Jedna z najbardziej znanych polskich reżyserek filmowych podjęła wyzwanie i pierwszy raz w swojej karierze przygotowała inscenizację operową. Jej „Simon Boccanegra”, długo niedoceniane dzieło Giuseppe Verdiego zaskakuje. Jest jednocześnie piękne i przerażające.
Trzeba przyznać, że w swoich filmach Agnieszka Smoczyńska jak mało kto potrafi ukazać mroczną stronę rzeczywistości. Pokazuje nam jej uwodzicielską urodę, mistrzowsko nawiązując do kina gatunkowego: horroru, thrillera, nurtu noir. A jednocześnie wchodzi w historię dużo głębiej. Przygląda się temu, czego się boimy, z uwagą, empatycznie, aż to coś lub raczej ten ktoś, o kim opowiada na ekranie, staje się – z całą swoją innością i mrokiem – bardzo nam bliski.
Czytaj także: Agnieszka Smoczyńska – gorące nazwisko w świecie kina
Pamiętacie debiut reżyserki, „Córki Dancingu” z 2015 roku? Musical o dwóch syrenach, które wynurzają się z Wisły i rzucają się w wir nocnego życia Warszawy, miasta jakby wyjętego z nostalgicznych fantazji o latach 70. i 80. Syreny, jak to syreny, mogą wyglądać niewinnie, ale w swojej naturze mają drapieżne instynkty i jeśli śpiewają, to po to, żeby skusić ofiary. Rzeczywiście są niebezpieczne? Nawet jeśli są, być może warto się przekonać, co mają w głowie i w sercu.
Dziś chyba mało kto to pamięta, ale zanim ten nagrodzony m.in. na festiwalu Sundance film w ogóle powstał, serdecznie jego realizację Smoczyńskiej odradzano. I większość z tych rad była wypowiadana w dobrej wierze. Nikt wtedy nie robił w Polsce takiego kina, nikt się na takie kino nawet nie porywał. Takie, czyli łączące kino gatunkowe (musical, horror, pojawiają się w filmie także animowane fragmenty) z kinem absolutnie autorskim, zapowiadającym już sposób patrzenia na świat i artystyczną wrażliwość Agnieszki Smoczyńskie. Jej kolejny film „Fuga” (2018), opowiadający o kobiecie bez przeszłości, z doświadczeniem fugi dysocjacyjnej, po raz pierwszy pokazano na festiwalu w Cannes, gdzie polska reżyserka stanęła na canneńskich schodach wśród 82 kobiet światowego kina na znak protestu przeciwko dysproporcjom i dyskryminacji w branży filmowej.
No i wreszcie „Silent Twins” (2022), nagrodzony Złotymi Lwami jeden z najoryginalniejszych obrazów w naszej rodzimej kinematografii, choć czy faktycznie mówimy o naszej rodzimym kinie można by się spierać, jako że to koprodukcja mocno międzynarodowa. Wydawało się, że po tak zaostrzonych apetytach pozostało nam tylko czekać na najnowsze dzieło reżyserki, wiadomo, że trwają ostatnie prace nad jej thrillerem science-fiction „Hot Spot” z Noomi Rapace i Andrzejem Konopką w rolach głównych.
Tymczasem po drodze Agnieszka Smoczyńska zdecydowała się na debiut. Na zaproszenie dyrektora artystycznego Teatru Wielkiego Opery Narodowej, Mariusza Trelińskiego podjęła się reżyserii „Simona Boccanegry”. Zadanie tym ambitniejsze, że jest to tytuł nastręczający rozmaitych trudności nawet doświadczonym operowym twórcom. Chodzi o dzieło Verdiego, o którym XIX-wieczny biograf słynnego kompozytora Abramo Basevi mówił jako o „monstrualnym pasztecie melodramatycznym”. Podobno Basevi wracał do libretta sześć razy, żeby cokolwiek z przedstawionej w nim historii zrozumieć.
„Simon Boccanegra” w reż. Agnieszki Smoczyńskiej w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie (Fot. Krzysztof Bieliński/materiały prasowe)
W kinie Smoczyńska ma wielki dar opowiadania metodą, którą można by streścić tak: najpierw rzuca nas na głęboką wodę, zderzając z zadziwiającą, skomplikowaną sytuacją, zachowaniem, okolicznościami. Człowiek sam nie wie, co ma o tym wszystkim myśleć. Po czym reżyserka rozsupłuje ten kłębek, nitka po nitce, wątek po wątku, tak, żebyśmy dostali się do sedna historii. Umiejętność, która mogła się w przypadku opery Verdiego bardzo przydać, zważywszy, że losy tutejszych bohaterów są naprawdę poplątane. Łatwiej chyba napisać, o czym „Simon Boccanegra” nie jest. Wbrew tytułowi, z biografią autentycznej postaci, władcy XIV-wiecznej Genui, nie ma wiele wspólnego, poza imieniem, nazwiskiem bohatera i sprawowanym przez niego urzędem. Operowy Boccanegra jest prostym człowiekiem, przedstawicielem ludu i przez lud wybranym. Ma śmiertelnego wroga, niejednego zresztą, a w wyniku zakulisowych intryg traci swoją wielką miłość, Marię, a także, jak się z początku zdaje, córkę o tym samym imieniu. A jednak ich losy po 25 latach się przetną, Simon odkryje, że jest ojcem młodej kobiety. Tyle że to szczęśliwe spotkanie będzie dla niego samego początkiem tragicznego końca. Ukochany jego córki ma prywatne i polityczne powody, żeby go nienawidzieć. W Genui rozpętuje się bratobójcza wyniszczająca wojna, a w najbliższym otoczeniu naszego głównego bohatera jest doprawdy wielu chętnych, żeby odebrać mu życie. Jednemu z nich się to finalnie uda.
To oczywiście duży skrót, w rzeczywistości w tej historii nie brakuje innych bohaterów, zwrotów akcji, niemal każdy tu coś ukrywa, a wychodząca na jaw prawda sieje spustoszenie. Jak to pokazać na scenie opery, gdzie sprawdzają się wyraziste symbole, spektakularne gesty, a więc i uproszczenia?
O tym, że niełatwo wystawić to dzieło niech poświadczy fakt, że po raz pierwszy „Simona Boccanegrę” można było oglądać w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w 1997 roku. I do dzisiaj, przez 28 lat, nie zdecydowano się na wznowienie. To więcej niż pomiędzy dwiema Verdiowskimi wersjami tej opery. Bo „Simon…” po tym, jak jego prapremiera okazała się klapą, został w końcu poprawiony, z korzyścią dla strony muzycznej (przepięknej, robiącej do dziś duże wrażenie), ale przede wszystkim libretta, które oczyszczono z paru szczegółów i motywów. Choć i tak, jak twierdzą wtajemniczeni, tytuł ten pozostaje wyzwaniem dla każdego, kto chce pokazać go publiczności. Jak postanowiła do niego podejść Agnieszka Smoczyńska?
„Simon Boccanegra” w reż. Agnieszki Smoczyńskiej w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie (Fot. Krzysztof Bieliński/materiały prasowe)
Ze sceną operową jako reżyserka mierzy się pierwszy raz, ale z teatralną miała już styczność: w teatrze Komuna Warszawa wystawiła swoją „Świętą kluskę”, spektakl tworzony z częścią ekipy „Córek Dancingu”, także w formule musicalu, także mocno oryginalny. W dorobku Smoczyńskiej znalazła się również „Aria Diva”, film krótkometrażowy. W kontekście współpracy z Teatrem Wielkim Operą Narodową może o tyle kluczowy, że bohaterką tej dyplomowej etiudy (graną przez Katarzynę Figurę) jest śpiewaczka operowa. Na potrzeby filmu głosu użyczyła jej Ewa Podleś, wybitny kontralt. Sama Agnieszka Smoczyńska przyznała, że przy okazji kręcenia „Arii Divy” zafascynowały ją kulisy i atmosfera teatru operowego.
Trudno nie zauważyć, że muzyka zawsze odgrywała w twórczości reżyserki istotną rolę, ale czy to dlatego łatwiej jej było poskromić „Simona Boccanegrę”? W czasie przygotowań do premiery Agnieszka Smoczyńska mówiła, że to jednak nieporównywalne doświadczenia, o czym świadczy już sam fakt, że ceniony włoski dyrygent Fabio Bondi – który przewodzi orkiestrze – uczestniczył w próbach nie tylko muzycznych, ale również reżyserskich, objaśniając, co dokładnie zapisane jest w nutach i jak można to intepretować.
„Simon Boccanegra” w reż. Agnieszki Smoczyńskiej w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie (Fot. Krzysztof Bieliński/materiały prasowe)
Zdaje się, że źródeł sukcesu spektaklu – bo jest to wystawienie naprawdę udane – należałoby się dopatrywać choćby w tym, że Smoczyńska ma za sobą studia na historii sztuki. Jej wyjątkowe wyczucie w tej kwestii nadało spektaklowi charakteru. I choć strona wizualna jest, owszem, mocną stroną jej kina, niekoniecznie musiałoby się to przekładać na scenę. Opera to jednak zupełnie inny żywioł, posługujący się odmiennym wizualnym językiem – reżyserzy, którzy przychodzą z kina, czasem wpadają w pułapkę „filmowego myślenia i widzenia”. Agnieszka Smoczyńska w nią nie wpada, na scenie nie ma ani jednego zbędnego elementu i rozwiązania scenicznego, a świetną scenografię Katarzyny Borkowskiej ogląda się, jak pojawiające się na scenie dzieła sztuki współczesnej, które idealnie się w tym przypadku sprawdzają. Jest monumentalnie. Wrażenie robią ruchome gigantyczne nieregularne bryły: raz przypominające one bloki węgla kamiennego, chwilę później układają się w ramę rozgrywającej się między nimi sceny. Jest i bezkres pustynnego krajobrazu. I minimalistyczna komnata Boccanegry, jak wyściełane pozłotkiem pudełko. No i monumentalne słońce – pełnoprawny bohater tego przedstawienia. Bywa, że wygląda jak wielka, ułożona z miedzianych płyt tarcza, ale w najmroczniejszych momentach wydaje się umierać, wygasać, zatruwać wszystko, co jest dokoła, pulsuje czarno-zielonym światłem.
Agnieszka Smoczyńska do przygotowania spektaklu zaprosiła ludzi, z którymi pracuje także przy filmach – m.in. dramaturga Roberta Bolestę (spotkali się przy „Arii Divie” i przy „Córkach dancingu”). Kostiumy wykonała Katarzyna Lewińska i to również wielki atut „Simona Boccanegry” – długo zostaną mi przed oczami choćby czarne suknie z wysokim stanem, w których tancerze w ruchu wyglądają jak wirujący derwisze. Natomiast kiedy tłum staje, dostrzega się finezyjne szczegóły tych strojów: plisowane wierzchnie spódnice można założyć na głowę i zamienić w kaptury, jak w strojach ludowych kobiet z Navarry albo inspirowanych nimi awangardowych kostiumach japońskich projektantów.
„Simon Boccanegra” w reż. Agnieszki Smoczyńskiej w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie (Fot. Krzysztof Bieliński/materiały prasowe)
Smoczyńska zdecydowała się też na dodatkową oprawę muzyczną, odgłosy ginącego, na skraju katastrofy klimatycznej świata skomponowane zostały przez jednego z najciekawszych muzyków elektronicznych w naszym kraju, Bartka Schmidta, znanego jako Baasch. Te wszystkie decyzje dają efekt, ale równie ważne jest tutaj to, jak sama Smoczyńska podchodzi do operowych postaci, jak je „czuje”. Nie tylko klarownie prowadzi narrację – od biedy można nie zaglądać do libretta, a i tak da się odczytać przebieg fabularny, co bywa problematyczne w przypadku uwspółcześnionej operowej klasyki. Chodzi także o emocje, relacje, motywacje bohaterów.
Mogę czytać w recenzjach i operowym programie, że w tym „Simonie Boccanegrze” przedstawiony jest, zamiast XIV-wiecznej Genui, postapokaliptyczny radioaktywny świat, gdzie toczą się zakulisowe walki o władzę, gdzie trwają bratobójcze walki, a lud przeciwstawia się elitom. I tak, zgadza się, że całości dopełniają sugestywne symbole – wprawne oko dopatrzy się i figury szatana, i wybrańca-mesjasza – a jednak wszystko to wydaje się być oprawą do opowieści o gotowej na poświęcenia ojcowskiej miłości. To relacja Simona Boccanegry i młodziutkiej Marii szczególnie mocno i prawdziwie wybrzmiewa, to tu jest środek ciężkości tego operowego spektaklu. Jeśli miałabym powiedzieć, kim jest tytułowy bohater, odpowiedziałabym, że przede wszystkim jest ojcem.
„Simon Boccanegra” w reż. Agnieszki Smoczyńskiej w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie (Fot. Krzysztof Bieliński/materiały prasowe)
I jeszcze jedno: chyba tylko u Agnieszki Smoczyńskiej, reżyserki, która tak uważnie i konsekwentnie przygląda się kobietom, możliwe jest, żeby w operze, w której przewidziano (poza epizodem) tylko jeden kobiecy głos, to właśnie Maria wyrosła na bardzo ważną, niemal równorzędną w stosunku do tytułowego bohatera postać. Wystarczy, że pojawia się na scenie i zaczyna śpiewać, a od razu „kradnie show”. Niemała w tym zresztą zasługa Gabrieli Legun, fantastycznej, nagrodzonej Paszportem „Polityki” młodej sopranistki, śmiało konkurującej z przeważającymi w „Simonie Boccanegrze” mocnymi barytonami i basami.
Opera „Simon Boccanegra” w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie jest grana 14, 16, 19, 21 i 23 lutego.