Jeszcze niedawno zachwycałem się kunsztem Taylor Swift i w końcu zaczynałem rozumieć, skąd bierze się jej fenomen. Tym większe było więc moje zaskoczenie, gdy najnowszy album „The Life of a Showgirl” okazał się jej najbardziej rozczarowującym projektem. Zamiast świeżości i narracyjnej głębi dostaliśmy bladą kalkę dawnych sukcesów – z kilkoma przebłyskami, ale i bolesnymi wpadkami.
Gdybym dostawał złotówkę za każdym razem, gdy w ciągu ostatnich kilku lat słyszałem zdanie „nie rozumiem fenomenu Taylor Swift”, byłbym dziś naprawdę bogatym człowiekiem. Kulminacja tego trendu nastąpiła oczywiście latem ubiegłego roku, gdy blondwłosa Amerykanka po raz pierwszy odwiedziła Polskę, występując trzy dni z rzędu (!) na wyprzedanym do ostatniego miejsca PGE Narodowym. Warszawę opanowały wówczas dziesiątki tysięcy barwnie wystylizowanych Swifties (tak sami nazywają się wielbiciele artystki) wyposażonych w naręcza bransoletek przyjaźni, przybyłych z najdalszych zakątków kraju, a nawet świata. Mimo to wiele osób wciąż nie mogło zrozumieć, skąd bierze się ten ekstatyczny szał na punkcie dziewczyny, która w gruncie rzeczy śpiewa dość zwyczajne popowe kawałki.
Choć sam miałem słabość do kilku jej hitów, też nie wiedziałem do końca, dlaczego akurat ona stała się jedną z największych gwiazd naszych czasów. Dopiero po – swoją drogą spektakularnym, trwającym 3,5 godziny – show w ramach rekordowej trasy The Eras Tour, gdy zacząłem stopniowo zgłębiać twórczość Taylor, powoli zaczęło do mnie docierać, o co w tym wszystkim chodzi.
Taylor Swift (Fot. TAS Rights Management)
Doszedłem do wniosku, że największą siłą Taylor Swift jest jej niezwykła zdolność opowiadania historii, z którymi można się po prostu utożsamić. W obszernej dyskografii piosenkarki znaleźć można utwory mniej lub bardziej naszpikowane poetyckimi metaforami, opisujące niemal każdą sytuację, jaka może przydarzyć się kobiecie (i nie tylko). Od szkolnych zauroczeń, pierwszych fascynacji i złamanych serc, przez przelotne romanse i poważne związki, po bolesne rozstania oraz życiowe dylematy – zarówno w sferze rodzinnej, zawodowej, jak i osobistej: akceptacja siebie, własnego ciała, mierzenie się z krytyką bliskich i obcych. Ot cały wachlarz smakowitych i lekkostrawnych „życiówek”, podanych na starannie skomponowanych i wyprodukowanych, lecz niezbyt skomplikowanych muzycznych półmiskach.
Gdy więc parę miesięcy temu gruchnęły wieści o tym, że artystka szykuje się do wydania albumu opisującego kulisy jej życia w trakcie historycznego tournée, sam po raz pierwszy z nieskrywaną ekscytacją wyczekiwałem dnia premiery nowej płyty Taylor Swift. I po raz pierwszy od kiedy pamiętam aż tak srogo zawiodłem się na popowej gwieździe wielkiego formatu.
Tym razem Taylor Swift postawiła na suspens i budowanie napięcia. Przed premierą „The Life of a Showgirl” nie ukazał się ani jeden promocyjny singiel. Wiadomo było jedynie, że płytę, wspólnie z samą Taylor, wyprodukowali Max Martin i Shellback, czyli współtwórcy jej pamiętnych megahitów, takich jak „Blank Space” czy „Bad Blood”. Ci, którzy z utęsknieniem czekali na wielki powrót Swift z czasów bestsellerowego „1989”, niestety będą rozczarowani. Dwunasty album nie tylko nie dostarczył ani jednego utworu na miarę wspomnianych kompozycji, ale brzmi wręcz jak bladnące echo popowej perfekcji, do której artystka zdążyła nas przyzwyczaić. Owszem, znajdziemy tu kilka przyjemnych melodii i chwytliwych bitów („The Fate of Ophelia”, „Opalite”, „Wood”), ale to nie jest poziom przebojowości, jakiego można by oczekiwać po takiej artystce i takich producentach.
Dobrze, w takim razie pewnie pomyślicie sobie: „No ale za to teksty na pewno są świetne, prawda? Prawda?!”. No właśnie, tu pojawia się jeszcze większy problem. O ile mogę jeszcze przymknąć oko na to, że 36-letnia artystka, szykująca się do ślubu z gwiazdorem amerykańskiego futbolu Travisem Kelcem, wciąż roztrząsa incydenty z balu maturalnego i licealne miłostki („Ruin the Friendship”) czy wraca do medialnej nagonki sprzed niemal dekady („CANCELLED!”), o tyle tego, co zrobiła w utworze „Actually Romantic”, zwyczajnie nie jestem w stanie pojąć.
Zawoalowany atak na Charli XCX, będący reakcją na jej boleśnie szczere wyznanie o kompleksach, lękach i poczuciu życia w cieniu takich gwiazd jak Taylor – zawarte w kawałku „Sympathy is a Knife” – jest nie tylko bulwersujący, ale wręcz groteskowy. – Słyszałam, jak nazwałaś mnie „Nudną Barbie”, kiedy po koksie stałaś się odważna. Przybiłaś piątkę z moim byłym, a potem powiedziałaś, że cieszysz się, że mnie olał – śpiewa Swift w pierwszych wersach swojego kąśliwego utworu. Napisać, że jest to rozczarowujące, to jak nie napisać nic.
Paradoksalnie, Swift najlepiej wypada w utworach odsłaniających jej wrażliwszą stronę („Eldest Daughter”, „Honey”). Problem w tym, że tego typu materiału dostaliśmy już przecież aż nadto na jej czterech poprzednich albumach. Jasnymi punktami na tym dość mdłym tle są pewno tytułowe „The Life of a Showgirl” z gościnnym udziałem Sabriny Carpenter oraz „Father Figure”. W tym drugim podmiot liryczny wciela się w mafijną postać rodem z „Ojca Chrzestnego”. To pomysł nietypowy, ożywczy i przypominający, że Swift wciąż potrafi być znakomitą tekściarką. Sprytne wplecenie do warstwy muzycznej motywów z utworu George’a Michaela z 1987 roku, noszącego ten sam tytuł, to dodatkowy smaczek.
Moim największym zarzutem wobec „The Life of a Showgirl” nie jest jednak brak spodziewanej przebojowości, lecz brak narracyjnej głębi i choćby zalążka innowacyjności. Z tego albumu nie dowiedziałem się niczego nowego, poza tym, że gwiazda jest szczęśliwie zakochana i wciąż mocno przeżywa to, co mówi się o niej w mediach oraz na branżowych imprezach. Czy złota formuła Taylor Swift powoli zaczyna się wyczerpywać? A może to tylko drobne potknięcie na wyboistej drodze na szczyt światowej estrady? Czas pokaże. Może jestem naiwny, ale wierzę, że ambicja „Blondyny”, jak pieszczotliwie nazywają ją fani, nie pozwoli jej, by kolejny album okazał się równie dużym niewypałem jak ten, który właśnie się ukazał.