą się krótkim „nie”.
Warto rozmawiać choćby po to, żeby to „nie” usłyszeć. Często pracodawcy po pierwszym „nie” proponują jednak:
„To może porozmawiajmy?”. Czasem dochodzą do wniosku, że to im się naprawdę opłaci. Są przecież choćby studenci, którzy chcą sobie zrobić portfolio i oferują tańsze usługi niż wyspecjalizowane agencje.
Z moich zawodowych obserwacji wynika też, że głów nie starsze pokolenie ma kłopot z reakcją na „nie”. Osoby z pokolenia Z, słysząc to, mówią „okay”, odwracają się na pięcie i... odchodzą. To już jest pokolenie minimalizmu – pokolenie, które wie, że praca to praca, ale najważniejsze jest życie. Minimalizm to koncepcja dzisiejszych czasów. Ludzie już rezygnują z konsumpcjonizmu, nie chcą gromadzić dóbr – ten etap już minął. Minimalizm polega na tym, że chcemy w życiu robić to, co lubimy, mieszkać w miejscu, gdzie się dobrze czujemy, i jeść produkty, które są wartościowe.
To brzmi wspaniale, ale nie każdy może pozwolić sobie na to, by stracić pracę.
Oczywiście, ale można też stracić zdrowie. Wojna, pandemia, klęski żywiołowe – wszystko wokół nam pokazuje, że to życie samo w sobie jest wartością i że jest bardzo kruche. Jeśli ja nie powiem „nie”, nikt inny o mnie nie zadba. Muszę sama się tego nauczyć.
Dziś mam sesje z kobietą, która nie chciała pracować w banku, gdzie już była gotowaną żabą. Kiedy jednak dostała ode mnie zadanie: zastanowić się, co chce robić – odkryła, że w tym jej banku jest departament, który zajmuje się dokładnie tym. Jeśli więc uda się jej przekonać przełożonych, że ma kompetencje, żeby tam pracować, nie będzie musiała nawet zmieniać organizacji, żeby wyskoczyć z tego garnka. To nie zawsze wymaga nie wiadomo jakiego heroizmu. Często potrzeba tylko odwagi, żeby pomyśleć o swoich kompetencjach i wartościach i rozejrzeć się trzeźwo wokół siebie.
Jeżeli chcę postawić na minimalizm, czyli powiedzieć: „Tego nie będę robić”, jak zrobić to najlepiej?
Wybór jest pomiędzy rewolucją a ewolucją. Rewolucja, czyli powiedzenie „nie”, kiedy przez długi czas brało się wszystkie zadania bez mrugnięcia okiem, może spowodować, że usłyszymy: „To żegnamy”. Chociaż wbrew pozorom to wcale nie jest jednak takie częste. Nikt nie lubi tak po prostu się rozstawać, nawet pracodawca z pracownikiem, który czegoś chce.
Warto też pamiętać, że „nie” to element negocjacji. Czasem musi ich być dziesięć, żeby wreszcie usłyszeć „tak”. Pracownik, który będzie uparcie trwał przy swoim i nie da się zastraszyć, może w końcu usłyszeć: „Usiądźmy do stołu porozmawiać”. Pamiętajmy też, by proponować własne rozwiązania.
A ewolucja? Czy nie jest jednak bezpieczniejsza?
Tak, ale wymaga długofalowych działań. Nie zawsze, zwłaszcza gdy się już gotujemy jak ta żaba, jesteśmy do nich zdolni. Czasem trzeba skakać, żeby się uratować. Ale jeśli mamy na to jeszcze dość siły, a warunki pracy nam nie odpowiadają, dobrze zacząć sobie przygotowywać plan B. Zwłaszcza gdy znamy pracodawcę i możemy podejrzewać, że nie zgodzi się na zmiany w liście naszych zadań.
I rewolucja, i ewolucja, które mają nas poprowadzić do minimalizmu w pracy, wymagają często wzmocnienia świadomości posiadanych kompetencji zawodowych, profesjonalnych umiejętności. Warto je wszystkie znać i umieć wyliczyć – po to, aby się nimi wachlować podczas gorących negocjacji.
Co może silnie motywować w dążeniu do minimalizmu?
Powiedzenie sobie, że jestem dla siebie najważniejsza. A to znaczy, że muszę dbać o swój dobrostan, szanować się i cenić. Ten mężczyzna z pękniętym płucem w znacznym stopniu sam siebie zmuszał do takiej ciężkiej pracy. W szpitalu dopiero zrozumiał, że się przepalił, bo nie patrzył na swoje zdrowie, nie patrzył na swoją żonę, która mówiła, że dość, że za dużo. Nie słuchał swoich dzieci, bo też miał ku temu mało okazji... Przecież wciąż pracował.
Zmienił się po wyjściu ze szpitala? Wrócił do pracy?
Wrócił nawet do tej samej organizacji, ale na inne, niższe stanowisko w innym dziale. Pracodawca zachował się fair, ale on uznał, że to, co jest w jego koszyku zadań, jest poniżające. Pracujemy więc teraz nad tym, by zrozumiał zasady minimalizmu, a więc i tę, że przede wszystkim niedbanie o siebie jest nie w porządku.
Moim zadaniem jako coacha jest nie tylko pomóc mu wspiąć się z powrotem wyżej w organizacyjnej hierarchii. I przekonać, że niezależnie od tego, na jakim jest stanowisku, nadal umie dobrze pracować i potrafi zasygnalizować, co chce w organizacji za jakiś czas robić. Przede wszystkim jednak chciałabym mu przekazać, że jeśli chce żyć, to musi pracować i wspinać się w górę według nowych zasad, zasad minimalizmu, bo znów zacznie się gotować.
Jak tego uniknąć? Co zrobić, by nie wpaść w utarte koleiny?
Pierwszy krok to dostrzec, że jest się gotującą się żabą. To bardzo dobry moment, bo staje się punktem wyjścia do zmiany. Sama taki moment przeżyłam i jak już wspomniałam, przede wszystkim zajęłam się selekcją zadań, które wpadają do mojego koszyka. W rezultacie między innymi przestałam zajmować się mikrozarządzaniem, czyli sprawdzaniem, jak moi pracownicy wykonują swoje zadania czy o której przychodzą do biura. Skupiłam się na rozwijaniu firmy, bo w tym jestem dobra i to moje zadanie, a także na szkoleniach i sesjach, bo to także umiem i to daje mi przyjemność. Musiałam więc zreorganizować pracę w firmie i zacząć szukać kogoś, kto przejmie moje zadania związane z zarzadzaniem operacyjnym wewnątrz organizacji.
Minimalizm to wyczyszczenie sobie biurka z rzeczy, których nie musisz i nie chcesz robić. Jeśli masz za dużo na swoim biurku, trudno ci wybrać i decydować. No i w końcu siedzisz po 12 godzin przy pracy! I jak się wtedy czujesz? Kiepsko!
Czyste biurko, czyli tylko to, co zgodne z moimi kompetencjami i co ma dla mnie sens?
Warto zastanowić się, na czym będzie polegał minimalizm konkretnie dla mnie. Pomyśleć: czy lubię swoją pracę? Mogę nie wiedzieć, bo po prostu mam jej za dużo. Mój minimalizm to może więc być to samo, co dotychczas, tylko w mniejszej ilości.
Dwa tygodnie temu byłam służbowo u producenta dużych mebli premium do apartamentów. Firma ta zauważyła, że ostatnio nawet zamożni ludzie nie chcą już tylko takich mebli. Dlaczego? Badania dotyczące decyzji konsumentów mówią o minimalizmie, który wkroczył nawet do wystroju wnętrz. Opracowali więc nową linię produkcji mebli – wcale nie tańszych, ale... mniejszych.
Iwona Firmanty, psycholożka, coach, trenerka biznesu, socjolożka. Zarządza własną firmą szkoleniową Human Skills oraz projektem rozwojowym Sukces Kobiety Biznesu.