Można nie lubić Taylor Swift, ale wszyscy potrzebujemy Taylor Swift.
W nowym sezonie komediowego serialu „Hacks” pada zdanie: „Jestem już w wieku, w którym wspomina się zbieranie jabłek z biblijną Ewą”. Coraz częściej czuję się podobnie, przywołując popkulturowe sceny z lat 90. Pozwólcie, że odkurzę kolejne ze wspomnień.
Trudno w to uwierzyć, patrząc na benefisy zapomnianych gwiazd, mizerne talenty na transmitowanych festiwalach, bezbarwne eurowizyjne propozycje, nie mówiąc już o latach dobrobytu disco polo na głównych antenach telewizji publicznej, ale tak, kiedyś telewizja pokazywała naprawdę dobrą muzykę i robiła to nie „po godzinach”, ale w prime time. Chcę myśleć, że wypełniała w ten sposób szlachetną misję pokazywania wysokojakościowej kultury. Prawda jest jednak taka, że w latach 90. muzyka była zbyt wielka, zbyt ważna, by ją ignorować. Z dzisiejszej rynkowej perspektywy sprzedaż 100 tysięcy nośników w jeden dzień brzmi dość niewiarygodnie, w 1995 roku był to dzień z życia Edyty Bartosiewicz wydającej album „Szok’n’Show”.
W tym samym roku w studiu telewizyjnej Jedynki muzycy zespołu Hey prezentowali nowy teledysk. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie miejsce premiery w ramówce – po dobranocce, przed głównym wydaniem „Wiadomości”. Szczyt oglądalności dla zespołu na szczycie. To jedno z abstrakcyjnych wspomnień mojej młodości: pani w garsonce gaworząca z artystami między „Gumisiami” a doniesieniami ze świata. Ale taka była wtedy pozycja zespołu, każda inna prezentacja byłaby nieprzystająca do statusu Hey, grupy, która w Polsce osiągnęła wszystko i ambitnie przymierzała się do – zresztą nieudanego – podboju świata.
Skoro wywołałam świat, niech trzecie wspomnienie z 1995 roku będzie globalne. Sierpień, Wielka Brytania żyje swoją „Bitwą britpopu”. Łza kręci się w oku nie tylko na wspomnienie batalii między muzykami grup Oasis i Blur, ale i czasów, gdy nagłówki poświęcano sprawom tak nieistotnym jak numer jeden na liście przebojów. Ach, słodka młodości! Bez inflacji, wojny i lęku. Nieprawda, oczywiście. „Były to dni atomowych gróźb Husajna, wojennych mordów w Bośni i powrotu Tysona na ring”, opisywał muzyczny tygodnik „New Musical Express”. Ale znów, muzyka była za ważna i zbyt wielka, by zepchnąć ją na drugi plan. Młodzi Brytyjczycy mogli być przygnębieni brakiem perspektyw i rozczarowani polityką Johna Majora, ale jakie to miało znaczenie, gdy w radiu były piosenki tak znakomite jak „Roll With It” Oasis czy „Country House” Blur? Słynna „Bitwa...”, pojedynek dwóch wielkich brytyjskich zespołów, dwóch wydanych jednego dnia singli, o to, który z nich zadebiutuje na szczycie listy przebojów i przypieczętuje status największej brytyjskiej grupy, zaangażowała naród bardziej niż myśli o wojnie, podatkach i o tym, co zjeść na kolację.
Wróćmy do teraźniejszości. Gdy w lutym wsiadłam do samochodu zaparkowanego na tyłach Strip w Las Vegas, by wyruszyć na pustynię, odruchowo włączyłam radio. Pierwsza usłyszana w lokalnej rozgłośni informacja nie dotyczyła ani polityki, ani pogody, ani warunków na drodze. „Mamy przecieki! Na Super Bowl Travis Kelce zamierza oświadczyć się Taylor Swift!” Zerknęłam, czy nie włączyłam przypadkiem Radia Pudelek, ale nie, to poważna rozgłośnia miała dla słuchaczy tak niepoważną wiadomość na statusie „jedynki” w serwisie informacyjnym. Bo tak wielka jest dziś Taylor Swift.
W kwietniu obserwowałam medialne zamieszanie wokół „The Tortured Poets Department”, nowego albumu Swift, z wypiekami godnymi maklerów śledzących hossę na giełdzie. W dniu premiery płyty strona główna niezwykle prężnego działu show-biznesu portalu „Daily Mail” przygotowała 33 (!) newsy poświęcone wokalistce. Od historii jej związków przez towarzyszące jej karierze kontrowersje po przyjaźnie i rodzinę. Kilka tygodni wcześniej portal relacjonował na żywo wszystko, co działo się wokół premiery „Cowboy Carter”, nowego albumu Beyoncé. Można mieć różne zdania na temat twórczości obu pań, ale jedno jest niezaprzeczalne. Angażują publiczność i media na wszystkich frontach – od banalnych po najważniejsze. To mogą być kwestie rasizmu czy feminizmu, aspekty czysto artystyczne, plotki i ploteczki, ale klikalność tych wątków trzyma muzykę w głównym nurcie, gdy w tych czasach jest o to tak trudno.
Dziś nowym popem został Netflix i inne platformy streamingowe. To tam bije serce kultury masowej. Ekscytują nowe produkcje, ich gwiazdy, zaskakujące sukcesy. Tam tworzy się kolejnych bohaterów wyobraźni. Muzycy? Ci najwięksi wciąż mają miliardowe odtworzenia, rekordy sprzedanych tras i adorację fanów. Ale fenomeny? To każda „Sukcesja”, „Euforia” czy żarty z „Teda Lasso”. To o tym rozmawia się na wielotysięcznych grupach dyskusyjnych, to gromadzi dziś wokół jednego telewizora, tak jak kiedyś łączyła na prywatkach odtwarzana na gramofonie płyta winylowa.
Szeroko opisywane i komentowane życie prywatne Swift jest kolejnym wspaniałym serialem współczesnej popkultury. Wokalistka regularnie dostarcza i nowe odcinki, i towarzyszącą im ścieżkę dźwiękową. 35-letnia miliarderka z nieuleczalnym syndromem ofiary. Księżniczka czekająca na wielką miłość. Tytan pracy i ikona własnego sukcesu. Czy to nie brzmi jak treatment opery mydlanej? Tymczasem to rzeczywistość największej gwiazdy pop, która zaangażowała miliony fanów na całym świecie i wygenerowała tysiące analizujących jej fenomen publikacji.
Taylor Swift w ramionach ukochanego Travisa Kelce na Super Bowl (2024). (Fot. Erick W. Rasco)
Taylor Swift, która za cel życia coraz wyraźniej stawia spełnienie w miłości, wszak większość nowego albumu jest o utracie kolejnego „tego jedynego”, nie robi wiele dobrego dla feminizmu. Uwielbiająca swoich wrogów gwiazda, która z satysfakcją śpiewa o tym, że „karma jest jej chłopakiem” (złośliwiec we mnie nie ominie kolejnej linijki wielkiej poezji, że „karma jest kotem”) nie jest wzorem do naśladowania i przytomnie nie próbuje nim być, nazywając siebie „antybohaterką”. Ale czar idolki działa mocniej niż zdrowy rozsądek. „Tay ma koszulę w kratę i trampki. Gra na gitarze i pianinie, piecze ciasteczka i ma ulubionego kota”, przeczytałam o jednej z najpotężniejszych, najbogatszych i najbardziej wpływowych kobiet świata w komentarzu na moim Instagramie. Nie ma sprawniej wykreowanej postaci w kulturze masowej niż Taylor Swift. Kto ma świadomość mechanizmów show-biznesu, nie polubi jej sercem innym niż fana. Niczego nie ujmuje to ani jej talentowi (nieprzekonanym polecam 10-minutową wersję „All Too Well”), ani osiągnięciom, tym artystycznym i medialnym, bo być tak wielką gwiazdą trzeba i umieć, i chcieć. Jej wydane w 2014 roku „1989” pozostaje ostatnią wielką płytą muzyki pop, do stawiania obok wydawnictw Michaela Jacksona i Madonny. Jak dziwactwa Jacko, jak skandale Madonny, także Swift potrzebuje czegoś większego niż piosenki, by przejść do historii. Padło na jej życie uczuciowe i osobiste.
Dziś dramy i przeboje „Miss Americany” są siłą napędową globalnej muzyki popularnej. Być może wśród wszystkich pobitych przez nią rekordów i spektakularnych sukcesów ten jest największy. Czy nam się to podoba, czy nie, potrzebujemy Taylor Swift.
Fleetwood Mac „Tusk” (1979)
Fot. materiały prasowe
Dwupłytowy następca „Rumours”, jednej z najwspanialszych i najlepiej sprzedających się płyt w historii. Nierówny, nie tak wybitny, jak poprzedniczka, ale niezwykle ceniony. Za odwagę nieodcinania kuponów od sprawdzonej formuły, za szaloną ideę „może i nie sprzedamy dużo, ale będziemy dumni z tego,
co nagraliśmy”.
Michael Jackson „Dangerous” (1991)
Fot. materiały prasowe
Wejście „króla muzyki pop” w nową dekadę. Po wydaniu „Thrillera”, najlepiej sprzedającej się płyty wszech czasów, i udanego „Bad”, Jackson zamarzył o przebiciu bariery 100 milionów egzemplarzy. Mimo spektakularnej produkcji i tytanicznej pracy na drodze stanęli grunge’owcy z Nirvany. Jacko „królem” pozostał, ale jego dwór stał się jakby mniej ekscytujący.
Oasis „Be Here Now” (1997)
Fot. materiały prasowe
Najszybciej sprzedający się album w historii brytyjskiej listy przebojów. Miliony wydane na nagrania i promocję, miliony w skonsumowanych narkotykach, ego, megalomania, całe to rock’n’rollowe szaleństwo, które znamy z opowieści o gigantach rocka. Ostatnia tak bezkarnie i bezczelnie przesycona ideą „sex, drugs & rock’n’roll” płyta. Gdyby jeszcze był to dobry album…
Radiohead „Kid A” (2000)
Fot. materiały prasowe
Po wydaniu wybitnego „OK Computer”, albumu porównywanego do dzieł The Beatles i Pink Floyd, muzycy Radiohead zamknęli się na oczekiwania rynku, myśli o komercyjnym sukcesie, presję recenzentów. Wybrali otwarcie na jeszcze bardziej niszowe inspiracje, jeszcze śmielsze rozwiązania, skręcając w drogę mniej uczęszczaną, ale pełną fascynujących dźwięków.
Adele „25” (2015)
Fot. materiały prasowe
Nie ma przepisu na sukces, ale w muzyce pop nic nie wydarzy się bez przebojowego singla. Nośne „Hello” pomogło sprzedać ponad 20 milionów egzemplarzy „25”. Następca najlepiej sprzedającej się płyty XXI wieku, „21”, udowodnił rynkowo, że wbrew mądrości Poetki czasem coś „zdarza się dwa razy”. A może wciąż jest więcej złamanych serc niż przebojów Adele?
Anna Gacek dziennikarka, przez dwie dekady głos radiowej Trójki, autorka, podcasterka. Jej najnowszego podcastu „Blaski i cienie. Anna Gacek i biografie najsłynniejszych” można słuchać w Audiotece.