Bovska od lat tworzy własny język emocji – łącząc muzykę, obraz i ruch. W jej piosenkach, grafikach i performansach odbija się proces dojrzewania do siebie: do akceptacji ciała, do odwagi w mówieniu o emocjach, do wolności, która nie potrzebuje już zgody innych. Najnowszy album artystki, „Jestem wierszem”, jest jak intymny zapis tego procesu. Ten dialog Bovska przenosi także na scenę – w spektaklu „Silhouette” w reżyserii i choreografii Lali Bujnowskiej-Konarskiej, który porusza temat autentyczności i kobiecej tożsamości. To widowisko taneczne, w którym artystka nie tylko śpiewa, ale też tańczy, stając się częścią opowieści o sile kobiet i o walce z narzuconymi schematami. – Bovska wnosi do „Silhouette” to, czego najbardziej potrzebowałam – siłę i autentyczność – mówi Bujnowska-Konarska. – Wiedziałam, że poradzi sobie nie tylko wokalnie, ale też ruchowo. Zresztą, przerosła moje oczekiwania – dodaje twórczyni.
Dla samej Bovskiej kontakt z ruchem to nic nowego. Taniec od zawsze był dla niej formą ekspresji i sposobem poznawania siebie. W naszym wywiadzie artystka mówi o ciele jako „najczulszym instrumencie”, o potrzebie słuchania go „gdy mówi szeptem, a nie dopiero, gdy krzyczy”. Taniec, medytacja i sztuka stają się dla niej narzędziem uważności – przestrzenią, w której można wreszcie być sobą, bez masek i kompromisów. Podobnie jak „Silhouette”, twórczość Bovskiej jest manifestem kobiecej wolności, ale też czułości. Z jednej strony pełna energii, ruchu i odwagi, z drugiej – intymna i delikatna. Artystka nie ucieka od tematów trudnych: mówi o akceptacji ciała, o dojrzewaniu, o przełamywaniu lęku i o tym, że kryzysy bywają początkiem rozwoju. Z każdą płytą coraz bardziej staje po swojej stronie – „bardziej kobietą, mniej dziewczynką”, jak sama mówi.
W rozmowie, którą za chwilę przeczytasz, Bovska opowiada o drodze, jaką przeszła – o potrzebie autentyczności, o sztuce, która daje wolność, o miłości, która przybiera różne formy. Ale też o współpracy, która inspiruje – jak ta z Lalą Bujnowską-Konarską przy „Silhouette”, gdzie obie artystki spotykają się w jednym punkcie: w potrzebie prawdy i odwagi, by mówić własnym głosem.
Robert Choiński: Na Twoim najnowszym albumie „Jestem wierszem” pojawia się temat walki serca z rozumem. Jak wyglądała ta walka w Twoim życiu i które momenty były dla Ciebie najbardziej przełomowe?
Bovska: To chyba definicja mojej osobowości. Całe życie próbuję zachowywać balans między sercem a rozumem, choć mam wrażenie, że to serce zwykle wygrywa. W moich piosenkach na pewno. Nie potrafię wskazać jednego przełomowego momentu, ale czuję, że ta płyta jest dla mnie ważna. Nie boję się już. Pisząc te utwory, pozwoliłam sobie na pełną wolność. Nie kalkuluję, nie zastanawiam się, co wypada. Piosenka, podobnie jak wiersz, ma nieograniczoną moc wyrazu. Kiedy już ją stworzysz, ona odkleja się od ciebie i zaczyna żyć własnym życiem. Każdy słuchacz nadaje jej własne znaczenia. I to jest wspaniałe, ten moment, w którym przestajesz być jej właścicielką, a stajesz się tylko początkiem jej dalszej drogi.
Mówisz, że kryzys zwiastuje rozwój. Czy ten album jest zapisem takiego kryzysu, czy raczej jego konsekwencją – już bardziej dojrzałego spojrzenia?
Myślę, że jest jednym i drugim. W momencie epicentrum kryzysu trudno jest tworzyć. Tworzyć można dopiero, gdy pojawia się choć odrobina dystansu do najtrudniejszych emocji, jakie niesie kryzys. Dla mnie pisanie piosenek jest bardzo związane z emocjami. Z jednej strony masz w sobie pamięć tych uczuć, z drugiej możesz je wreszcie wyrazić słowami. Zdecydowanie uważam, że kryzysy są bardzo rozwojowe, bo zmuszają nas do rewizji własnych poglądów na temat siebie, życia i tego, czego naprawdę chcemy. W drodze twórcy jest to proces nieunikniony. Powtarza się jak pętla, ale za każdym razem jest nieco inny.
W tekstach eksplorujesz wielowymiarowość miłości. Jakie oblicze tej miłości – partnerskiej, do siebie, do świata – było dla Ciebie w tym procesie najtrudniejsze do uchwycenia?
Pisanie piosenek to dla mnie próba uchwycenia tego, co jest między słowami. Miłość stanowi centrum mojego życia i mojej twórczości. Ale wciąż na nowo zadaję sobie pytanie, czym ona właściwie jest. W „Himalajach” to uczucie wszechogarniające, w „Płonie Las” miłość do samej siebie, czuła i łagodna. W teledysku, który zrobiłyśmy z Magdą Zielińską, postać, którą gram, dosłownie błyszczy. Na końcu miała spłonąć w tym blasku – i to była dla mnie metafora. Bo to błyszczenie nie zależy od nikogo z zewnątrz. Ona świeci sama z siebie. Dla mnie miłość to też proste gesty. Wczoraj podszedł do mnie bezdomny mężczyzna i poprosił, żebym kupiła mu jajecznicę i herbatę. Nie chciał pieniędzy. Kupiłam mu to, a kiedy wręczyłam mu paragon, miał łzy w oczach. To było bardzo poruszające dla nas obojga. Bo właśnie o to chodzi – o zobaczenie drugiego człowieka. Chciałabym mieć w sobie tyle miłości, by móc się nią dzielić w nieskończoność.
Powtarzasz, że jesteś teraz „bardziej kobietą, mniej dziewczynką”. Co to dla Ciebie oznacza na poziomie twórczości, ale i życia codziennego?
To oznacza, że coraz mniej się boję być sobą. Nie chodzi o brak lęku, bo on jest. Wciąż. Ale coraz częściej potrafię działać mimo niego. Uczę się ufać temu, co czuję, i stawać po swojej stronie, nawet jeśli to bywa niewygodne dla innych. Dla mnie kobiecość to dojrzałość, świadomość i uważność. Ale nie chcę stracić kontaktu z moją wewnętrzną dziewczynką, tą dziką, która potrafi się cieszyć, śmiać i tworzyć bez ograniczeń. To ona jest źródłem radości i zabawy. Z Filipem Skrońcem zrobiliśmy kiedyś dokument o kobiecości, który miał premierę w kinie Muranów. Dziś wiem, że to coś płynnego, ewoluującego. Kobiecość jest w ciągłym procesie przemian, który trwa całe życie.
Na Twojej nowej płycie wybrzmiewa świadomość ciała i jego akceptacja. Czy czujesz, że twórczość staje się dla Ciebie narzędziem do uwalniania się z własnych ograniczeń?
Zdecydowanie. Każdy plan zdjęciowy, każdy spektakl czy koncert jest dla mnie lekcją przekraczania granic. Mam wrażenie, że żyję intensywnie, ekstremalnie wręcz. Czasem to trudne, ale właśnie w sztuce mogę to wszystko oswoić. Akceptacja ciała to proces. Nigdy nie jest dany raz na zawsze. Ciało to nasz najczulszy instrument. Czuje, reaguje, wysyła sygnały. Najtrudniejsze jest nauczyć się słuchać tych najsubtelniejszych. To dla mnie lekcja uważności i miłości do samej siebie. Ciało jest zawsze piękne, bo jego piękno płynie z wnętrza.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że chcesz słyszeć ciało, gdy mówi szeptem, a nie dopiero, gdy krzyczy. Jak nauczyłaś się tego wsłuchiwania?
Najlepszym narzędziem jest dla mnie medytacja. Chodzi o bycie ze sobą, z własnym oddechem, w ciszy.
To trudne, bo żyjemy w świecie przebodźcowania – muzyka, podcasty, powiadomienia, ciągłe bodźce.
A tu nagle cisza. I to potrafi być wręcz przerażające. Ale właśnie w tej ciszy zaczynam słyszeć siebie. Drugim filarem jest ruch. Dla mnie ruch to życie. Joga, taniec, trening siłowy – to wszystko porządkuje emocje. Teraz najczęściej ćwiczę siłowo, ale wracam też do jogi. Dzięki niej się uziemiam, rozciągam napięcia, robię w sobie przestrzeń. Świadomość ciała buduję od lat. Pod koniec liceum złapałam bakcyla. Jeździłam na Festiwal Teatrów Tańca do Bytomia, a potem studiowałam rytmikę na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina, łącząc to równolegle z Warszawskim ASP. Tworzyłam taneczny duet z Liwią Bargieł. Zrobiłyśmy nawet dwa spektakle. Taniec zawsze był dla mnie nie tylko sztuką, ale też formą terapii. To przez ruch najlepiej poznaję siebie.
Powiedziałaś, że czujesz się lepiej ze sobą w wieku 40 lat niż dziesięć lat temu. Co jest największym źródłem tej zmiany – doświadczenia, perspektywa, czy może właśnie sztuka?
Zamiast prokrastynować, zaczęłam działać. Wcześniej często mówiłam: „chciałabym”, ale nic z tym nie robiłam. W końcu stwierdziłam, że albo zaczynam, albo przestaję udawać, że chcę. Zaczęłam dbać o siebie – o ciało, o dietę, o regularność. Ale nie dlatego, że trzeba, tylko dlatego, że chcę się dobrze czuć. Ważne były też doświadczenia trudne, jak proces in vitro, o którym zdecydowałam się opowiedzieć publicznie. To było bolesne, ale nauczyło mnie łagodności wobec siebie. Wcześniej wymagałam od siebie zbyt wiele. Teraz wiem, że ciało też potrzebuje czułości i wybaczenia. I jeszcze jedno – myśl, że wszystko mija. Cierpienie, lęk, złość, wszystko w końcu odchodzi. To przynosi spokój.
Bovska (Fot. Monika Gibas)
Czy ta świadomość przekłada się na Twoją twórczość?
Tak, bardzo. Tworzenie to mój sposób na przeżywanie życia. To przestrzeń, w której mogę być całkowicie sobą. Gdy piszę, rysuję, śpiewam swoje piosenki – czuję się wolna. To mnie buduje. Mam także szczęście współpracować z ludźmi, którzy inspirują, jak Robert Bondara, z który zaprosił mnie do świata swojego spektaklu „R+J. Romeo i Julia” w Teatrze Wielkim w Poznaniu. To doświadczenie jest dla mnie wyjątkowe. Stać się częścią tak wielkiej, tanecznej opowieści, jednocześnie dodając tam swoją wrażliwość i głos. Uwielbiam też Agę Konopkę i Anie Sawicką-Hodun, z którymi pracowałam przy spektaklu „Body Teller” w oparciu o moją piosenkę „Kosmyk”. Lubię też telewizyjne przygody, których ostatnio było sporo. Pamiętam koncert w Opolu, poświęcony twórczości Janusza Kondratowicza, w którym śpiewałam „Dancing Queen” (z repertuaru Haliny Frąckowiak – przyp. red.). Cały koncert aranżował Adam Sztaba, którego bardzo podziwiam. Już na studiach myślałam o nim: „Boże, co za gwiazda!”. Bycie jedną z wykonawczyń było wspaniałe, świetny aranż piosenki. Jednocześnie czułam ogromną presję. Chciałam, żeby jemu się spodobało. Nie bałam się publiczności ani kamer, ale zależało mi na jego opinii. Wtedy wpadałam w pułapkę własnego umysłu, co było frustrujące, ale takie doświadczenia są chyba nieuniknione.
W spektaklu „Silhouette”, w którym bierzesz udział, pojawia się taniec high heels i vogue, czyli style związane z kobiecą siłą i emancypacją. Co one dla Ciebie znaczą?
Fascynują mnie te techniki tańca. Osobiście marzę o tym, żeby wziąć lekcje heelsów, bo czuję, że mogłoby to uwolnić we mnie jeszcze więcej energii i emocji w zupełnie innych miejscach niż dotychczas. Nauczyłoby mnie innej ekspresji.
Cała kultura ballroom...
Tak. Cała kultura queerowa to osobny, fascynujący świat, który trzeba poznać. Vouge, który pojawia się w spektaklu jest bardzo mocnym punktem programu. Jeśli chodzi o heelsy, byłam na cudownej lekcji z Jessicą Ali Twarowską, która powiedziała mi, że cały ruch jest właśnie from the pussy – stamtąd bierze się siła, energia i flow. Heelsy bywają surowo oceniane, ale niesłusznie – są wyzwalające, piękne i trudne technicznie, pozwalając wyrazić kobiecą, sensualną energię, bez wulgarności. To świetny sposób, by pokazać to, co Lala, choreografka chce przekazać w spektaklu: wyzwolenie kobiet i przełamywanie klisz w odważny sposób. Spektakl łączy taniec z elementami aktorskimi, a momentami mocne słowa dają siłę i odwagę, zwłaszcza kobietom.
Jestem ciekaw, co najbardziej zaskoczyło Cię w pracy z tancerkami i w tej formie kolektywnej ekspresji, która różni się od solowego koncertu. A może nic Cię nie zaskoczyło?
Chyba nic mnie nie zaskoczyło, bo mam już dużo takich doświadczeń. Fascynuje mnie wchodzenie do grupy, która działa według własnych zasad, i obserwowanie jej świata – wyzwań, z którymi mierzą się tancerki. Podobnie było w Teatrze Wielkim w Poznaniu, gdzie widziałam zupełnie inny rodzaj ciężkiej pracy baletowej. To dla mnie lekcja za każdym razem. Staram się zachować siebie i wnosić własną emocję i prawdę. Lala daje mi przestrzeń, by być sobą, i uważam, że to jedyne słuszne podejście. Dzięki temu całość tylko zyskuje. Dziewczyny tworzą świetną siostrzaną atmosferę.
Chciałbym teraz zmienić temat. W przyszłym roku mija 10 lat od Twojego debiutu. Patrząc z perspektywy czasu – jaką Bovską z tamtego momentu dziś byś przytuliła, a co powiedziałaby Ci ta młodsza Bovska?
Przytuliłabym tę dziewczynkę, która wtedy nie wierzyła w siebie i nie kochała siebie. I powiedziałabym jej: „Ufaj sobie. Naprawdę ufaj sobie, ufaj tej drodze i… wiesz, wszystko wiesz, tylko musisz w to uwierzyć.” To bym jej powiedziała. A druga część pytania była…
A co ta młodsza wersja Ciebie powiedziałaby teraz?
To trudne pytanie.
Myślisz, że byłaby dumna?
Kurczę, myślę, że byłaby ogromnie dumna. Chyba powiedziałaby mi: „Zobacz, gdzie jesteś dziś. Wow!”. Kiedy zaczynałam, w ogóle nie miałam oczekiwań, bo sam fakt, że wydałam tę płytę, która okazała się dużym sukcesem, był dla mnie czymś niesamowitym. Wtedy nawet nie zdawałam sobie sprawy, że to taki sukces, bo byłam nowicjuszem na rynku i po prostu tego nie wiedziałam. Dziś wiem i widzę dużo więcej.
Zapowiadasz świętowanie z nowymi aranżacjami i gośćmi. Czy jubileusz będzie dla Ciebie bardziej podsumowaniem, czy okazją do otwarcia nowego rozdziału?
Bardzo chciałabym po prostu zaprosić fanów tej płyty, którzy – jak mi się wydaje – razem ze mną dorastali. Część z nich wciąż jest ze mną, część odeszła i została im w pamięci tylko piosenka „Kaktus”. Chciałabym, aby ci ludzie posłuchali tych utworów jeszcze raz i zobaczyli, co nowego w nich odkrywają. Chcielibyśmy też przygotować ich aranżacje, które będą w jakiś sposób odzwierciedlały nas dzisiaj. Marzy mi się, aby temu wydaniu towarzyszył winyl, bo ta płyta nigdy nie ukazała się w takiej formie, a wydaje mi się, że to nośnik, na który dzisiaj zasługuje.
A jakie masz artystyczne marzenia na kolejne dziesięć lat?
Na pewno chciałabym dalej eksplorować. Przede wszystkim pragnę iść tą drogą, pisać muzykę, wydawać ją i chciałabym, żeby znajdowała swoich, coraz to nowych odbiorców. To jest moje marzenie… Nie jest tak, że coś takiego jest dane raz na zawsze, dlatego bardzo tego pragnę. Bardzo chciałabym po prostu być słyszaną, żeby to, co tworzę, docierało tam gdzie powinno. Marzę o tym, by eksplorować sceny i by te sceny stawały się coraz większe. Chciałabym też odnajdywać w życiu balans między tymi wielkimi rzeczami a codziennością. Chciałabym zrobić dużą wystawę swoich prac i już nad tym pracuję. Marzę, żeby moje koncerty były spektaklami działającymi na jak największą ilość zmysłów. To są chyba moje główne marzenia, te zawodowe. Są też inne, związane z współpracą z innymi artystami, bo łączenie sił zawsze jest inspirujące. Chciałabym, żeby te współprace powstawały naturalnie, bez przymusu. I przede wszystkim, żeby nigdy nie zabrakło mi pomysłów na kolejne słowa i melodie.
I tego Ci gorąco życzę.
Dziękuję.