1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Agnieszka Przepiórska: „Próbuję żyć życiem, a na scenie grać życie”

Agnieszka Przepiórska: „Próbuję żyć życiem, a na scenie grać życie”

Agnieszka Przepiórska (Fot. Mateusz Skwarczek/Agencja Wyborcza.pl
Agnieszka Przepiórska (Fot. Mateusz Skwarczek/Agencja Wyborcza.pl
Agnieszka Przepiórska, jedna z najciekawszych aktorek teatralnych w naszym kraju. W Teatrze Słowackiego w Krakowie, z którym jest związana, można oglądać ją teraz w czterech spektaklach, ale głośno jest też o jej monodramach, z którymi jeździ po Polsce. Portretuje w nich niezwykłe kobiety, przypomina ich burzliwe losy. Tym razem my oddajemy głos jej, by mogła opowiedzieć o własnej wyboistej drodze.

To zdecydowanie twój czas. Nie tak dawno odebrałaś nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza za rolę w spektaklu „W maju się nie umiera. Historia Barbary Sadowskiej”. Krytycy cię chwalą, bilety na twoje monodramy wyprzedają się do ostatniego miejsca. Widziałam rozpiskę tytułów, w których grasz, na najbliższe dwa miesiące – jestem pod wrażeniem. Zresztą jeszcze wczoraj przed północą napisałaś mi esemes, że skończyłaś właśnie próbę w Krakowie. A już dzisiaj rano siedzimy tu, w Warszawie. Teleportowałaś się?
To może tak wyglądać [śmiech]. Ale po prostu wsiadłam po próbie w samochód i tu przyjechałam – rano byłam umówiona z synem, który studiuje, miał czas tylko o dziewiątej rano. Chcesz wiedzieć, jak wyglądało moje wczoraj? O dziesiątej grałam pierwszy spektakl o Szymborskiej, potem miałam próbę „Wesela”, po niej trening, potem grałam drugą Szymborską, dla 200 osób, skończyłam o 20.15, a o 20.30 byłam już na dużej scenie Teatru Słowackiego jako Rachela.

Uff, zmęczyłam się samym nadążaniem w myślach za tobą!
Ciężko zaciągnąć hamulec ręczny, wydaje mi się, że trzeba zmniejszać biegi stopniowo. Bo nie o to chodzi, jak pisała Natalia de Barbaro, żeby nagle wszystko odpuścić i wyjechać w Bieszczady, tylko zmniejszać zajęcia o 10 procent. Jestem na etapie zmniejszania pracy o 10 procent. Obiecuję sobie, że muszę skończyć nocne jazdy między Krakowem i Warszawą. Lepiej zaplanować czas, łącząc życie na dwa miasta.

Na scenie oddajesz głos niesamowitym kobietom. Wisławie Szymborskiej w spektaklu „Szymborska. Kropki, przecinki, papierosy”, a w swoich monodramach: wspomnianej już Barbarze Sadowskiej – poetce, matce zamordowanego Grzegorza Przemyka, Zuzannie Ginczance – również wybitnej poetce, opozycjonistce Annie Walentynowicz czy wreszcie słynnej obrończyni przyrody Simonie Kossak. Ja chciałabym oddać głos tobie, żebyś opowiedziała o sobie, swoim życiu.
Trudno mówić o sobie. Porównując życie moich bohaterek, mogę powiedzieć, że moje jest wspaniałe, spełnione, bez ekstremalnych przeszkód. Jakbym miała je określić jakimś hasłem, to byłaby to „determinacja”. Bo na to, w jakim miejscu jestem, składa się właśnie determinacja, niezważanie na przeszkody.

Akurat w tym jesteś bardzo podobna do Ginczanki, Sadowskiej, Kossak…
One musiały pokonać jednak większe przeszkody, moje są zwykłymi problemami kobiety żyjącej w kraju pierwszego świata, które można rozwiązywać. Bo według mnie życie polega tak naprawdę na przechodzeniu od kryzysu do kryzysu i radzeniu sobie z nimi. Trzeba to polubić.

Agnieszka Przepiórska na zdjęciu promującym monodram „Simona K. Wołająca na puszczy”. (Fot. Marta Wróbel) Agnieszka Przepiórska na zdjęciu promującym monodram „Simona K. Wołająca na puszczy”. (Fot. Marta Wróbel)

Tułałaś się, zmieniałaś miejsca zamieszkania, teatry, łatwo chyba nie było. Ale zacznijmy od małej Agnieszki. Jak ją pamiętasz?
Często z nią teraz rozmawiam. Jestem na etapie, kiedy już utuliłam tę małą opuszczoną Agnieszkę, dałam jej dużo czułości, zaakceptowałam to, że była taka rozczochrana, rozedrgana.

Wychowywałaś się bez ojca, twoja mama jest lekarką, zmieniała miejsca pracy, a ty razem z nią. Czułaś się dzieckiem zostawionym samemu sobie?
Dzisiaj widzę to bardziej jako ogromną wolność. Mama zresztą tak mi kiedyś powiedziała, że byłam dzieckiem – dzikim koniem, które zostawiała wolno, bo wiadomo było, że jestem nie do okiełznania. Bardzo dużo zawdzięczam tej wolności. Oczywiście to poczucie wolności czasem przeszkadza mi w podporządkowaniu się jakiejś hierarchii i układom, ale daje mi też ogromną przestrzeń wewnętrzną. Jako dziecko bardzo dużo czasu spędzałam sama. Mieszkałam na wsi, w ośrodku zdrowia, więc to było zabawne, gdy dojeżdżałam do szkoły oddalonej o 12 kilometrów załadowanym pekaesem razem z pacjentami, którzy po wizycie jechali do miasta po lekarstwa. Przysłuchiwałam się ich rozmowom, głównie na temat chorób, nasiąkałam nimi nawet w domu, bo cała rodzina lekarska, bo mama mówiła o chorobach i leczeniu.

Aż dziw, że nie zostałaś lekarką! Marzyłaś o tym?
Nie, nigdy. Może dlatego, że miałam w szkole duże trudności z chemią, matematyką, fizyką, pamiętam taką dysocjację: na tych lekcjach coś mówią, a ja nic nie rozumiem, jakby mówili po chińsku. Ale ta moja nieumiejętność uczenia się nie wynikała z lenistwa, tylko z niezdiagnozowanej dysfunkcji, pewnie z dyskalkulii.

Nie miałaś forów jako córka lekarki?
Wydaje mi się, że miałam, że przechodziłam z klasy do klasy tylko dlatego, że byłam córką doktorki.

Skoro dana ci była taka wolność, to jako nastolatka chyba nie miałaś się przeciwko czemu i komu buntować.
Do liceum poszłam już do Warszawy, zamieszkałam sama, więc od razu weszłam w dorosłość. To był dość szalony czas, ale też miałam poczucie ogromnego zaufania, które dostałam. O 22.00 musiałam codziennie odebrać telefon sprawdzający – wtedy były tylko stacjonarne. Odkładałam słuchawkę i wychodziłam, nikt mnie już nie kontrolował.

Nie przekroczyłaś cienkiej czerwonej linii?
Nie, ale jak patrzę z dzisiejszej perspektywy, to myślę, że kilka razy byłam blisko. W pionie trzymało mnie zaufanie, jakim obdarowała mnie mama. To były zupełnie inne czasy, w ogóle nie mówiło się o przemocy, że można wpaść w niechciane sytuacje, tamten świat był trochę bez reguł.

Swojemu synowi dałaś taką wolność, jaką tobie dano?
Nie potrafiłam. To on sam nauczył mnie dawania mu wolności, postawił granice, że tu się kończy moja opieka, a tu się zaczyna jego dorosłe życie. Ma 20 lat, studiuje na AWF, świetnie sobie radzi, pracuje. A ja znów mam wolność, bo dziecko odchowane, więc, jak mawia mój mąż, mogę zaharować się na śmierć [śmiech].

Bardzo wcześnie zostałaś mamą. Nie miałaś wtedy stałej pracy, mieszkania, rozstałaś się z ojcem syna, wszystko było na twoich barkach. Nie za dużo?
Wydaje mi się, że to rzeczywiście było eksploatujące, chociaż w wieku 24 lat miałam inną energię, niż mam teraz. Moje dziecko było dla mnie ratunkiem przed popadnięciem w jakieś szaleństwo. Syn mnie uziemił. Bardzo starałam się być dobrą, obecną mamą, stąd też nasze tułacze życie, bo on ze mną wszędzie jeździł, chodził do różnych przedszkoli w różnych miastach. Kiedy osiągnął wiek szkolny, dostawałam ze szkół w tych miastach telefony, że jest na liście uczniów pierwszej klasy, po prostu wpadał tam w system rekrutacyjny. A my mieszkaliśmy już zupełnie gdzie indziej.

Nie marzyłaś o byciu lekarką, a o byciu aktorką?
To zawsze było moje marzenie, na pewnym etapie zaczęłam się go wstydzić, więc myślałam, że może psychologia albo AWF, bo lubiłam ruch, analizowanie postaci, przysłuchiwanie się ludziom. Ale nie miałam możliwości, żeby się w tym kierunku rozwijać. Jedyne, co robiliśmy w szkole, to nagrywaliśmy słuchowiska. Pamiętam, jak zrobiliśmy nagranie w siedem osób, mnie się ono nie podobało, więc nagrałam wszystkie głosy sama. Nikt nie mógł potem uwierzyć, że wszystkie są moje.

Ten eksperyment z głosami był dla ciebie momentem olśnienia?
Był pierwszą iskrą, która zapaliła myśl, że może coś jednak jest we mnie. Ale mam kilka takich momentów. Ponieważ umiałam odgrywać emocje, więc jak na przykład pokłóciłam się z mamą, to udawałam trupa, leżałam bez ruchu, co trwało wiele godzin, zanim ktoś do mnie podszedł i sprawdził, czy żyję. W liceum zapisałam się na zajęcia przygotowujące do szkoły teatralnej, dużo chodziłam do teatru, ale nie bardzo rozumiałam spektakle. Mam kłopot z rozpoznawaniem twarzy, nie mogłam załapać, która postać jest która, więc odbierałam wszystko przez czucie, intuicję, a nie racjonalnie. Teraz to mi pomaga, bo aktorstwo, przynajmniej ja tak uważam, nie jest logiczne. Tak więc swoje dysfunkcje przerobiłam na dary.

Agnieszka Przepiórska w monodramie „W maju się nie umiera. Historia Barbary Sadowskiej” (Fot. materiały prasowe) Agnieszka Przepiórska w monodramie „W maju się nie umiera. Historia Barbary Sadowskiej” (Fot. materiały prasowe)

Byłaś chyba naprawdę zdeterminowana, żeby zostać aktorką, bo zdawałaś w sumie kilkanaście razy do różnych szkół w ciągu trzech lat, w końcu dostałaś się do szkoły teatralnej w Warszawie. Po roku cię wyrzucili. Za co?
Za wygląd, za syczące „s”, czyli brak predyspozycji. Pewna profesorka stwierdziła, że się nie nadaję, bo mam nieproporcjonalną głowę w stosunku do szyi, nawet sukienka z dekoltem mi nie pomogła. Wtedy miałam kłopoty z tarczycą, przytyłam. Teraz uczę w szkole teatralnej i wiem, że dzisiaj nie ma opcji, żeby wyrzucać kogoś, kto tyje z powodu choroby. Kiedy zaczęłam pracować jako wykładowczyni, zapisałam się do Szkoły Trenerów Empatii prowadzonej przez Lucynę Wieczorek. Pierwsze zajęcia przepłakałam, zasłaniając się zeszytem, tak mnie poruszyło, że słowa klucze, potrzebne do komunikacji, były mi obce. Mocno dotknęło mnie to, że też jestem uwikłana w ten system przemocowy. Bo przemoc to realizowanie swoich potrzeb bez uwzględniania potrzeb innych ludzi, a spektakle tak właśnie często się realizuje.

To jak się w tym systemie odnajdujesz?
Są liderzy, którzy nie uwzględniają moich potrzeb, ale ja za nimi idę, bo to, co proponują, jest genialne. A czasem pracuję z kimś, komu nie zaufam, choć robi to samo, ale mam totalny opór, ciało mi się buntuje, nie jestem w stanie wymówić słowa. W pierwszym przypadku wiem, że wszyscy coś zyskujemy, że ten zysk jest ważniejszy niż mój dyskomfort. Ale według nowej teorii bez przemocowości to nie powinno mieć miejsca. Bywają świetne procesy twórcze w teatrach, realizowane przez reżyserki i reżyserów, którzy prowadzą je w ultrałagodny sposób, uwzględniający potrzeby wszystkich twórców. Więc to możliwe. Jestem w takim procesie z Anią Gryszkówną, reżyserką moich monodramów, przyjaźnimy się, choć czasem mamy inne zdania. Teraz pracuję z Mają Kleczewską, wspaniałą reżyserką, za którą mogę wskoczyć w ogień.

Studiowałaś w Petersburgu, wróciłaś do Polski i nikt cię nie chciał. Miałaś poczucie krzywdy?
Nie, choć tak naprawdę nie wiem. Bo dopiero teraz, w wieku 45 lat, widzę, jak bardzo funkcjonowałam na wyparciu. To znaczy w ogóle nie przyglądałam się swoim emocjom i uczuciom, zostawiałam je, odcinałam się od nich i pędziłam do przodu.

Rabunkowa strategia.
Bardzo rabunkowa. Nie zajmowałam się swoimi uczuciami, a jednocześnie odbijałam sobie to na scenie w nadmiernym czuciu. Wygląda to trochę tak, jakbym życie i emocje przeniosła na scenę. Teraz jestem na etapie, że próbuję żyć życiem, a na scenie grać życie, bo mi się to w pewnym momencie trochę zaburzyło.

Ale to cię też pewnie ocaliło, pomogło funkcjonować.
Tak, to jest chyba system obronny, jaki się włącza: nie jestem przy swoich emocjach i uczuciach, bo rozpadłabym się, ale mam zadania, czyli dziecko, pracę, na tym się skupiam. Do tej pory miałam mało łagodności w stosunku do siebie. Kiedy na terapii moim zadaniem było wyobrazić sobie małą Agnieszkę, do której mam coś mówić, to mówiłam: „Uczesz się, ogarnij się, przestań się mazać”. I w końcu terapeuta kazał mi podstawić w miejsce siebie syna, potem psa. Wtedy mówiłam: „Przytulam cię, kocham, jaki jesteś śliczny”. To było dla mnie dość szokujące. Dużo czasu zajęło mi utulanie obsmarkanej, rozczochranej Agnieszki.

Czułaś się tak dlatego, że jako dziecko nie miałaś kontaktu z ojcem?
Jakbyś mi zadała to pytanie pięć lat temu, to odpowiedziałabym: „Tak, to miało wpływ”. A potem jeździłyśmy z Ewą Woydyłło po miasteczkach z projektem o alkoholizmie, miałyśmy okazję rozmawiać i ona powiedziała zdanie, które właściwie zmieniło moje życie: „Wydaje nam się, że rodzice mają dla nas jakieś superdary, a czasem jedyny dar, jaki mają, to dar życia”. I to było dla mnie uwalniające, poczułam, że tak czy owak powinnam być ojcu wdzięczna. Ewa powiedziała jeszcze coś takiego: „Wyjmij dowód osobisty i zobacz swój PESEL, jesteś dorosła, nie jesteś dzieckiem”. To było niesamowite zdanie w swej prostocie. Tatę poznałam w wieku 40 lat, mamy dobrą relację. Jestem dumna, że przeszłam tę drogę.

Jeździsz z monodramami po Polsce, wykonujesz pozytywistyczną pracę – nie tylko artystyczną, ale i społeczną, a poniekąd terapeutyczną. Masz poczucie, że zmieniasz ludzi?
Zdarza mi się, że podchodzą do mnie młode kobiety, które mówią, że widziały mnie w spektaklu, gdy miały 16 lat i że to było dla nich game changer. Dla mnie to najwspanialsza recenzja. Gdy z kolei grałam spektakl o wdowie smoleńskiej, bardzo mocno reagowały kobiety, które straciły mężów lub się rozwiodły, mówiły, że to było dla nich wyzwalające.

Po powrocie z Rosji nie miałaś środowiska, które by cię wsparło. Wzięłaś sprawy w swoje ręce, nie czekałaś, aż ktoś łaskawie da ci pracę. Czy monodramy to był desperacki krok czy pomysł na siebie?
Myślę, że ileś składowych wpłynęło na taką decyzję, ale chyba najbardziej intensywna była chęć opowiadania o tych bohaterkach. Za bardzo nie interesowało mnie to, czy dam radę, czy przyjdą widzowie, chciałam tylko opowiedzieć te historie. Ale masz rację, najtrudniejszym momentem był powrót z Rosji, potem jeszcze z Anglii z małym dzieckiem, bez żadnych szans na pracę. I to było dla mnie zaskakujące, że rynek jest tak trudny. Miałam założenie, że codziennie coś zrobię, żeby znaleźć pracę, więc codziennie telefonowałam albo gdzieś szłam. Posuwałam się do kłamstw, że jestem umówiona z dyrektorem, a potem mu wmawiałam, że spotkaliśmy się na schodach w teatrze i obiecał mi rozmowę. Wiedziałam, że spotyka dużo ludzi i nie pamięta, co obiecuje. Ale to nic nie dało.

Masz jakieś aktorskie marzenia?
Wyzbyłam się marzeń, żeby nie czuć frustracji z powodu, na który nie mam wpływu, bo to spala. Idę na casting, gram najlepiej, jak potrafię, więc mam poczucie, że jestem przygotowana, ale jak przegrywam, to się nie obwiniam.

Tę umiejętność zawdzięczasz trudnościom, przez jakie przeszłaś? Bo to one ponoć są najlepszymi nauczycielkami życia.
Najwyższa szkoła jazdy to czuć smutek po porażce i to zaakceptować. Czyli pozwolić sobie pobyć z emocjami, a jednocześnie się nie rozsypać. Oczywiście marzy mi się rola w filmie, bo to inne doświadczenie niż w teatrze, a ja staram się różnicować sobie doświadczenia aktorskie.

Masz sporo różnorodnych ról na koncie, na przykład w kabarecie Pożar w Burdelu. Co przychodzi ci łatwiej: rozśmieszać ludzi czy wzruszać?
Naturalnie przychodzi mi grać rozpacz, uważam, że to pewnie za sprawą epigenetyki, że gdzieś to jest w moim krwiobiegu, z moich parababek, babek i z moich korzeni żydowskich. Pięć sióstr mojej prababci zginęło w czasie wojny, więc mam ten ich ból w komórkach. W Pożarze w Burdelu musiałam się trochę natrudzić, ale to był fajny trud, sprawiał mi przyjemność, dawał wolność, mobilizację i kontakt z widzem. Na pewno dużo trudniej jest mi jednak rozśmieszyć widza, niż sprawić, żeby płakał. Ale fajnie poruszać się między tymi polami, wtedy czuję pełnię. Chciałabym zagrać przed kamerą, żeby odetchnąć nieco od teatru, który kocham, ale który bardzo mnie spala.

A będziesz dalej opowiadać historie kobiet w monodramach?
Tak, teraz mam w głowie historię dziewczyn i kobiet gwałconych w czasie wojny na Zieleniaku w Warszawie. Kobiety straumatyzowane, które po wojnie musiały milczeć o tym, co je spotkało, i budować Polskę Ludową. Pracujemy nad tym pomysłem razem z Domem Spotkań z Historią. Mam plan zbalansowania swojej pracy, chcę przekazać mojej studentce Ginczankę, już podzieliłam się Szymborską z koleżanką z Teatru Słowackiego. To jest uwalniające dla ego, żeby nie trzymać tych ról przy sobie, żeby je oddawać, niech żyją dalej.

W ogóle masz chyba fajny moment w życiu.
Tak, to moment, kiedy już można stawiać granice. Młodym kobietom towarzyszy lęk, że jak postawią granice, to stracą pracę albo ludzie przestaną je lubić. A po czterdziestce ma się już krąg bliskich, którym można ufać, wie się, że pewne rzeczy się już nie wydarzą, więc można odpuszczać. A jednocześnie nie trzeba nikomu schlebiać, żeby zostać zaakceptowaną, tylko można być sobą i bliżej siebie. Przestaje się pędzić, żeby zaspokoić swoje podstawowe potrzeby, można się pozachwycać porami roku, po prostu życiem.

Agnieszka Przepiórska aktorka związana z krakowskim Teatrem Słowackiego, gdzie w maju można ją oglądać w spektaklach: „Wesele”, „Wisława Szymborska. Kropki, przecinki, papierosy”, „Proszę Państwa, Wyspiański umiera” oraz „Simona K. Wołająca na puszczy”. Także w maju aktorka gra „Ginczankę” w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie i „W maju się nie umiera. Historię Barbary Sadowskiej” w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej w ramach przeglądu monodramów kobiecych „Mała Czarna”

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze