1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Jak oswoić zmiany? Pytamy psychoterapeutkę Sylwię Sitkowską

Jak oswoić zmiany? Pytamy psychoterapeutkę Sylwię Sitkowską

Fot. Thomas Barwick/Getty Images
Fot. Thomas Barwick/Getty Images
Bez nich nie ma rozwoju. Ale gdy są poza naszą kontrolą, mogą zrujnować nam życie. – Dlatego namawiam, żeby się do nich dobrze przygotować – mówi psychoterapeutka Sylwia Sitkowska, autorka książki „Kobiety, które pragną zmiany”.

Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 9/2025.

Alina Gutek: Tytuł pani książki nie jest o mnie – może nie boję się zmian, ale ich nie lubię. Dlaczego jedne z nas mają tak jak ja, a inne zmiany uwielbiają?

Sylwia Sitkowska: Jestem jedną z tych, które zmiany kochają, więc fajnie się dobrałyśmy. Dość powszechnie sądzi się, że decydują o tym psychologiczne antypatie czy sympatie w stosunku do zmian. Tymczasem ważnym czynnikiem jest biologia, czyli temperament, z którym przychodzimy na świat i na który nie mamy wpływu. Niektórzy mają taki układ, że są bardziej odporni, rzadziej się pobudzają. I oni potrzebują zmiany, więc organizują sobie różnego rodzaju atrakcje po to, żeby coś poczuć. Są też osoby wysoko reaktywne, teraz się mówi o nich: wysoko wrażliwe, dla których emocjonalność jest na tyle intensywna, że nawet niewielkie bodźce są w stanie wyprowadzić je z równowagi, zestresować. Wiadomo, że tego rodzaju emocje nie są przyjemne, więc te osoby unikają zmian. Piszę w książce, że wiedząc, jaki mam temperament, jestem w stanie na to zareagować. Bo temperamentu nie zmienię, ale mogę zrozumieć, że coś będzie dla mnie niekomfortowe, więc się do tego lepiej przygotuję. Albo gdy – tak jak ja – wprowadzam zmiany, czy raczej wprowadzałam, dla samych zmian, to kiedy to już wiem, będzie mi łatwiej nad tym zapanować. Ale też wiem, że to nie znaczy, że coś jest ze mną nie tak, tylko że mam taki temperament.

Czytaj także: Wysoka wrażliwość – jak z nią żyć? „To, co można zrobić, to się o tę swoją inność zatroszczyć” – przekonuje psychoterapeutka Katarzyna Kucewicz

Czy dzieciństwo, doświadczenia życiowe mają też wpływ na nasz stosunek do nowości? Z moich obserwacji wynika, że jeśli ktoś przeszedł dużo zmian zafundowanych przez rodziców, to nie zawsze znaczy, że automatycznie je potem kocha, może być wprost przeciwnie.

Tak, to ciekawe, że bardzo podobne doświadczenia mogą dać zupełnie inne efekty u różnych osób. Mam koleżankę, której rodzice byli dyplomatami, więc przenosili się z kraju do kraju. Wróciła do Polski w wieku 18 lat z przekonaniem, że jest bezpaństwowcem, bardzo pragnęła zakorzenić się w Polsce. Znam też mężczyznę, który miał podobne doświadczenia i teraz powtarza, że jest obywatelem świata. Traktuje swoje doświadczenia bardzo pozytywnie, jako zasób. Natomiast mnie się wydaje, że same doświadczenia to jedno, ale kluczowe jest to, jak je interpretujemy. Ta dziewczyna wychowywała się w domu, gdzie zmiany

były narzucane odgórnie, przy czym rodzice nigdy nie byli z nich zadowoleni. Ich narracja w niej została. Natomiast dom tamtego chłopaka był otwarty, on się nauczył, że zmiany są czymś dobrym, że nie trzeba się ich bać. Czyli tak naprawdę narracja rodziców, opiekunów, nauczycieli ma bardzo silny wpływ na to, w jaki sposób interpretujemy doświadczenia, które nas spotykają.

Niektórzy ludzie, tak jak ja, akceptują małe modyfikacje, ale już dużego kalibru – niekoniecznie.

Dla nich jakaś stała w życiu musi być. Ale jest też tak, że jak robimy to, czego się boimy, to z czasem się na to uodparniamy. Za trzecim razem już wiemy, że damy sobie radę. Znam kobiety po kilku rozwodach, które są przekonane, że zawsze znajdą partnera, nie ma w nich lęku, że zostaną same.

Pokonywanie lęku popycha nas do przodu.

Zdecydowanie. Przywołam tu słowa prof. Anny Brzezińskiej na zajęciach z psychologii rozwojowej: „Bez kryzysu nie ma rozwoju”. Emocja zadowolenia, szczęścia mówi nam: chwilo trwaj, niech będzie, jak jest, niczego nie zmieniajmy. A lęk mówi: uciekaj, czyli chroń się, ratuj się. To instynktowny głos. Natomiast to, co prowadzi nas do rozwoju, to niezgoda na coś, bunt. Na przykład ktoś boi się latać samolotem, ale chciałby, więc złości się na siebie i to popycha go do zmiany. Ale to nie znaczy, że zmiany muszą dziać się bezustannie. Dynamika naszego rozwoju układa się w cykle: progres, regres, plateau. Czyli: do przodu, do tyłu, stoimy.

Wiedza o tym jakoś nam się przydaje?

Bardzo. Bo ktoś podejmuje próbę zmiany i przy niewystarczającym w jego mniemaniu progresie wycofuje się, twierdząc, że to nie działa, a tak naprawdę taki jest naturalny cykl. Trudno być mistrzem świata w podnoszeniu ciężarów, jeśli robi się to drugi dzień. A my często po drugim razie rezygnujemy.

Jak pani zachęca kobiety do pokonania lęku przed zmianą?

Myślę, że to, co pomaga i jest kluczowe w podejmowaniu decyzji o zmianie czy jakichś działań w tym kontekście, to dzielenie tej zmiany na kawałeczki. Taki przykład: kobieta chce odejść od męża, bo ten stosuje przemoc albo jest uzależniony od alkoholu. Przez wiele lat nie potrafiła tego zrobić, między nimi jest wiele uwikłań psychologicznych. Sama koncepcja odejścia od męża wydaje się jej gigantycznie trudna. Bo niesie ze sobą wiele konsekwencji: trzeba wyprowadzić się od męża albo spowodować, żeby on się wyprowadził. Pomyśleć, z czego będę żyła, jeśli nie pracowałam zawodowo, jak podzielić opiekę nad dziećmi, majątek, a z kim zostanie pies, a co powie rodzina. Dużo spraw do rozwiązania, więc można na samą myśl o rozwodzie się przestraszyć i natychmiast wycofać. Przychodzą do mnie na terapię kobiety i mówią, że nie chcą o tym myśleć. Perspektywa rozwodu generuje w nich tak wysoki poziom lęku, że w ten sposób go redukują.

Czy to dobra strategia?

Niekoniecznie. Pierwsze, co warto byłoby zrobić, to przejść przez ten poziom lęku. Zobaczyć, co będzie dalej: że będą tego takie i takie konsekwencje, rozpisać je sobie. Nie bać się myślenia na ten temat, od samego myślenia nic złego się nie dzieje. A potem pójść krok dalej: co zrobię, gdy mąż nie będzie płacił alimentów albo gdy mama będzie mnie namawiała, żebym jednak się nie rozwodziła. Dobrze jest po kolei rozprawić się z każdym z tych głosów. Dzięki temu oswajamy zmianę, bo dużo łatwiej jest poradzić sobie z dziesięcioma małymi rzeczami niż z jedną wielką.

Czytaj także: „Odchodzę!” – jak się dobrze przygotować do tej decyzji? Rozmowa z Katarzyną Miller

Z tego, co pani mówi, wynika, że zmiana to nie jednorazowy akt, ale proces. Że ma początek, rozwinięcie, zakończenie – jak w dobrym wypracowaniu.

Tak. Początek to gruntowne przemyślenie i zaplanowanie tego, co zrobimy. Załóżmy, że kobieta jest na utrzymaniu męża, więc naprawdę musi się do rozwodu poważnie przygotować. Bo jeżeli nie zdobędzie własnych pieniędzy, nie znajdzie pracy, będzie jej megatrudno. Jestem przeciwniczką zmian rewolucyjnych: dzisiaj mąż mnie wkurzył, ciach, pakuję walizkę i wychodzę. A następnego dnia wracam. Jestem zwolenniczką planowania, opracowania strategii zmiany, bo dzięki temu zwiększamy szansę na to, że może wejść w życie. Ten proces może jednak trwać. A kto wie, czy w jego trakcie sytuacja się nie zmieni. Bo jak my się przeobrażamy, stajemy się pewne siebie, to często jest tak, że cały system również się przeobraża. Gdy sfinalizowałam zmianę, często pojawia się satysfakcja, że dałam radę, ale czasami jest uczucie zagubienia. Bo znalazłam się w nieznanej krainie.

Spotyka pani kobiety, które czują się niekomfortowo po teoretycznie dobrych zmianach?

Powtarzam moim klientkom takie zdanie: zmiana partnera czy pracy niczego nie zmienia, gdy nie dokonamy zmiany w sobie. Widzę to tak: jeżeli mam w sobie schemat, który powtarzam, to jakbym śpiewała refren piosenki. Czyli odchodzę od męża, ale z jakiegoś powodu w nowym związku czuję się podobnie. Miałam kiedyś klientkę, która była zdradzana przez każdego partnera, a miała kilku. Myślę, że niosła w sobie ten refren, bo on nie przychodzi do nas z zewnątrz. I dopóki go nie odkryjemy, to może być tak, że będzie z nami przez cały czas. A odpowiadając wprost na pani pytanie: tak, spotykam często kobiety, którym modyfikacja zewnętrzna nie przynosi ulgi, bo problem był w nich.

Może jednak ten refren śpiewały po to, żeby go w końcu usłyszeć? Bo na ogół szukamy wszędzie, tylko nie w sobie.

Myślę, że niewiele osób ma świadomość, że przyczyna ich problemów leży w nich. Najczęściej staramy się zmieniać to, co dookoła: rozwodzimy się, rzucamy pracę. I wydaje nam się, że w efekcie dostaniemy całą pulę dobrych rzeczy, które mieliśmy, plus te ekstra, które w naszym mniemaniu powinniśmy dostać. A dostajemy kompletnie nowe rozdanie, nowe karty. I jest zaskoczenie: jak to, przecież tamten partner tankował mi samochód, a ten nawet nie poczuwa się do wymiany opon. Bo zmiana nie oznacza, że wszystko, co było dobre, idzie z nami.

Dlatego zawsze warto ją przemyśleć. Ostatnio miałam taką refleksję, że 20 procent niedogodności potrafi nam przykryć 80 procent fajnego życia. Nie jesteśmy wdzięczni za to, co mamy, tylko koncentrujemy się na tym, czego nie mamy.

Co jeśli zmiana okazuje się niedobra? Często nie można już zrobić kroku w tył.

Po to, między innymi, napisałam książkę, żeby pomóc kobietom przyjrzeć się, czy rzeczywiście potrzebują zmiany. Czy powinna zostać przeprowadzona na zewnątrz ich życia, czy warto zrobić ją w sobie. Czy to jest coś, co faktycznie je uwiera i co bezdyskusyjnie trzeba zakończyć, czy może da się to zmodyfikować.

W powszechnej narracji zmiana ma jednoznacznie pozytywny PR. Za przykład stawia się osoby, które mają odwagę odwrócić swoje życie o 180 stopni. Przywołuje się powiedzenie, że jedyną stałą w naszym życiu jest zmiana. Ale czy to zawsze prawda?

Jeśli nie rozpoznamy, czy potrzebujemy zmiany na zewnątrz, czy w sobie, jeśli nie opanujemy bezrefleksyjnego impulsu, by natychmiast w coś iść, to naprawdę możemy zepsuć sobie fajne życie. I nie raz widziałam to w gabinecie. Dziewczyny żałują zmian, bo podejmują je często pod dyktando temperamentu, czyli czują, że tak chcą i to robią. Rozum jest osamotniony, nie przywołuje się go jako pomocnika, a naprawdę warto.

Podobnie chyba – tylko w drugą stronę – jest w przypadku osób, które boją się zmian.

Tak, warto wtedy obudzić w sobie ducha przygody, czyli żeby rozum i serce szły ze sobą w parze. Moim zdaniem – i chciałam to bardzo podkreślić w książce – zmiany są dobre, bo rozwijają, natomiast na pewno trzeba na nie uważać, bo czasami decyzje z nimi związane są pochopne.

Ja zawsze każdą zmianę w kółko analizuję. Pani pewnie idzie w nią jak w dym. Na przykład przeprowadziła się pani z rodziną do Tajlandii.

To było tak: gdy wybuchła wojna w Ukrainie, zastanawialiśmy się z mężem, kiedy wyjechać. Taką naszą czerwoną linią było dotarcie wojsk rosyjskich do Kijowa. Kiedy to się stało, spakowaliśmy się i polecieliśmy. Mogliśmy pracować zdalnie, starszy syn poszedł tam do szkoły, jedna córka do przedszkola, a dla najmłodszej znaleźliśmy opiekunkę. Zorganizowaliśmy się w ciągu dwóch tygodni. Nie przewidzieliśmy jednej – pięknej – konsekwencji. Olek, który ma dziadków w Kanadzie, po dwóch miesiącach powiedział: „Dla mnie tu jest za gorąco, nie podoba mi się tu, chcę stąd wyjechać, załatwię sobie pierwszą klasę liceum u dziadków. Czy mnie puścisz?”. Odpowiedziałam z pewną nonszalancją – no bo gdzież on sam sobie załatwi liceum w Kanadzie! – że oczywiście. Po dwóch tygodniach wszystko załatwił. Byłam zaskoczona, ale słowo się rzekło – skoro sobie to zorganizowałeś, to jedź. Rozłąka okazała się jednak dla wszystkich za trudna, więc po roku wróciliśmy do Polski, syn z Kanady, my z Tajlandii. Niemniej sama decyzja o wyjeździe i jej przeprowadzenie było nawet jak dla mnie czymś naprawdę imponującym.

Przyniosła tylko pozytywne konsekwencje?

I takie, i takie. Po powrocie musieliśmy przez pół roku na nowo organizować naszą firmę. Ta sytuacja nauczyła mnie, że każdą zmianę, bez względu na to, czy decyzję podejmujemy łatwo, trzeba dogłębnie przemyśleć, czyli zastanowić się nad jej konsekwencjami. I jeżeli jesteśmy gotowi na te konsekwencje, to tylko od nas zależy, co zrobimy. Natomiast często jest tak, że tego nie przemyśleliśmy i nie byliśmy gotowi na konsekwencje.

Zatem nawet jeśli lubisz zmiany, to lub je dalej, ale lub tak, żeby to nie było impulsywne, bezrefleksyjne – że jest pomysł i od razu realizacja. Tak można działać w przedszkolu, natomiast w dorosłości podążanie za różnymi popędami może zniszczyć życie. I analogicznie – warto, żeby osoba lubiąca przewidywalność od czasu do czasu uruchomiła w sobie ciekawość, postawę: boję się, ale robię. Może niekoniecznie trzeba zmieniać fundamentalne dla siebie kwestie, ale warto mierzyć się z mniejszymi. Gdy się nie uda, to mamy na szczęście mechanizm, który powoduje, że chcemy o sobie myśleć dobrze. I zazwyczaj uzasadniamy swoje decyzje. Nawet jak otoczenie uważa, że były błędne, to wyciągamy z nich coś dobrego. Czasem to są złudzenia, które pozwalają jednak żyć i mieć dobre mniemanie o sobie.

Autyzm i ADHD korelują ze stosunkiem do zmian?

Zdecydowanie. Osoby z ADHD mają w głowie tysiąc myśli, ich nogi same chodzą. Natomiast osoby ze spektrum autyzmu nie lubią zmian, wolą przewidywalność. To ważna wiedza na swój temat, pozwala zrozumieć swoje zachowania i ewentualnie je zmieniać.

W książce podkreśla pani, że ważna jest samoświadomość. Co daje?

Odpowiem, odwołując się do swojego przykładu. Kiedy wiem, że lubię zmiany, nie muszę już postępować impulsywnie, bo znam ten mechanizm. Nie muszę zmieniać czegoś w tym obszarze, w którym to nie będzie dla mnie dobre, ale mogę w innym, żeby mój temperament nie cierpiał. To prawda, zmiana jest nieodłącznym elementem życia. Nawet jeśli bardzo byśmy się przed nią zapierały, to ona zmieni za nas. Lepiej więc jej nie unikać, tylko dobrze się przygotować.

Sylwia Sitkowska, psychoterapeutka, psycholożka, nauczycielka akademicka, właścicielka ponad 20 poradni psychologicznych, autorka książek, m.in.: „Odbuduj bliskość w związku”, „Przytul swoje wewnętrzne dziecko”, „Dzieciństwo do poprawki” i ostatnio wydanej „Kobiety, które pragną zmiany”

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE