1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. „Chciałabym, żeby wszędzie na świecie kobieta mogła godnie rodzić”. Rozmowa z położną pracującą w Polskiej Misji Medycznej w Afryce i w Azji

„Chciałabym, żeby wszędzie na świecie kobieta mogła godnie rodzić”. Rozmowa z położną pracującą w Polskiej Misji Medycznej w Afryce i w Azji

(Fot. archiwum prywatne Moniki Nowickiej)
(Fot. archiwum prywatne Moniki Nowickiej)
Monika Nowicka pracuje jako położna w szpitalach w Warszawie, ale raz w roku wyjeżdża na inny kontynent. Właśnie wróciła z Zambii, gdzie warunki bytowe bywają trudne, ale jest coś, o czym chciała nam opowiedzieć. „Tam dziecko rodzi się dla tego świata, nie tylko dla matki, ale dla całej społeczności”. Coś, co my dawno zgubiliśmy.

Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 6/2025.

Joanna Derda: Skąd się pani właściwie wzięła w Zambii?

Monika Nowicka: Przyjechałam z Polską Misją Medyczną, pracuję z nimi już od lat w Afryce i Azji. Teraz potrzebowali pomocy przy projekcie położniczo-ginekologicznym w szpitalu w Katondwe. Pojechałyśmy w ekipie położniczo-neonatologicznej, czyli położna i pielęgniarka neonatologiczna.

Tak to wygląda formalnie. Ale pytałam przede wszystkim o pani motywację, bo przecież nie każda położna, która pracuje w polskim szpitalu, ma pomysł, żeby jeździć na kilka miesięcy w roku do Afryki czy na inny koniec świata.

To prawda, ale ja już dawno odkryłam, jak ważne jest dla mnie dzielenie części mojego życia z kobietami nie tylko tu, w Polsce. Chciałabym, żeby wszędzie na świecie kobieta mogła godnie, w dobrych warunkach rodzić. Wiem, że są miejsca, gdzie jest ciężko, gdzie nie ma praktycznie w ogóle opieki medycznej czy też ta opieka jest niewystarczająca. Chcę więc dać coś od siebie. A ponieważ tyle dobra sama w życiu dostałam, uważam, że w jakimś sensie mam obowiązek dzielić się nim z innymi.

Pierwszy raz wyjechałam 15 lat temu, od tego czasu te wyjazdy są w moim życiu stałym elementem i dają mi bardzo dużo siły napędowej, dzięki nim tu, w Polsce, pracuję z większą energią. Bo to nie jest tak, że jadę i się poświęcam, łaskawie daję coś innym, ja sama dużo dostaję, przede wszystkim siłę i energię, dzięki którym chce mi się pracować i żyć. Czasem nawet myślę, że więcej dostaję, niż daję.

Mamy czasem jeszcze w myśleniu o Afryce taką nakładkę złożoną z kolonialnych stereotypów. Biały człowiek przyjeżdża i uczy, naprawia. Czy położne Zambijki nie traktują was z rezerwą jako kogoś, kto będzie im ustawiał pracę i je pouczał?

Nie, bo my nie jedziemy im ustawiać pracy, nie jedziemy im pokazywać, że wiemy lepiej. My jedziemy pracować z nimi ręka w rękę, wspomóc je, bo jest ich bardzo mało, a potrzeby są ogromne. To raczej poczucie solidarności bez narracji, że my jesteśmy lepiej wykształcone i lepiej wiemy. Zresztą wielu rzeczy uczymy się od nich, tak jak one od nas, to wymiana doświadczeń i wsparcie, bo teren ogromny, a kadry wykształconej medycznie niewiele. Nie każdego stać na to, żeby iść do szkoły medycznej czy na studia, są ogromne braki, stąd siostry prowadzące szpital proszą o wsparcie – żeby przyjechać, pomóc, łatać dziury kadrowe.

Opowie pani o tym, co pani daje, a co dostaje?

Daję całą moją wiedzę i umiejętności. Teraz otwierano oddział noworodkowy, neonatologiczny, wcześniaczy w szpitalu w Katondwe, więc pokazujemy, co umiemy, jeśli chodzi o wcześniaki, jak zakładać wkłucia, jak się opiekować takim maluszkiem. A my uczymy się czegoś, z czym w Polsce nie mamy do czynienia. Choćby porody miednicowe – w Polsce wykonujemy wtedy zwykle cięcia cesarskie, a tam nie, tam takie porody odbywają się na co dzień. Uczymy się, jak je prowadzić. Albo porody bliźniacze, które u nas też kończą się już rutynowo cięciem. Medycyna, której już u nas nie ma, tam funkcjonuje.

Jak wygląda w Zambii opieka nad ciężarną? My chodzimy co miesiąc do przychodni, do której zwykle nie mamy daleko. Tam gęstość placówek służby zdrowia jest mniejsza niż u nas. Jak kobiety sobie radzą?

Czasem muszą pokonać kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów, na nogach, bo z komunikacją też bywa różnie, żeby dojść do szpitala czy przychodni. Plan rządowy zakłada opiekę nad ciężarną. Ciążę prowadzi położna, nie lekarz. W szpitalu, w którym pracowałam, jest przychodnia, w niej przyjmuje położna, codziennie przychodzą pacjentki, dostają profilaktykę na malarię, profilaktykę niedokrwistości, bo to powszechny problem, mają w tym programie leki za darmo. Jest tylko jeden podstawowy kłopot: placówki są bardzo oddalone od siebie, więc czasem kobieta ma po prostu za daleko i nie pojawia się tam w ogóle przez całą ciążę. Ale w rejonie, w którym pracowałam, 99 procent pacjentek przychodziło – może nie co miesiąc, ale przynajmniej trzy, cztery wizyty w czasie ciąży się odbywały. Nasz szpital jest na granicy Mozambiku, Zambii i Zimbabwe, przyjmuje więc także tamtejsze pacjentki. Przychodziły na sam poród, przepływały rzekę. I widziałyśmy, że u nich ciąże w ogóle nie były prowadzone.

(Fot. archiwum prywatne Moniki Nowickiej) (Fot. archiwum prywatne Moniki Nowickiej)

Mówiła pani, że ważna jest dla pani praca z kobietami. Jak tam wygląda solidarność kobiet? Mam wyobrażenie, że jest mocna.

Tak, rzeczywiście jest bardzo mocna. A poród to doświadczenie, przy którym widać ją szczególnie wyraźnie. Kobiety zawsze przychodzą do szpitala w otoczeniu najbliższych sobie kobiet: mamy, siostry, koleżanki, sąsiadki. Mężczyzn nie widać. Poród to komitywa kobiet. Każda przychodzi ze swoją kobiecą drużyną, a ta razem z innymi kobiecymi drużynami tworzy jedną wielką wspólnotę. Okazują sobie nawzajem – czy się znają, czy nie – ogromne wsparcie.

Jak to wsparcie wygląda w praktyce?

Na przykład kiedy rodzi się dziecko, matka idzie się wykąpać, a wszystkie brudne materiały z porodu, we krwi, wodach płodowych i innych odchodach, kobieta towarzysząca zabiera, pierze, potem układa matkę w łóżku, pomaga jej przystawić dziecko do piersi, zajmuje się noworodkiem, kiedy mama chce odpocząć. Jej rola jest ogromna.W ogóle kiedy rodzi się dziecko, wszystkie inne kobiety, często zupełnie obce, wspierają matkę. Zawsze było dla mnie niezwykle wzruszające, kiedy jechałyśmy z cięcia cesarskiego przez szpital z dzieckiem w łóżeczku – wszystkie kobiety na oddziale podchodziły do tego wózeczka, klaskały, cieszyły się, gratulowały. Bywało, że dosłownie cały szpital wiwatował. Witał się z nowym człowiekiem.

To chyba coś, co my dawno zgubiłyśmy…

Tak. To pokazuje, że dziecko rodzi się dla tego świata, nie tylko dla matki, ale dla tej społeczności. To nowy członek ich rodziny, ich klanu, ich wioski, ich regionu. A nam pokazuje, jak bardzo dziś jesteśmy osobno. Zresztą powiedzenie, które tak chętnie powtarzamy, że żeby wychować dziecko, potrzeba całej wioski, pochodzi właśnie z Afryki. I tam to cały czas widać. Albo taki obrazek: siostry wybudowały niedawno przy szpitalu dom dla tych kobiet, które mieszkają daleko, są przed terminem porodu i boją się, że jak zaczną się skurcze, nie zdążą dotrzeć do szpitala albo w ciąży pojawiają się komplikacje. Mogą tam wcześniej przyjechać i mieszkać za darmo. Jest kilka sypialni z materacami na podłodze, jest wspólna kuchnia, łazienki. Oczywiście muszą sobie zapewnić jedzenie i iść do studni po wodę, a jak przychodzi czas porodu, mają blisko. To też miejsce dla rodziny, jeśli kobieta musi dłużej zostać na oddziale. A jak przychodzi czas porodu, rodzącą odprowadzają całą grupą inne ciężarne, jedna niesie walizkę, druga ją podtrzymuje, a inne po prostu towarzyszą. Żyją tam w kobiecej wspólnocie.

Kobiety w Zambii ciągle umierają przy porodzie?

Wszędzie umierają, ale w Zambii na pewno częściej niż w Polsce. Główną przyczyną są krwotoki okołoporodowe, zwłaszcza u pacjentek, które rodzą w domach, bez opieki. Mieszkają daleko, mają dużo dzieci albo po prostu chcą rodzić w domu. Niedaleko naszego szpitala szef wioski, taki lokalny król, wprowadził zasadę, że jeśli kobieta rodzi w domu, ma… dać mu kozę za karę. Chce w ten sposób zmobilizować kobiety, żeby szły do szpitala. Żeby nie umierały w domach. Może brzmi to kontrowersyjnie, ale jest skuteczne.

Dużo ma kóz?

Sporo. Ale coraz mniej nowych przybywa.

Miała pani czasem myśli: cholera, gdyby ta kobieta rodziła w Polsce, i ona, i dziecko mieliby większe szanse?

W krajach rozwiniętych przeżywalność wcześniaków jest znacznie wyższa, jesteśmy w stanie uratować maluszka od 24. tygodnia ciąży, w Afryce zazwyczaj dopiero od 30. takie dziecko ma szansę – przede wszystkim ze względu na brak sprzętu i specjalistów neonatologów. W Katondwe wcześniej nie było inkubatorów, więc jak się rodził skrajny wcześniak, to grzało go tylko ciepło mamy, skóra do skóry to była jedyna terapia. Tyle że u takich dzieci skóra jest tak delikatna, że nie powinna niczego dotykać, takie maleństwo musi być w inkubatorze. Pamiętam, jak urodziło nam się dziecko z przepukliną pępkową, z wytrzewieniem jelit na zewnątrz. Gdyby to wydarzyło się w którymś z krajów rozwiniętych, miałoby ogromną szansę, żeby przeżyć i i normalnie funkcjonować, tam było skazane na śmierć.

Nie operuje się takiego dziecka?

Nie ma szpitala, który by się tego podjął. Oczywiście jest klasa wyższa, są bogaci mieszkający w stolicy – ich stać na to, żeby polecieć do RPA na poród, ale dla zwykłego Zambijczyka to nierealne. Nierealna jest nawet wyprawa do stolicy, by dziecko mogło być leczone na oddziale szpitalnym, bo trzeba by się tam jakoś utrzymać, gdzieś mieszkać, a poza tym kobieta musiałaby całą rodzinę, na przykład sześcioro dzieci, zostawić w domu na miesiąc czy dłużej – to dla nich niewyobrażalne.

Mówi pani, że mężczyźni się w szpitalu nie pojawiają, poród to sprawa kobieca, a jak to wygląda w rodzinach? Panuje patriarchat?

Różnie, zależy od rejonu. Tam, gdzie pracowałam, mężczyzna jest głową rodziny, on decyduje, kobieta zajmuje się domem. To głównie rolnicy, żyją z uprawy ziemi, z tego, co wytworzą. Oczywiście pracują razem, ale siłą rzeczy kobiety głównie w domu. Dzietność tam jest duża, mówią, że kobieta jest płodna jak ziemia, daje tyle owoców, ile może, w dzietności pokładają też nadzieję – im większa rodzina, tym lepsze zabezpieczenie na starość.

Ile dzieci jest zwykle w rodzinie?

Najczęściej sześcioro czy siedmioro, ale śmiertelność dzieci jest duża, zwykle nie wszystkie dochodzą do dorosłości. Są choroby, zwłaszcza malaria, są inne zakażenia, wirus HIV ciągle kosi, są wypadki, także te z udziałem dzikich zwierząt, jak krokodyle, których tam akurat jest dużo. Mieszkaliśmy przy rzece dochodzącej do Zambezi i widziałam naprawdę sporo potwornych wypadków z krokodylami. Pamiętam, jak przywieźli 16-letnią dziewczynę w 30. tygodniu ciąży. Poszła do rzeki po wodę, bo w porze suchej to jedyne miejsce, skąd ludzie mogą ją czerpać, jeśli brak dostępu do studni. I zaatakował ją krokodyl. Siostra chwyciła jakieś szmaty, zaczęła nimi wymachiwać i udało się odwrócić uwagę krokodyla, wypuścił dziewczynę z paszczy. Strasznie to przeżyłam, bo widok dziewczynki w ciąży z dziurami od krokodylich zębów na całym ciele był przerażający, nie zapomnę tego na pewno. Myślałam wtedy: jakie my właściwie mamy problemy, martwimy się pierdołami, a tam ludzie walczą o życie, idąc po wodę…

Ta dziewczyna przeżyła?

Tak, ta akurat przeżyła.

16-latka w ciąży to normalna sprawa?

Jak najbardziej. Najmłodsza pacjentka, jaką miałyśmy, to była chyba 13-latka. Ale w tej społeczności to wciąż akceptowalne. A urodzenie pierwszego dziecka w wieku 16 czy 17 lat to standard.

Co jeszcze pani zaobserwowała?

Ludzie tam cieszą się życiem, choć przecież bywa ono niełatwe. Są otwarci, serdeczni, radośni. Mam wrażenie, że im bardziej zżyta ze sobą społeczność, tym bardziej otwarta na innych. W Tanzanii, Zambii, Sudanie Południowym czy w innych krajach Afryki zawsze widzieliśmy tę otwartość. Nigdy nie czułam się obco, błyskawicznie stawałam się „swoja”, zapraszali mnie do domów i pracownicy medyczni, i pacjenci. Kiedy idziemy przez wioskę, każdy macha, pozdrawia, zaprasza, żeby wstąpić na chwilkę. Nam tej radosnej otwartości brakuje. Wszyscy wiemy przecież, jak osoby czarnoskóre są czasem traktowane nawet w Warszawie, nie mówiąc już o mniejszych miejscowościach. Tam w wioskach też nas pokazywano palcami, ale z sympatią i ciekawością, z chęcią poznania, nie napiętnowania.

Byłam też w Birmie, to co prawda inny kontynent, ale ludzie reagowali tak samo. Cała społeczność się nami opiekowała, czuliśmy się absolutnie bezpiecznie, każdy nas znał, każdy wiedział, gdzie mieszkamy, każdy był gotowy pomóc.

Szpital, w którym pracowałyście, prowadzą zakonnice.

Tak, katolickie siostry zakonne, trzy Polki, pięć Afrykanek, dyrektorką jest Polka, siostra Mirosława Góra, chirurżka ze szkoły krakowskiej. Prowadzą szpital we współpracy z rządem – rząd wysyła pracowników i płaci im pensje, siostry zapewniają budynki, leki itd.

Czy ma jakieś znaczenie, że są to siostry katolickie?

Żadnego. W Zambii żyją obok siebie chrześcijanie różnych odłamów, muzułmanie, ci kultywujący wierzenia tradycyjne – szpital jest dla wszystkich.

Tęskni pani?

Bardzo. Szybko zostawiam serce tam, gdzie jestem. Dobrze się tam czuję, ale dobrze mi też tu. Jestem więc rozdarta. Wyjeżdżam stąd i tęsknię, wyjeżdżam stamtąd i tęsknię… Na szczęście mogę być trochę tu, trochę tam. Praca w Afryce to nigdy nie jest dla mnie ucieczka, raczej oddech. Gdybym miała już nigdy tam nie pojechać, byłoby mi ciężko. Afryka to mój drugi dom. Inny świat, czasem myślę, że inna planeta, ale piękna i ciekawa.

Monika Nowicka, położna, absolwentka Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Pracuje w szpitalach w Warszawie i jednocześnie wyjeżdża z Polską Misją Medyczną. Była m.in. w Tanzanii, Zambii, Kenii, Togo, Birmie i Sudanie Południowym.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze