Muzyczny geniusz, inteligenty gość z poczuciem humoru, pełen erotycznego magnetyzmu, a może nadęty snob terroryzujący otoczenie, a w dodatku książę popowego obciachu? Prince odszedł cztery lata temu, a dzień jego urodzin, 7 czerwca oficjalnie ogłoszono jego świętem.
„Purple rain, purple rain!” – kilka pokoleń śpiewało ten refren na imprezach i przytulało się w powolnym tańcu. Niektórzy znają Prince’a tylko jako autora tego wielkiego przeboju. A on nagrał 39 studyjnych albumów, które rozeszły się w nakładzie ponad stu milionów egzemplarzy. Twórca nieustannie poszukujący, uważany za prekursora miedzy innymi muzyki techno, multiinstrumentalista eksperymentujący z nowymi brzmieniami, który wyznaczał coraz wyższe standardy w produkcji muzyki pop. Skandalista, obrazoburca. 157 cm bez kapelusza i tyle zamieszania...
– Kiedy miałem 16 lat, byłem kompletnie załamany i spłukany. Musiałem sobie znaleźć pracę, zacząłem bardzo uważnie przeglądać ogłoszenia. I mimo wielu starań nie mogłem wybrać choć jednego zajęcia, które chciałbym wykonywać. I wtedy postanowiłem, że muszę zrobić wszystko, żeby zostać zawodowym muzykiem.
Miał to w genach – oboje rodzice tkwili w jazzie po uszy. Urodził się jako Prince Rogers Nelson, a jego imiona to pseudonim sceniczny ojca Johna Lewisa Nelsona, który prowadził grupę Prince Rogers Trio. „Dałem synowi na imię Prince, bo chciałem, żeby robił to wszystko, co ja chciałem zrobić” – wyznał ojciec. Udało się, i to z nawiązka, choć początki łatwe nie były. Kiedy Prince miał dziesięć lat, rodzice się rozstali i odtąd mieszkał albo z matką, albo z ojcem, albo z sąsiadami. Bywał wyrzucany przez ojca z domu i długo musiał błagać o zgodę na powrót. To wszystko przyspieszyło dojrzewanie i chęć jak najszybszego usamodzielnienia się.
Już jako 17-latek nagrał demo, co pomogło mu dostać się pod skrzydła menedżera, a w rezultacie podpisać kontrakt płytowy z wytwórnia Warner Bros. Records. Łatwo to napisać w jednym zdaniu, trudniej zrealizować w rzeczywistości. Talent, determinacja i dużo, dużo pracy. Na debiutanckiej płycie „For You” z 1978 roku (miał niespełna 20 lat) skomponował, wyprodukował i zaaranżował wszystkie utwory, a w dodatku zagrał na... 27 instrumentach. Wiele lat później powie:
„Tworzę muzykę, bo gdybym tego nie robił, tobym umarł. Nagrywam, bo mam to we krwi. Cały czas słyszę dźwięki. To niemal przekleństwo: wiedzieć, że zawsze możesz zrobić coś nowego”
Niewielki facecik pojawiający się na scenie w stringach i wykonujący dziwne ruchy wzdłuż gryfu swojej jeszcze dziwniejszej gitary. Jedni płonęli świętym oburzeniem, inni czuli się zainspirowani do niewybrednych dowcipów. Boy George, brytyjska gwiazda popu z lat 80., nazwał kiedyś Prince’a „karłem, którego ktoś wysmarował olejem i wytarzał we włosach łonowych”.
Wygląd Prince’a chyba jednak mniej niepokoił statecznych obywateli niż teksty jego piosenek. W dużej mierze twórczości lirycznej Prince’a zawdzięczamy... powstanie organizacji PMRC (Parents Music Resource Center), która od 1985 roku opatruje wybrane płyty ostrzegawczymi naklejkami „Parental Advisory – Explicit Lyrics”. To rodzaj cenzury mającej uchronić dziatwę przed obcowaniem z demoralizującymi wersetami. PMRC zaczęło od opublikowania „Filthy Fifteen”, listy 15 utworów najbardziej sprośnych i niewłaściwych dla młodzieży. I kto się znalazł na pierwszym miejscu? Prince z utworem „Darling Nikki”. Zawartość tekstu: seks i masturbacja.
PMRC narodziła się podobno w pokoju córki wiceprezydenta Ala Gore’a. Dziewczę za głośno słuchało „Darling Nikki”, matka usłyszała tekst i postanowiła bezkompromisowo interweniować. Pani Tipper Gore, wspierana przez męża i żony innych prominentnych polityków, założyła PMRC i rozpoczęła wielkie dzieło tropienia wszelkich sprośności na rynku muzycznym. Na zdrowie. Wielu artystów traktuje nalepkę „Parental Advisory…” jako dodatkową bezpłatną reklamę.
Nie tylko polityka interesowała się Prince’em – on też jej poświęcał trochę uwagi. Zdarzyło mu się pouczać prezydenta Ronalda Reagana. Sam tytuł utworu „Ronnie, Talk to Russia” (album „Controversy”, 1981) wiele tłumaczy – artysta namawiał Reagana do podjęcia dialogu ze Związkiem Radzieckim. Trochę w tonie, że należy ugłaskać małpę z brzytwą czy raczej goryla z bronią jądrowa, żeby nie wysadził świata w powietrze. Są w tym tekście także pewne symptomy megalomanii Prince’a: „Ronnie, jeśli umrzesz, zanim będzie dane mi cię spotkać, nie mów, że cię nie ostrzegałem”. Zdaje się też, że pobudki do napisania tego tekstu były nieco egoistyczne: „Nie wysadźcie w powietrze MOJEGO świata”.
Świat Prince’a zmienił się po wydaniu płyty „Purple Rain”, sukcesie utworu i filmu pod tym samym tytułem. To był jego pierwszy nr 1, i to od razu na listach przebojów w wielu krajach świata. To ironia losu, że innowator i eksperymentator wybił się na szczyt dzięki balladzie rockowej, fakt, przepięknej, ale stylistycznie niezbyt odkrywczej.
Prince poprosił o napisanie tekstu do tego utworu znana z Fleetwood Mac wokalistkę i kompozytorkę Stevie Nicks, ale ta orzekła, że zadanie ją przerasta: „Posłuchałam tego i normalnie się wystraszyłam. Oddzwoniłam i powiedziałam: Chciałabym, ale nie dam rady. To dla mnie za wiele”. Prócz Nicks jest jeszcze jedna osoba, która pewnie potem mocno żałowała, że nie dostaje przynajmniej małej części tantiem za „Purple Rain”. Prince’a prześladowała myśl, że jego kompozycja jest trochę zbyt podobna do utworu „Faithfully” grupy Journey, więc chcąc grać fair, zadzwonił do jego kompozytora Jonathana Caina. Ten stwierdził, że to nie plagiat i dał krzyżyk na drogę. Ciekawe, ile dolarów mu przepadło przez ten miłosierny gest.
Prawdopodobnie od czasów popularności grupy Deep Purple toczą się w Polsce spory, co to właściwie za kolor ten purple – fioletowy, purpurowy, szkarłatny, liliowy? Fioletowy, przynajmniej po polsku, brzmi z tego wszystkiego najmniej romantycznie i zmysłowo. Ale co poradzić, raczej o ten kolor chodzi, zwłaszcza jeżeli przyjrzymy się literom z okładki płyty „Purple Rain”. Niezbyt ładnie to pasuje do tej interpretacji tekstu, która zakłada, że purple rain to synonim wyjątkowo wilgotnego kobiecego orgazmu. „I pozwól, że doprowadzę cię do purpurowego/szkarłatnego deszczu”. Fioletowy deszcz brzmi jakoś słabiej.
Sam Prince tak tłumaczył znaczenie „Purple Rain”: „Kiedy na niebie pojawia się krew – czerwień i błękit dają fiolet. Fioletowy deszcz symbolizuje koniec świata, chęć bycia wtedy z kimś, kogo kochasz, i wolę, by wiara, by Bóg przeprowadzili cię przez te strugi fioletowego deszczu”. Lisa Coleman, grająca na klawiszach w zespole Prince’a w latach 1980–86, tłumaczyła podobnie: „Chodzi o nowy początek. Fiolet, niebo o świcie. Deszcz, czynnik oczyszczający”.
Sukces „Purple Rain”, niestety, nie dołożył Prince’owi centymetrów. Nawet kiedy stał sam, a w zasięgu wzroku nie znajdował się żaden punkt odniesienia typu płyta kompaktowa, widać było, jak malutkim jest kurczaczkiem. Co nie przeszkadzało mu... grać w kosza w szkolnej drużynie.
W niektórych wywiadach telewizyjnych Prince pokazywał, że podchodził do swojego wzrostu autoironicznie. Gdy Oprah Winfrey stwierdziła, że dorósł, wstał i powiedział: „Nie, chyba wciąż jestem taki sam”. Ale musiał mieć z tym problem, skoro od początku kariery starał się za wszelką cenę dodać sobie centymetrów. Buty na wysokim obcasie zajmowały się sprawą wzrostu Prince’a od dołu, zaś od góry próbowała coś zdziałać fryzura. Konkretnie gigantyczne afro, które Prince nosił u progu kariery, ale i później. W latach 70. członkowie popularnego zespołu The Jackson 5 też mieli afro, ale rozsądnych rozmiarów – gdy chciałeś takie samo, zamawiało się u fryzjera tzw. J5. Na to, co miał na głowie Prince, znajomi mówili J7 lub J8 – dla podkreślenia dużo większej skali.
Podobno Prince nawet w domu wyglądał tak, jakby miał zaraz wyjść na scenę. Zamiast kapci konsekwentnie nosił buty na obcasie. Na dłuższa metę miało to zgubny wpływ na jego zdrowie – w 2005 roku lekarze stwierdzili konieczność przeprowadzenia poważnej operacji wstawienia protez obu stawów biodrowych. Diagnozowano, że to skutek wieloletnich popisów na scenie w dodającym wzrostu obuwiu. Prince ponoć poddał się operacji w 2008 roku, ale plotkowano, że może jednak nie, skoro do końca życia pojawiał się publicznie z laską. Tym razem taką do podpierania się. W 2001 roku został świadkiem Jehowy i ponoć to także nakładało jakieś ograniczenia w kwestiach medycznych. Tak czy inaczej problemy zdrowotne tłumaczą fakt uzależnienia Prince’a od środków przeciwbólowych. W każdym razie nie był to nałóg, w który artysta wpadł z czysto rekreacyjnych pobudek.
Otaczał go dwór – niemal religijny kult i respekt ze strony najbliższych współpracowników. Tym dziwniejsza wydaje się jego śmierć. Samotna śmierć człowieka, który nie miał nawet swojego telefonu komórkowego, bo zawsze był obok tłumek pracowników noszących po kilka komórek... 21 kwietnia 2016 roku gruchnęła wiadomość – Prince nie żyje, został znaleziony martwy w swojej rezydencji i studiu Paisley Park. Początkowa wersja mówiła o śmierci w wyniku powikłań pogrypowych. Na wielu portalach pojawiły się arcymądre sondy: „Czy Waszym zdaniem Prince zmarł na grypę?”. 38 procent stwierdziło, że TAK, a 62 procent, że NIE. To już wszystko jasne. No, prawie. Resztę wyjaśniło oficjalne śledztwo – stwierdzono śmierć w wyniku przedawkowania bardzo silnego leku przeciwbólowego fentanylu.
Wtajemniczeni wiedzieli, że Prince zmaga się z uzależnieniem od tego typu medykamentów. Wiedzieli też, że od zawsze ma kłopoty ze snem i często pracuje nocami albo wydzwania do przyjaciół, jak mu się nudzi. Ponoć nie spał przez pięć nocy przed feralnym 21 kwietnia.
Hołdy, wspomnienia i wyrazy żalu po jego śmierci wymieszały się też z biznesem. Specjalne wydania płyt wzbogacone o wcześniej niepublikowane nagrania, pierwsze „nowe, pośmiertne piosenki Prince’a”, aukcje, na których rożne pamiątki osiągają mniej lub bardziej zawrotne kwoty, była żona Mayte Garcia zapowiada wydanie książki ze wspomnieniami, wreszcie otwarto muzeum. Umarł książę, niech żyje kasa. Posiadłość Prince’a, jego dom i studio Paisley Park zostały udostępnione zwiedzającym. Wpisz Paisley Park w wyszukiwarkę, a na pierwszych miejscach wyskoczy Shop Paisley Park oraz Paisley Park Tours and Tickets...
https://www.instagram.com/p/B2NMzR8lzZV/
Teraz możesz kupić bilet, ale wcześniej dostać się do Paisley Park było dużo trudniej. – Halo, czy to Prince? – Tak. – Od dłuższego czasu próbuję przeprowadzić z tobą wywiad. – Aha. – Jesteś człowiekiem wyjątkowo trudnym do namierzenia. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że nagrywam naszą rozmo... (dźwięk odkładanej słuchawki) – Halo?! Rozłączył się skurwiel...
To skrócony zapis „Seque I”, żartu, który znalazł się na płycie „Love Symbol” z 1992 roku. O tym, że ten żart miał wiele wspólnego z prawdą, świadczy fakt, że od czasu wydania „Purple Rain” do roku 1991 Prince udzielił wywiadów, które można by zliczyć na palcach jednej ręki.
W ostatnich latach życia uaktywnił się medialnie, wyczuwając zapewne, że trzeba przypomnieć o sobie światu. Poza tym odkąd w ramach uwolnienia się od kontraktu z Warner Bros. (tak, tego kontraktu, o którym kiedyś marzył) stał się Artystą Znanym Wcześniej Jako Prince i podpisywał się niewymawialnym znakiem znanym jako love symbol, działał na własny rachunek, sam wydawał swoje płyty i bardziej zależało mu na promocji. Ale wcześniej tych niewielu szczęśliwców, którym było dane porozmawiać z Prince’em na potrzeby mediów, zwykle musiało się wykazać nadludzką cierpliwością. Dziennikarz Chris Heath przez sześć dni pałętał się po rezydencji Paisley Park, zanim wreszcie doczekał się zaszczytu oficjalnej rozmowy z muzykiem. Przez telefon.
Prince na pewno był jedną z tych gwiazd, którym zawdzięczamy najbardziej dziwaczne wyobrażenia o gwiazdorstwie. Niedostępny, otoczony ochroniarzami, skłonny do fochów. Wieść niesie, że Prince zwalniał pracowników zatrudnionych w rezydencji Paisley Park ze względu na... niewystarczające kompetencje telepatyczne. W sensie za mało się domyślali, o co mu może chodzić. Podobny los spotykał muzyków jego zespołów. Prince nie popełniał błędów, nie zaliczał artystycznych porażek – bywał tylko nierozumiany i obwiniał resztę świata, że nie nadąża. Na złe recenzje reagował naiwnie: „Nigdy bym nie krytykował kogoś, kto dał mi coś, co trafia do mojej głowy”. Czytaj:
„Daję wam muzykę, więc wszystko, czego się spodziewam, to wdzięczność”
Gdy wypominano mu, że nie wszystkie jego płyty odniosły spektakularny sukces komercyjny, odpowiadał: „One wszystkie maja swój cel. Ja już zarobiłem pieniądze, wszystkie pieniądze, jakich potrzebuję. Zresztą tak naprawdę nigdy nie zależało mi tak bardzo na pieniądzach”.
Prince spytał kiedyś dość wiekowego dziennikarza: – Ile miałeś urodzin? – A jak myślisz? – Ja wiem, że miałeś jedne urodziny, dzień, w którym przyszedłeś na świat. Nie miałeś już później urodzin. Wiec ja ich nie obchodzę, co sprawia, że nie liczę też dni, nie liczę czasu i dzięki temu wyglądam dokładnie tak samo jak dziesięć lat temu.
Dlatego trochę niezręczny wydaje się fakt ustanowienia 7 czerwca Dniem Prince’a. Rocznica urodzin artysty to słaby wybór, ale pewnie gubernator Minnesoty nie miał o tym pojęcia. Prince dużo zrobił dla swojego Minneapolis i należy zrozumieć nawet taką formę uhonorowania artysty. Często występował w rodzinnym mieście, brał udział w imprezach charytatywnych, miał wpływ na rozwój biznesu, zbudował dobrze prosperujące studia przyciągające znanych artystów.
Ale ulica wcale nie kochała Prince’a bezkrytycznie. Dla wielu mieszkańców Minneapolis był obciachowym popowym gwiazdorem, nadętym dziwakiem otoczonym świtą ochroniarzy, odrealnionym snobem. Bo kogoś zignorował, nie dał autografu, nie chciał strzelić selfie. A przecież widywano go też w zupełnie niegwiazdorskich okolicznościach – jak jeździł samotnie na rowerze, jak poszedł do kina, jak odwiedził sklep płytowy.
Cokolwiek myślimy o Księciu, o jego twórczości, dziwactwach i słabościach, musimy pamiętać, że on naprawdę był inny, że nie należy go mierzyć naszą miarą. Żył w swoim świecie, który sam stworzył. I nigdy się nie dowiemy, jak to jest być Prince’em.