„Pije twojego shake’a. Wypijam go do dna” – w „Aż poleje się krew” (2007) nafciarz, bohater Daniela Day-Lewisa wypowiada słynne słowa do granego przez Paula Dano duchownego. Osiemnaście lat później, autor filmu, Paul Thomas Anderson zamiast udawać się do źródeł bezwzględnego kapitalizmu, przygląda się jego zatrważającym konsekwencjom. Reżyser wojuje z nimi tak, jak potrafi. Czarnym humorem, wizualnym rozmachem, narracyjną wirtuozerią, szeregiem wyrazistych postaci, muzyką Jonny’ego Greenwooda. Jego filmy zawsze rzucały wyzwanie wartościom państwa spod znaku Statuy Wolności. Najnowszy wypowiada prawdziwą bitwę, jedną po drugiej.
Akcja filmu dzieje się w nieokreślonym czasie, być może w bliższej przyszłości niż nam się wydaje. „Ghetto” Pat Calhoun (Leonardo DiCaprio) i Perfidia Beverly Hills (Teyana Taylor) są kochankami i członkami podziemnej grupy paramilitarnej, French 75. Napadają na banki, uwalniają przetrzymywanych w obozach uchodźców, walczą z amerykańskim systemem. Po narodzinach córki, Charlene, próbują także stworzyć rodzinę. Kiedy grupa zostaje rozpracowana przez zauroczonego Perfidią pułkownika Stevena J. Lockjawa (Sean Penn), kobieta okazuje się zdrajczynią: w zamian za swoją wolność, wystawia pozostałych rewolucjonistów. Pat i jego córka uciekają do Baktan Cross i przyjmują tożsamość Boba i Willi Ferguson. Szesnaście lat później Steven J. Lockjaw przyjeżdża do miasteczka z całym oddziałem wojskowym, by odnaleźć i uprowadzić córkę Perfidii (Chase Infiniti).
„Jedna bitwa po drugiej” (Fot. materiały prasowe)
Paul Thomas Anderson lubi podważać te pokrywy, których inni nie mają odwagi lub siły unieść. Pokazywać momenty społecznie tranzycyjne, kształtujące generacje. „Mistrz” (2012) był o kryzysie wiary w najświętszy system, „Magnolia” (1999) o konfrontacji z winami odziedziczonymi, błędami popełnianymi w przytłaczającym labiryncie współczesnego świata. „Jedna bitwa po drugiej” to chyba najbardziej polityczny film w jego karierze, pierwszy tak otwarcie mieszający nastroje buzujące w amerykańskim (i światowym!) kotle. Dosadność andersonowskiego komentarza może być następstwem tego, że rzeczywistość już dawno przerosła tak lubianą przez niego tragikomiczną konwencję. Potrzeba czegoś więcej niż plagi spadających żab z „Magnolii”, żebyśmy w końcu się otrząsnęli.
Zamiast zdecydować się na jedną broń, film Andersona korzysta z całego, bogatego arsenału swojego twórcy. To na pewno dynamiczne kino akcji. Scena pościgu na pagórkowatej, prażonej w słońcu autostradzie, z szybką zmianą ujęć, przyprawiająca o pomieszanie zmysłów i nudności lokomocyjne to po prostu KINO i nawet dla niej warto szarpnąć się na bilet. Ale na skraju fotela trzymało mnie coś innego. „Jedna bitwa po drugiej” podetknęła mi pod nos największe niepokoje. Obawy, które nie tyle czają się gdzieś na horyzoncie, ale dzieją się już teraz, niepostrzeżenie wkradając się do codzienności. Jeśli ktoś mi nie wierzy, polecam obejrzeć reklamę jeansów z Sydney Sweeney w roli głównej. Podobne uczucie duszącego napięcia ostatnim razem wywołał u mnie serial „Rok za rokiem” (2019). Oglądając produkcję HBO, niektóre sceny musiałam rozchodzić w pokoju, obijając się od ściany do ściany. Gdyby społecznie było to dozwolone, teraz, w kinie, zrobiłabym to samo. Wzmożone ruchy migracyjne, instytucjonalny rasizm, ultrakonserwatywne jednostki zakulisowo pociągające za sznurki i rewolucjoniści, którzy zamiast walczyć o idee, służą własnemu ego – brzmi znajomo. „Jedna bitwa po drugiej” to baja dla dorosłych, którą powinno się opowiadać na dobranoc, ku przestrodze.
„Jedna bitwa po drugiej” (Fot. materiały prasowe)
Wbijając paznokcie w skraj fotela, jednocześnie ubawiłam się do łez. Paul Thomas Anderson ma prawdziwy dar wywoływania salw śmiechu w momentach, kiedy głośny rechot jest w najlepszym razie niewygodny, w najgorszym całkowicie nieodpowiedni. Postacie po tej ciemnej stronie mocy reżyser i scenarzysta rysuje jak najgrubszą, karykaturalną kreską. Zły pułkownik, opętana żądzą władzy i żądzą chuci maszyna do zabijania to uosobienie wyznawców białej supremacji. Tak prężący muskuły, że aż pokraczny. Charakterystycznie kulejący, oblepiony obcisłymi T-shirtami Sean Penn z blond zaczeską niesie na swoich szerokich barach wszystkie pragnienia i obawy skrajnych prawicowców. Być może kuśtyka po Oscara.
Po tej jasnej stronie jest Benicio del Toro w roli Senseia Sergio St. Carlosa. Szkolącego młode pokolenie niepokornych wojowników, ukrywającego na tyłach domu nielegalnych imigrantów, udzielającego pomocy zagubionym tatuśkom. Niosącego sprawiedliwość swoim stoickim wyczilowaniem, z piwkiem w jedym ręku i karabinem w drugim. Jest też strefa szarości, gdzie klasyczny podział na dobro i zło przestaje obowiązywać. Teyana Taylor jako Perfidia Beverly Hills, personifikacja rewolucji, dla której wybuchające bomby są największą podnietą, a rozróba życiowym celem. Jak każda rewolucja kończy jednak pożerając własne dzieci. A także Leonardo DiCaprio w roli Boba Fergusona. Niegdyś popularnego rebelianta, teraz odpowiednika Biga Lebowskiego, którego z kanapy i stanu wiecznego upalenia może ruszyć tylko strach o córkę.
„Jedna bitwa po drugiej” (Fot. materiały prasowe)
Myślę, że „Jedna bitwa po drugiej” przejdzie do historii z wielu powodów, ale jednym z nich będzie zmiana statusu Leonardo DiCaprio – z łamacza kobiecych serc na tatuśka. Z piwnym brzuszkiem, w kraciastym szlafroku, z włosami w nieładzie i mętnym wzrokiem jest najmocniejszym komediowym numerem tego przyprawiającego o przepukliny filmu. Długie ujęcie, w którym Bob przechodzi przez sklep, jego zaplecze, a następnie liczne pokoje mieszkania rozpaczliwie próbując znaleźć gniazdko do podładowania telefonu to czyste rozrywkowe złoto. Dowcip bohatera DiCaprio polega na tym, że mogłby on być dowolnym panem w kryzysie wieku średniego, jeśliby go wrzucić w sam środek kina akcji. Łatwo się z nim utożsamiać. Bo któż z nas po kilkunastu latach neutralizowania mózgu trawką i alkoholem wciąż pamiętałby hasło bezpieczeństwa, nawet jeśli może uratować życie? Bohater jest przyziemny, ale niesie też przesłanie. Niezdarna histeria Boba oraz jego opiekuńczość względem córki są dokładną odwrotnością maczyzmu, który reprezentuje pułkownik Steven J. Lockjaw. Dosłowna walka o Willę jest więc też walką metaforyczną: między toksyczną męskością, a tą w wersji soft. O tym, że to bajka na miarę XXI wieku świadczy też odwrócenie klasycznych ról. Ojciec, wrażliwy i czuły domator, zostaje prze dziecku, podczas gdy jego matka porzuca je w imię własnych ambicji.
„Jedna bitwa po drugiej” (Fot. materiały prasowe)
„Jedna bitwa po drugiej” jest mozaiką amerykańskich absurdów ale też motywów popularnych. „Bonnie i Clyde”, „Karate Kid”, „Desperado”, wspomniany już „Big Lebowski” – jestem pewna, że wyłapałam tylko ułamek pokłonów, które Paul Thomas Anderson oddaje masowej wyobraźni, jednocześnie bezlitośnie wybudzając nas z amerykańskiego snu. Nad wszystkim unosi się duch pisarza Thomasa Pynchona, postmodernistycznego mistrza czarnego humoru, którego Anderson przecież już kiedyś zekranizował w „Wadzie ukrytej” (2014).
A kim w tej całej przypowieści jest Willa grana przez świetną Chase Infiniti? Paul Thomas Anderson ma nadzieję, że przyszłością. Dzieckiem, które kilkanaście lat spędzonych na tym świecie już zdążyło porządnie poturbować, ale wciąż ma w sobie niezmordowaną siłę do buntu. Bez strachu będzie toczyć kolejne bitwy. Nawet jeśli poprzednie pokolenie pogrążyło się w marazmie.
„Jedna bitwa po drugiej” (Fot. materiały prasowe)
„Jedna bitwa po drugiej” już w kinach.