Osiągnęła tak dużo, tak szybko i tak niespodziewanie, że w internecie zahuczało od teorii spiskowych. „Podstawiona. Z castingu. Ktoś jej pomógł. Ktoś za to zapłacił”. Czy sukces kobiety w przemyśle muzycznym wciąż jest czymś tak nieoczywistym, że trzeba go sobie tłumaczyć wyrachowanym marketingiem?
Artykuł pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 7/2025.
Z dnia na dzień? Historia muzyki rozrywkowej zna i takie gwiazdy, które rozbłyskały nagle – ale zazwyczaj równie ekspresowo gasły. Tymczasem Doechii ze swoim pomysłem na hip-hopową piosenkę, mocno osadzoną w tradycji gatunku, ale inteligentną i progresywną, ma szansę rozsiąść się na szczycie, w towarzystwie rapowej elity, i tak sobie siedzieć. Latami, może dekadami. Długo jej nie wyproszą, długo jej żaden nie zepchnie.
Oczywiście, że rynek działa w sposób nieprzewidywalny, a dobra passa kończy się wraz ze zmianą humoru kapryśnej publiczności. Ta branża nie uznaje stuprocentowych gwarancji, ale jedno wiadomo na pewno. Pozycji, jaką dziś cieszy się Doechii – nagrodzona niedawno statuetką Grammy raperka z Florydy – nie buduje się jednym zgrabnym refrenem czy jednym charakternym występem w popularnym telewizyjnym talk-show. To następstwo żmudnej i niewdzięcznej pracy, rozpisanej na lata kolejnych podejmowanych z nadzieją prób i frustrujących, podcinających skrzydła porażek. Doechii od kilku lat wydaje dobrze przyjmowane single, gra koncerty, występuje na liczących się festiwalach, zwraca uwagę opiniotwórczych mediów, choć faktycznie dopiero w ubiegłym roku jej unikatowa muzyczna osobowość została szeroko doceniona. Tak szeroko, że gdy ogłosiła na swoim Instagramie, że właśnie jest w Paryżu, i podała dokładne współrzędne miejsca, w którym można ją spotkać, na ulice francuskiej stolicy wyległy kilkutysięczne tłumy, które zablokowały miasto. W młodym pokoleniu rapujących kobiet nie ma dziś nikogo, kto wzbudzałby takie podniecenie widowni i taki respekt wśród innych muzyków i muzyczek, bo Doechii publicznie zachwycają się m.in. Beyoncé, Kendrick Lamar i Tyler, The Creator. Sami ważni. Doechii też jest ważna. Sukces nie tylko zmienił trajektorię kariery ambitnej dziewczyny z Tampy. Triumf Doechii zmienia całą branżę muzyczną.
Czytaj także: Nagrody Grammy 2025 rozdane. Beyoncé ponownie przeszła do historii, ale to nie ona zdobyła najwięcej statuetek
W wieczornym show Stephena Colberta wystąpiła ubrana w mundurek od Gucciego. Towarzyszyły jej dwie identycznie wystylizowane tancerki. Wszystkie trzy kobiety były połączone związanymi warkoczykami. Prosty patent, a tak pomysłowo wykorzystany w choreografiii, że telewizyjny występ Doechii podawano dalej na Instagramie i TikToku z prędkością prawdziwego wiralowego hitu. Niektórzy mówią, że to wtedy raperka stała się megagwiazdą. Z kolei w ciasnym pokoiku, w którym odbywają się koncerty z popularnego cyklu Tiny Desk, organizowane przez amerykańską stację radiową NPR, zmieściła aż dziewięcioosobowy zespół, w dodatku złożony wyłącznie z czarnoskórych kobiet. W tej odsłonie jej muzyka, zwyczajowo oparta na wyrazistych, konkretnych beatach, nabrała głębi i lekkości klasycznego jazzu. Opublikowany w grudniu 2024 roku koncert Doechii w ramach Tiny Desk wyświetlono do tej pory 14 milionów razy. Imponujący wynik, zwłaszcza jak na artystkę wówczas jeszcze niewielkiego kalibru. (By zrozumieć, jak duże to osiągniecie, wystarczy porównać notowania raperki z oglądalnością koncertu, który w ramach tej samej serii zagrał niedawno Bad Bunny, bóg latynoskiego rapu i jeden z najpopularniejszych muzyków na świecie. Po dwóch tygodniach od premiery występ Bad Bunny’ego – nawiasem mówiąc, równie znakomity jak ten Doechii – obejrzano 10 milionów razy). Koncert raperki dla NPR, podobnie jak jej występ u Colberta, były kolejnymi przebojami internetu, entuzjastycznie recenzowanymi przez serwisy muzyczne i komentowanymi na platformach społecznościowych. Niektórzy twierdzą, że to właśnie wtedy stała się megagwiazdą. Kto ma rację? Wszyscy. Nikt.
Rzeczywiście, postronny obserwator może odnieść wrażenie, że sensacyjny sukces Doechii jest dziełem przypadku. Szczęścia. Sprzyjającego algorytmu. Tych splecionych warkoczyków. „Gdy ludzie nie znają dobrze biografii artysty, od razu robią się podejrzliwi. Nie odbieram tego emocjonalnie, bo rozumiem źródła takiej postawy” – wyznała w rozmowie z magazynem „The Cut”, który niedawno zaprosił Doechii na okładkę. A to tylko jedna z okładek magazynów muzycznych, modowych czy lifestyle’owych, na których znalazła się w ostatnich miesiącach. „Szczerze? Gdy tylko pojawiają się teorie spiskowe na temat twojej kariery, to znak, że zmierzasz we właściwym kierunku. Coś więc musiałam zrobić dobrze” – dodawała. W obozach nastawionych sceptycznie wobec Doechii regularnie przywoływano pojęcie industry plant. To branżowy, naładowany pejoratywnymi konotacjami termin, wyrażający zarzut, że artysta bądź artystka odnieśli sukces na skróty. W takim wypadku szybszą drogę na szczyt umożliwia zasobny portfel, z którego płyną setki tysięcy na promocję twórczości. Albo pochodzenie, bo wiadomo, że dobrze umocowana rodzina to też kapitał. Albo znajomości, bo wpływowi koledzy otwierają drzwi zamknięte dla debiutantów i debiutantek pozbawionych ważnych kontaktów. W przypadku Doechii też zapadł wyrok, że musiała mieć jakieś fory, bo przecież nikt nie staje się gwiazdą ot tak, bez uprzedzenia.
Czytaj także: 15 najbardziej wyczekiwanych albumów 2025 roku – najgorętsze premiery muzyczne z Polski i ze świata
Swoją drogą to dość idealistyczny sentyment w czasach przypadkowego celebryctwa i pięciominutowych karier. W dodatku to podejrzenie, że Doechii dostała sławę w prezencie, zamiast na nią zapracować, też można potłuc o kant statuetki Grammy. Bo akurat ona pracowała ciężko i konsekwentnie, jednocześnie uczciwie spowiadając się z każdej nietrafionej decyzji i publicznie przyznając, że porażka boli. Dziś tonem oświeconej mentorki pociesza początkujących muzyków i debiutujące muzyczki, że aby zdobyć szczyt, trzeba najpierw sięgnąć dna.
Brzmi to jak trywialny aforyzm, ale akurat w słowa Doechii, nawet spłycone do generycznie poetyckich porad, można wierzyć. I choć dopiero od niedawna udziela wywiadów dużym, opiniotwórczym tytułom, już dorobiła się opinii artystki, która nie chowa się za okrągłymi zdaniami bez treści, przeciwnie – jest prostolinijna, bezpośrednia i ożywczo szczera. A do tego naturalnie charyzmatyczna.
„Nie ukrywam własnych niedoskonałości, bo uważam, że są doskonałe. Ludzkie” – opowiadała w rozmowie z brytyjskim magazynem „Dazed”, czujnym na wszystko, co ważne i przełomowe w muzyce, kinie, modzie. I ta redakcja zaprosiła Doechii na okładkę. „Nie zawsze sobie radzę, ale kocham też te momenty, kiedy mi nie idzie. Dzielę się nimi, bo chcę, żeby inni ludzie też zrozumieli, że nie muszą mieć zawsze odpowiedzi na wszystkie pytania. To nie umniejsza ich wartości. Gdy zaczynałam kręcić vlogi [Doechii relacjonowała zmagania w branży muzycznej na YouTubie i TikToku – przyp. red.], zależało mi na pełnej transparentności. Nie znoszę ściemniania. Wiem, że inni twórcy i twórczynie potrzebują takiego szczerego przekazu, bo i ja go potrzebowałam. Żałuję, że gdy zaczynałam, nie mogłam oglądać vlogów innych artystów, którzy szczerze mówiliby, jak jest. Każdy pytany o swoje początki odpowiada, że zrobił to, nauczył się tamtego, wygrzebał z bagna i oto jest. Bum! A co z tymi momentami, kiedy nie podobała ci się własna sztuka? Nikt się nie przyzna, że takie miał. A co z czasem, kiedy nie dogadywałeś się z wytwórnią? Opowiedz, jak byłeś kompletnie spłukany i nie było cię stać absolutnie na nic. Jak odbiłeś się od dna? Pokaż mi, ale tak dokładnie. Chcę zobaczyć tę kanapę, na której wtedy spałeś”.
Czytaj także: Billie Eilish – dziecko szczęścia
27-letnia Doechii, czyli Jaylah Ji’mya Hickmon, urodziła się i wychowała w Tampie na Florydzie. Ma dwie siostry, niezły kontakt z ojcem, również raperem, ale to o mamie, która wychowała córki samodzielnie, opowiada z wdzięcznością i oddaniem. „Wspierała mnie za każdym razem, gdy chciałam spróbować czegoś nowego. A potem patrzyła, jak porzucam kolejną pasję i dalej mi kibicowała” – wyznała, odbierając Grammy. Doechii w dzieciństwie łapała się różnych aktywności – uprawiała gimnastykę artystyczną, stepowała, tańczyła balet, trenowała piłkę nożną. Matka, bardzo religijna, posyłała córki do kościoła, gdzie Doechii odkryła i pokochała muzykę gospel. Była przebojowym, pewnym siebie, niezależnym dzieciakiem, ale jej zuchwała energia irytowała rówieśników, którzy gnębili dziewczynę. „Ludzie, którzy się nad tobą znęcają, chcą wywołać w tobie poczucie wstydu. Masz poczuć się gorsza, masz czuć się brzydka” – to inny fragment wywiadu dla „Dazed”. W kolejnych zdaniach przyznaje, że był taki czas, gdy oprawcy wygrali. „Może nie powinnam iść przez świat z taką pewnością siebie. Może nie powinnam tak się ubierać. Może nie powinnam słuchać muzyki, którą wtedy lubiłam. Może wcale nie jest mi pisany sukces. Zatracałam siebie, by inni czuli się w moim towarzystwie bardziej komfortowo, by zmieścić się w tych ramach, w które chcieli mnie włożyć. Tylko że to nie byłam naprawdę ja”.
Otwarcie opowiada o zaburzeniach lękowych, depresji, myślach samobójczych, które ją nawiedzały, a jej dzisiejszy sukces jest świadectwem hartu ducha. Gdy o artystce zrobiło się głośno, nowi fani zaczęli wygrzebywać z archiwów stare publikacje z TikToka czy YouTube’a. Jak to wideo sprzed pięciu lat, w którym wyznała, że właśnie zwolnili ją z pracy, nie ma pieniędzy, nie ma gdzie mieszkać i wobec tego nie ma też nic do stracenia, dlatego zamierza od jutra chodzić po nowojorskich studiach nagraniowych i błagać o staż. I to jest nieoficjalny początek kariery muzycznej Doechii, bo niedługo później – po publikacji kilku autorskich utworów w internecie – raperka podpisała swój pierwszy kontrakt płytowy.
„Mam w sobie głód. Chcę być najlepsza” – mówiła w wywiadzie, który dla Apple Music przeprowadził z nią Zane Lowe. Jeśli czegoś w karierze Doechii nie dało się wyliczyć z laboratoryjną dokładnością, to może jedynie skali sukcesu, jaki odniesie.
Tych ekspresowych przyrostów – zasięgów na Instagramie i TikToku, odsłuchów piosenek w serwisach streamingowych, oglądalności teledysków i występów na żywo, które można znaleźć na YouTubie (wszystko liczone już w milionach, od kilku do kilkudziesięciu). Ale już sam sukces jest w jej przypadku logicznym następstwem świadomie podejmowanych kroków, takich jak występy na Coachelli, czyli jednym w najbardziej liczących się festiwali muzycznych, czy wspólna trasa z Doją Cat, popularną raperką i wokalistką. Doechii konsekwentnie buduje swoje portfolio i elektorat, ekstatycznie reagujący na kolejną kobietę, która triumfuje w gatunku zdominowanym przez mężczyzn. A w dodatku robi to w sposób, który naprawdę się wyróżnia. Rap w wydaniu Doechii jest klasyczny – i choć brzmi bardzo świeżo i współcześnie, nijak nie przystaje do eklektycznych eksperymentów uprawianych przez najmłodsze pokolenie raperek i raperów. To muzyka oryginalna, bo niemodna. Doechii sentymentalnie wraca do lat 80. i 90., złotej ery hip-hopu. Jest elokwentna i osłuchana, obdarzona naturalną muzykalnością, bardzo wrażliwa na słowo.
Jej zeszłoroczny album „Alligator Bites Never Heal”, trzeci w dorobku, w pełni zasłużył na statuetkę Grammy dla najlepszej płyty hip-hopowej. „Wszystko jest możliwe. Nie pozwól narzucić sobie cudzego, stereotypowego myślenia” – mówiła, odbierając wyróżnienia amerykańskiej akademii fonograficznej.
Podobno tak bardzo nie zakładała, że wygra, że nie przygotowała wcześniej podziękowań. „Nie daj sobie wmówić, że twoja skóra jest zbyt ciemna, że nie jesteś wystarczająco bystra, że jesteś zbyt emocjonalna albo zbyt głośna”. Doechii jest dopiero trzecią – po Lauryn Hill i Cardi B – kobietą w historii nagrodzoną Grammy dla najlepszego albumu hip-hopowego. Oczywiście, że nie jest to adekwatna recenzja kobiecego rapu, ale mizoginii branży, która kobiet nie dostrzega i nie docenia. Gdy więc Doechii mówi w rozmowie z redakcją „Cosmopolitan” (kolejna okładka), że „ już samo moje istnienie – mnie, czarnej, queerowej kobiety – jest potężnym wkładem w historię hip-hopu”, zwraca uwagę na notorycznie olewane postulaty równości i sprawiedliwej reprezentacji. Do listy zasług można śmiało dorzucić odwagę w emocjonalnej nagości, bo raperka podejmuje w swoich piosenkach wymagające tematy.
Album „Alligator Bites Never Heal” jest filozoficzną zadumą nad śmiercią i strachem przed nieuchronnym końcem. Zastanawia się, co by po niej zostało, gdyby umarła dziś. Z przekąsem wraca do życia na wiecznej imprezie – już trzeźwa i ułożona.
Szuka spokoju i równowagi, gdy jej kariera nabiera zawrotnego tempa. To uczciwe teksty zjednują jej fanów i fanki. W końcu największy hit – ten najwyżej notowany na listach przebojów – to wygrzebana po latach z archiwum i poddana recyklingowi piosenka „Anxiety” o zaburzeniach lękowych, zbudowana na cytacie z hulającego kilka lat temu w każdym radiu i jednocześnie obśmiewanego w memach utworu „Somebody That I Used to Know” Australijczyka Gotye. Co zresztą niepodważalnie potwierdza, jak kreatywna to autorka, bo znajduje inspirację tam, gdzie nikt dziś nie odważyłby się szukać. W tak zgranym refrenie jak ten od Gotye? Trzeba naprawdę mieć fantazję. A Doechii na pewno nie brakuje polotu.