Zaskakuje swoimi decyzjami, niezależnością wyborów, „wspaniałą bezczelnością". Znów wchodzi w nowe. Maria Peszek po latach wraca do teatru musicalem o własnym życiu i relacji z ojcem, łamie tabu i radykalnie wypowiada prawo do bycia artystą i decydowania o sobie. Krakowska premiera odbyła się 21 września.
Lubisz wracać?
Wolę odkrywać i zdobywać. Choć powroty też smakują.
„Serce ze szkła. Musical zen” to twoje powroty. Po latach znów w Teatrze Studio w Warszawie, z którego uciekłaś do śpiewania. A jako dziecko zagrałaś Isię w „Weselu” w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Oba koprodukują spektakl. Jaki to ma smak?
Wracam do grania aktorskiego z zespołem instytucjonalnym. To smak frajdy. Doświadczam jego otwartości. Moje koleżanki, moi koledzy nieustraszenie rzucają się w nowe. Nie planowałam tego powrotu, on się wydarzył. Kiedy okazało się, że mam napisać muzykę do musicalu, zapragnęłam eksplorować tę przestrzeń. Wróciłam też do pracy z Andrzejem Smolikiem, 16 lat temu nagraliśmy płytę „Maria Awaria”. Nagle w trzy tygodnie wspólnie napisaliśmy muzykę do musicalu, choć żadne z nas wcześniej tego nie robiło. Po prostu śpiewałam, Andrzej grał i to był kosmiczny lot. Na pewno będę chciała dalej szukać w tym gatunku. Odczuwam kres tworzenia muzyki, do jakiej byłam przyzwyczajona, do płyt konceptualnych. Świat nie jest już nimi zainteresowany.
A kiedy szłaś za zainteresowaniem?
Nad płytą pracuje się rok, dwa. To kosztowne energetycznie, emocjonalnie i finansowo, więc muszę brać pod uwagę, czy to kogokolwiek interesuje. Nigdy nie miałam problemu ze sprzedawaniem płyt albo koncertów. Ale dziś zauważam trochę inne potrzeby odbiorców. Ciągle jestem przede wszystkim opowiadaczką historii. Ale mogę je opowiadać płytami, a mogę też musicalem czy operą. Widzę nowe możliwości dla siebie.
Ten spektakl to opowieść o tobie, także o relacji z ojcem.
Sama nigdy nie zdecydowałabym się na musical z własnego życia. Ale nie ja wymyśliłam tę ideę, tylko Cezary Tomaszewski, reżyser. Postanowił zderzyć „Królową Śniegu” Andersena z „Naku*wiam zen” Marii Peszek z Marią w roli Kaja i Janem jako Królową. Ale ci artyści jednocześnie są Marią Peszek i Janem Peszkiem. Żywymi ludźmi. Klaudia Hartung-Wójciak, dokonując adaptacji, dała szansę na uniwersalność historii. Więc nagle Kaj, którego gram, jest everymanem, który ma serce ze szkła. Idzie z tą swoją wrażliwością…
Mówisz wprost, że kiedy przydarza się awaria, uczciwością jest naprawienie jej.
To nie takie proste, bo nie zawsze umiem ocenić, czy to ten moment, kiedy nie jestem w stanie funkcjonować. Awarie są ludzkie, przytrafiają się doskonałym maszynom homo sapiens. To nie jest wstydliwe. Momenty mroku i zapaści są częścią nas. To jeden z tematów ważnych dla mnie także jako artystki, jeszcze się z nim nie zmierzyłam twórczo, tak jakbym chciała. Więc co to w ogóle znaczy mieć serce ze szkła?
Co to znaczy być zdolnym do miłości?
Mieć taką wrażliwość, która uniemożliwia funkcjonowanie w społeczeństwie według narzuconych norm. Czym są kryzysy psychiczne? Co to znaczy zmagać się z nimi, wychodzić z nich? Co to znaczy funkcjonować ze swoją odmiennością? Jako społeczeństwo, nie radzimy sobie dobrze z tymi pytaniami.
Zmierzyliście się z tym, pracując nad spektaklem. Dedykowany jest Norbertowi Bajanowi, aktorowi, komikowi, tancerzowi, działaczowi na rzecz praw osób LGBT+, partnerowi reżysera.
Norbert był w naszym zespole, ale w pierwszej fazie prób przeszedł załamanie nerwowe i podjął decyzję o wycofaniu się z dalszej pracy. Do końca wierzyliśmy, że wróci. Wszystkie piosenki w „Sercu ze szkła…” pisałam z myślą o nim. „Urządzenie elektryczne” jest o tym, co znaczy mieć serce pod napięciem, „Biała piosenka” o stanie depresji, finałowy „Dom bez ścian”, song of hope, o tym, że przetrwanie, nawet gdy czujesz więcej, jest możliwe. Miały być listami do Norberta. Wierzyłam, że w jakiś magiczny sposób dodadzą mu sił, i sprowadzą go z powrotem do nas. Tak się jednak nie stało. Norbert zdecydował o zakończeniu swojego życia w tygodniu poprzedzającym premierę. Czy wobec takiej decyzji ma sens robienie sztuki? Zajmowanie się czymkolwiek innym niż życie człowieka będącego w kryzysie? Czy ważniejsze jest ratowanie jednej osoby, czy dokończenie spektaklu, z którym związana jest masa ludzi? Czy wystarczająco dużo zrobiłam? I czy wystarczająco uważna byłam? I czy można było temu zapobiec? Są to pytania, które zadaje sobie każdy, kto doświadczył takiej sytuacji. I to są rzeczy nierozwiązywalne. Tęsknota za Norbertem towarzyszy mi za każdym razem, kiedy jako Kaj wchodzę na scenę i śpiewam te piosenki. To był wspaniały człowiek, jasny i piękny. Ubogaca spektakl, nawet nie grając w nim.
Czym było dotrwać do tej premiery?
Niezwykłą siłą reżysera, który dokończył spektakl, a zarazem przejawem wielkiej miłości. Dla nas doświadczeniem ekstremalnym – druzgoczącym, ale też jednoczącym. Ostatnie dni przed premierą są zawsze bardzo trudne, bo brakuje sił, są napięcia. Ta tragedia sprawiła, że ten czas nabrał zupełnie innego wymiaru. Opamiętaliśmy się we własnych egocentrycznych dramach, przestaliśmy być tacy istotni. Wszyscy byliśmy na pogrzebie. Było to wspólnotowe, przejmująco smutne, ale też piękne, choć nieartykułowalne. Ten spektakl to jedno z ważniejszych zdarzeń, w jakich brałam udział, z wielu powodów.
Bo Kaj pomógł ci zrozumieć siebie?
Na pewno, kim jestem jako artysta. Zrozumiałam, jaki spokój i jaką siłę daje mi robienie sztuki. I że to sens mojego życia.
W książce pytasz ojca, co myśli o twojej sztuce. Dziwi się: krzyczysz, robisz rewolucję, a chcesz, żeby ludzie tańczyli?
Pytam Jana: „Czy tworzenie w bestialskich czasach ma sens?”. Całkiem niedawno zrozumiałam, że moja osobista droga, z jej zwątpieniami i zakrętami, jest wspólna wielu artystom.
Vivienne Westwood łączenie sztuki z wartościami nazywa „punkiem”. Dla mnie to fantastyczna definicja. Nie umiem i nie chcę inaczej. Ci wielcy „punkowcy”, którym nie wystarczało dostarczanie tylko rozrywki, wykorzystywali swój talent, kreatywność, żeby doprowadzić do zmiany, mieć wpływ. Tworzyli zaangażowane treści, kwestionowali status quo. Łączyli cele osobiste z profesjonalnymi, przechodząc długą drogę. Zaczynali od wiary, że ich sztuka może realnie zmienić świat, wpłynąć na los społeczeństwa, jego wybory.
Też wierzyłam. Z tej wiary powstały „Jezus Maria Peszek”, potem „Karabin”. Ta wiara wiąże się z arogancją, bezczelnością, nieprawdopodobną siłą, bo tylko wtedy powstają rzeczy radykalne. Ale kiedy okazuje się, że to nie działa, pojawia się poczucie bezsensu, bo może świat wcale nie chce zmiany? Z zapaści wycofałam się „na bagna”, gdzie w ciszy szukałam sposobu, jak na nowo siebie konstruować. Dziś wiem już, że nie zmienię świata, ale nadal chcę mieć na niego wpływ. To daje mi poczucie sensu. I kiedy język protest songów przestaje działać, reorganizuję wyobraźnię, kreatywność, talent. W tym sensie „Serce ze szkła…” jest radykalną wypowiedzią. W czasach, kiedy sztukę zdominował pop, coś tak poetyckiego i osobistego jak nasz musical zen jest formą wywrotową. I podobnie jak wszystkie moje opowieści, jak moja książka, piosenki, jak wcześniej role, jest o prawie do odmienności, własnej drogi. O tym, że odstawanie, choć bolesne, może być źródłem siły.
Vivienne Westwood zmieniała rzeczywistość. Mimo zapaści.
Być może my, Polacy, musimy odkryć, że siłą i mądrością zdrowego społeczeństwa są nie tylko umierający bohaterowie, ale także artyści. Wyczuwają drżenia, rozładowują napięcia, stawiają pytania. A czasem inicjują przewroty, przez co społeczeństwo dojrzewa, rozwija się. Zmiana następuje może wolniej, niż sobie wyobrażałam w swojej młodzieńczej arogancji. Nie wystarczy nagrać „Sorry, Polsko”, „Pan nie jest moim pasterzem” albo „Nie wiem, czy chcę” (mieć dzieci), żeby ludzie zrozumieli, o co mi chodzi.
Dlaczego w Polsce nie dokonała się rewolucja kulturowa? „Serce ze szkła” mogłoby się w nią wpisać.
Kiedy w latach 60. na świecie dokonywał się przewrót kulturowy, u nas panował komunizm i mieliśmy zupełnie inne priorytety. Walczyliśmy o to, żeby przetrwać. Jako ludzie i jako Polacy. Kiedy narodziła się Solidarność, enklawą wolności był Kościół. Dawał poczucie wspólnoty. Kiedy po upadku komunizmu dokonywał się u nas przewrót ku wolności, nie poszliśmy ku przyjemności, przeciw zastałej moralności, konserwatywnemu widzeniu.
Nasza tożsamość, to, kim jesteśmy, ciągle w ogromnej mierze wynika z katolicyzmu. Z jego systemu wartości i obyczajowości. Tam człowiek z jego jednostkowymi pragnieniami i potrzebami jest mało istotny. Bo jak mierzyć się z wzorcem kogoś, kto składa ofiarę z własnego życia, z Jezusem. Jako katolicy rodzimy się w grzechu, a wszystko to, co ma jakąkolwiek wartość, musi się wiązać z ofiarą. A kobieta? „Oto ja, służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa Twego”. No jak tu się zdobyć na sprawczość? Na przyjemność? Na osobiste szczęście?
Moja twórczość zawsze wynikała ze sprzeciwu wobec takiego modelu egzystencji. Dla mnie ja – człowiek, znaczy więcej niż my – naród. Utworowi „Sorry, Polsko” zarzucono, że jest antypolski. A przecież tak naprawdę jest o tym, że życie dla ojczyzny bywa trudniejsze niż śmierć dla niej. Czasami trafiam w społeczne drżenia, czasami nie, ale ciągle szukam.
Maria Peszek i Remigiusz Grzela (Fot. Szymon Szcześniak/Visual Crafters)
Ta rola Kaja/Marii nie jest daleko od radykalizmu ról, które grałaś wcześniej – Antygony czy Martwej Królewny, choć ubrana w inny, campowy kostium.
To samo powiedział mój partner Edek: „Wiesz, to chyba twoja najlepsza rola teatralna”. Ja: „Co ty mówisz? Przecież tutaj nic prawie nie zrobiłam”. On: „No właśnie, o to chodzi”. Pewnie jak zwykle ma rację. Opowiadam własne życie, gram z własnym ojcem, co samo w sobie już jest mocnym doświadczeniem. Gramy fragmenty naszych biografii, będąc jednocześnie ojcem i córką, a za nami koledzy odgrywają wydarzenia z naszego życia. Wszystko, jak to w teatrze, podlane emocjami, piętrowymi komplikacjami, więc mogło eksplodować albo po prostu się nie udać.
Także z powodu ojca?
Z ojcem było wspaniale. Fantastyczne doświadczenie. Pracowaliśmy razem, mieszkaliśmy wspólnie w małym warszawskim mieszkaniu Jana. Były: czułość, wspieranie się, a jednocześnie ogromne poczucie humoru. Jeździliśmy metrem na próby, wracając, decydowaliśmy, co ugotujemy na obiad. Potem drzemki w oddzielnych pokojach. Znowu metrem na próbę. Ludzie nas rozpoznawali i trzymali za nas kciuki. Wyrwaliśmy się z własnych światów i przez chwilę mieliśmy znowu wspólny. To był wyjątkowy prezent. Bardzo szczególny czas, którego nigdy nie zapomnę. Przez książkę bardzo się do siebie zbliżyliśmy. A to, co przeżyliśmy, pracując nad spektaklem i grając razem, okazało się wspaniałym do niej post scriptum. Widziałam, jak Jan w sytuacjach konfliktowych walecznie stawał w mojej obronie, czego się trochę wstydziłam, ale też mnie to wzruszało. Kiedy widziałam, że on ma jakieś problemy, wspierałam go. Cezary to wszystko zauważał i jako wspaniały, niezwykle czujny i czuły reżyser, przenosił tę intymność do spektaklu. Cały czas jestem na scenie, czasami nie miałam się jak napić, więc Jan w kulisach czekał z wodą, kanapką, to był rajski bonus.
Dwa lata wcześniej książką uświadomiłaś ojcu, na czym polega wasza relacja, kim byłaś w dzieciństwie, jak byłaś zatrzaśnięta sama w sobie.
Możesz mieć rację. Nie przyszło mi do głowy, że to dlatego teraz było tak wspaniale. Ale po ogromnych emocjach pracy z Janem zdecydowałam, że nie możemy w kolejną rzecz wchodzić razem. Od roku byliśmy umówieni, że robimy wspólny film, w którym Jan gra mojego ojca. Wycofałam się. Wyczerpana także intensywną koegzystencją z Janem. Stwierdziłam, że po miesiącu od premiery nie dam rady wejść na plan i znowu z nim grać. Mimo że go kocham, że uwielbiamy z sobą pracować.
Powiedziałaś ojcu?
Powiedziałam ojcu, reżyserce, produkcji: „Słuchajcie, to się źle skończy, już dość tak intensywnego eksploatowania naszej relacji”. Zrozumieli. Choć najtrudniej było to zaakceptować Janowi.
W książce stawiasz ojcu bezwzględne pytanie: „Czy jesteś zdolny do miłości?”.
Rzadko siada się z kimś tak sobie bliskim i zadaje podstawowe pytania: co chcesz, żeby się stało z twoim ciałem, jak umrzesz? Zaplanujmy to. A czy Bóg był ci do czegoś potrzebny? Czy zdrada jest dopuszczalna? Czy kochałeś się kiedyś z chłopakiem? Co to w ogóle jest seksualność? Jak mnie zrobiłeś? Czy życie ma sens? Co to dziś znaczy patriotyzm? Te tematy same w sobie nie są trudne, ale sposób ich zadawania był bezkompromisowo prosty.
Nad waszą książką, spektaklem, nad naszą rozmową unosi się temat walki z kryzysem. Jak sama przetrwałaś?
Najpoważniejszy moment, załamanie nerwowe, poprzedziło płytę „Jezus Maria Peszek”, czyli wydarzyło się po „Marii Awarii”. Zadawałam pytanie, czy żyć, czy nie żyć. I to jest punkt zwrotny. Kiedy zdecydowałam: żyję, musiałam zrobić wszystko, żeby się uratować. Zajęłam się sobą, poszłam do doktora, odbyłam podróż bolesną, nieprzyjemną, w końcu zdecydowałam też, że będę szczęśliwa. To jest w ogóle dla mnie podglebie i podstawowy element społeczeństwa obywatelskiego: ja – człowiek, jednostka decyduję o własnym szczęściu, zajmuję się sobą. Dopiero potem jest my – naród. Wtedy uformował się mój dojrzały ateizm, najsilniejszy i najważniejszy element mojej tożsamości.
Ateizm jest twoim sacrum?
Daje mi poczucie sprawczości, poczucie siły.
To wtedy przestały cię przerażać awarie?
Tak. I kiedy momenty przesileń i ciemności wracają, umiem przetrwać, bo terapia nauczyła mnie dysponować odpowiednimi narzędziami. To się wiąże z rozpoznawaniem własnych potrzeb, odpoczynkiem, ilością snu, wyłączeniem się z bodźców, byciem w przyrodzie. Najważniejszy w tym wszystkim jest mój partner Edek. To wielki stabilizator, zapewnia mi poczucie emocjonalnego bezpieczeństwa. Dzięki niemu mogę w sztuce robić rzeczy ekstremalne, mogę się bawić w rewolucje. Jest współtwórcą wszystkiego, co robię. Nie pozwala mi pakować się w rzeczy ponad siły. I to jest chyba największe szczęście mojego życia, że idziemy przez nie razem. Cała reszta jest mało istotna.
To jak jest na bagnach?
Fantastycznie. I cicho. Niedawno byliśmy trzy miesiące w Papui-Nowej Gwinei, po powrocie zastaliśmy wielką jamę, a w niej rodzinę lisów, z którymi teraz żyjemy. Bagna są niezbędne, żeby tworzyć, żeby żyć, żeby trwać. Resety są niedoceniane. Ostatni koncert zagrałam w 50. urodziny, równo rok temu. Bez tej przerwy nie zrobiłabym tego musicalu.
A rozumiesz, dlaczego ta dziewczynka tak się bała w dzieciństwie?
Cały czas się boi. Strach, że odejdą ci, których kocham najbardziej, na przykład w gwałtownych okolicznościach. To strach przekazywany generacyjnie. Moja mama straciła swoją, jak miała osiem lat. Co wiemy o naszych babkach, matkach, dziadkach, ojcach? Znamy strzępy opowieści. Mogę być nieustraszona na scenie, ale ten bardzo ludzki, atawistyczny strach o bliskich… Nazywam go drżeniem.
A co dalej z rozognionym światem?
Myślę, że tak trudno, niesprawiedliwie, nieetycznie, brutalnie jeszcze nigdy nie było. A zaraz pojawia się myśl, że tylko poezja można nas ocalić, taka utopijna wizja. Skoro nic już nie działa, to może sztuka? Trzeba robić piękno. I pięknem na czołgi.
Kwiatek w lufę?
Tak. W świecie, który się wali, jest skomplikowany i pełen przemocy, tkliwość i piękno mogą zadziałać. Piękno się przydarza każdego dnia. Więc siedzę przed tobą we wspaniałej bezczelności, że mogę wszystko. To arogancja niezbędna, żeby się rzucić w otchłań. I znów siebie stworzyć.
Maria Peszek wokalistka, aktorka, autorka tekstów, performerka, kompozytorka. Grała m.in. u Jerzego Grzegorzewskiego, Piotra Łazarkiewicza, Agnieszki Holland, Piotra Szulkina, Kazimierza Kutza, Krystiana Lupy. Od 2005 roku koncentruje się głównie
na twórczości muzycznej. Wydała pięć albumów solowych: „Miasto mania”, „Maria Awaria”, „Jezus Maria Peszek”, „Karabin”, „Ave Maria”. Laureatka m.in.: Paszportu „Polityki”, Fryderyków, „Człowieka Roku” w plebiscycie Wdechy „Gazety Wyborczej” i Fenomenu „Przekroju”. Zagrała główną rolę kobiecą w miniserialu Netflixa „Królowa”. Autorka książki „Naku*wiam zen”, współautorka musicalu „Serce ze szkła. Musical zen”, którym po latach wraca do teatru także jako aktorka.