1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Jakub Żulczyk: „»Wzgórze psów« opowiada o Polsce, o czymś rdzennie naszym”

Jakub Żulczyk: „»Wzgórze psów« opowiada o Polsce, o czymś rdzennie naszym”

Jakub Żulczyk (Fot. Zuza Krajewska)
Jakub Żulczyk (Fot. Zuza Krajewska)
Premiera serialu na podstawie jednej z jego powieści to dobry pretekst do rozmowy, bo „Wzgórze psów” wiele mówi o spojrzeniu Jakuba Żulczyka na świat, Polskę, ale też o tym, co przez te osiem lat, jakie minęły od premiery książki do najnowszej ekranizacji, zmieniło się wokół i w nim samym.

Zapowiadając serial na podstawie „Wzgórza psów” w mediach społecznościowych, napisałeś, że to twoja najważniejsza książka. Dlaczego?
Bo świecę światłem odbitym od czytelników, a wiele osób uważa, że to moja najlepsza książka. Rezonuje z czymś, co jest powszechne. Z poczuciem uwięzienia we własnej rodzinie, w miejscu zamieszkania, w jakiejś tożsamości. Według wielu osób „Wzgórze psów” opowiada o Polsce, o czymś rdzennie naszym.

Kiedy osiem lat temu czytałam tę książkę, to tak, była dla mnie o Polsce – o specyfice polskiej prowincji, hermetycznej społeczności, lokalnej polityki. Z kolei kiedy teraz oglądałam serial, uznałam, że to opowieść o dorastaniu.
Główny bohater, Mikołaj wraca do rodzinnego miasta. Jest bardzo przyzwyczajony do wizji swojego dzieciństwa, do konkretnego postrzegania swojego ojca. A być może będzie musiał zobaczyć więcej. Mikołaj nie umie odpuścić. Nie potraf się uwolnić od poczucia winy, nie odpuszcza też w relacji w ojcem. Chce, żeby to inni mu wybaczyli, zaakceptowali go, przyjęli bądź nie przyjęli, ale nie umie sam sobie wybaczyć. Pod tym względem Mikołaj z książki i Mikołaj z serialu są podobni. To taka postać, która nie umie się wyzwolić od wszystkiego, co w niego włożono, w czym dorastał.

I to jego szarpanie się jest ostatecznie bardzo dziecinne.
Na pewno jest to człowiek niedorosły. Tylko pytanie, czy w ogóle można dorosnąć, jeśli przeżywa się traumę, jakiej on doświadczył. I czym jest dorosłość? Dla mnie to odpowiedzialność za samego siebie. Tego w Mikołaju nie ma. Wikła się. Jak my wszyscy – w miejsca, z których pochodzimy, w nasze toksyczne rodziny, w zbiorowości, w naszą historię, w wyobrażenia, kompleksy i mity. To uwikłanie jest pierwszym dużym tematem, który poruszam we „Wzgórzu psów”. Drugim jest przemoc. Jedyny znany i dostępny nam w Polsce sposób zawiadywania rzeczywistością. Wciąż żyjemy w dychotomii walki i oporu. Aktualna rzeczywistość dla części społeczeństwa jest właśnie tą, która miała się wydarzyć. Wreszcie rozliczani są ci drudzy. A dla tych drugich rzeczywistość nie jest taka, jaka miała być, bo zostali zdelegalizowani. Dla Tomasza ze „Wzgórza psów” walka, opór i przemoc są podstawową zasadą funkcjonowania świata. Wierzy, że na tym to polega, tak ma być.

Tylko że ci, którzy teraz czują się zdelegalizowani, gdy odzyskają władzę, rozliczą tych, którzy ich zdelegalizowali. I tak w kółko.
Bo to jest folwark zwierzęcy. Tak dzieje się w miejscach pozbawionych autentycznego poczucia wspólnoty. Nie ma spoiwa, nie ma zaufania. W tym sensie powieściowy Zybork jest Polską. Jedynym gwarantem spokoju jest tu ktoś, kto zarządza strachem, ale i umie zapewnić sobie kontynuację władzy rozdawnictwem przywilejów.

A na jakiej podstawie masz budować zaufanie do instytucji publicznych, jeśli otaczają cię skorumpowani funkcjonariusze prawa i nieetyczni politycy?
Ale tu nawet nie chodzi o zaufanie do instytucji, tylko o zaufanie do innych ludzi, takie najbardziej podstawowe. W Zyborku nikt nikomu nie ufa, zaufania nie ma nawet w rodzinie, więc nikt nie jest w stanie wejść w pełni wybrzmiałą, prawdziwą relację. Może nawet by chcieli, żeby było inaczej. Justyna, żona Mikołaja, na pewno jest taką bohaterką, która by chciała. Nie może być jednak inaczej, skoro pomiędzy wszystkimi bohaterami tej opowieści działają jakieś formy wrogości, utajonej bądź jawnej.

Jest pokusa, żeby przy adaptacji dodać coś, co jakoś komentuje moment, w którym ekranizacja się ukaże?
Kiedy zaczynasz pisać scenariusz, wiesz, że minie jeszcze kilka lat, zanim serial zostanie nakręcony, zmontowany i pokazany. Nie ma się co napinać na takie rewidowanie tekstu, bo nie wiesz, co będzie, kiedy serial ostatecznie się ukaże. Gdy na przykład zaczynałem pisać scenariusz do „Warszawianki”, nikt nie spodziewał się żadnej pandemii. Gdy zaczęliśmy kręcić, wybuchł COVID-19, więc pojawiły się sugestie, że trzeba to jakoś zaznaczyć, nałożyć bohaterom maseczki. Nie zrobiliśmy tego, mając świadomość, że kiedy serial wyjdzie, maski już dawno nie będą obowiązywać. We „Wzgórzu psów” wydarza się jednak drobna aktualizacja języka. W serialu mamy burmistrzynię…a w książce była burmistrzową. To takie określenie jak sołtysowa albo prezydentowa. Figura patriachalno-matriarchalna, nazywa typ rządzącej kobiety, tolerowany przez społeczeństwo. Jak Beata Szydło. W powieści tak ją sobie wyobrażałem, a w serialu się zmieniła. Powiedzmy, że ma „rysunek uśmiechnięty”. Feminatyw może do tego rysunku bardziej pasować.

Jedno się jednak nie zmienia, gdy czytam twoje książki. Nie lubisz deweloperów.
Bez przesady. Mnie się po prostu nie podoba, jak deweloperzy funkcjonują w Polsce. Jak silne jest ich lobby w rządzie. Premierę książki i serialu dzieli osiem lat, a ten wątek się nie zestarzał. Nie wzorowałem budowy luksusowego hotelu na konkretnej inwestycji, ale jest umocowana w faktach. Pamiętam lata 90. Widziałem, jak brutalna była tamta rzeczywistość, bo chodziłem do szkoły podstawowej w popegeerowskiej wsi. Tak, byłem osobą uprzywilejowaną, synem dyrektorki tej podstawówki, ale widziałem na własne oczy, jakie konsekwencje społeczne przyniósł upadek komunizmu, tego truchła, i reformy Balcerowicza. Dystansuję się od mówienia, czy były dobre, złe, potrzebne albo niepotrzebne, ale na pewno miały drastyczny efekt uboczny. Z kolei później wejście do Unii Europejskiej było cudem cywilizacyjnym dla moich rodzinnych stron. Polska przeszła upgrade technologiczny i ekonomiczny, w ogóle nie ma tu z czym dyskutować.

Znowu jednak wyszły kłopotliwe sprawy i kłopotliwi ludzie, których najlepiej zakopać, pozbyć się, odsunąć, bo z daleka widok jest piękny. Kiedy więc piszę o deweloperach, to staję przeciwko pewnemu podejściu, przeciwko procesom, które branża deweloperska dobrze reprezentuje. Rozwój Polski stoi przecież inwestycjami budowalnymi i infrastrukturalnymi. Mieszkaniami, które trzeba było wybudować dla nowej klasy średniej. Przemiana naszego kraju została wybudowana, a „Wzgórze psów” też jest opowieścią o tej przemianie.

I o wysokich kosztach ludzkich kapitalizmu?
Dlaczego akurat kapitalizmu? Pokaż mi bezkosztowy system. Paradoksalnie, przynajmniej na razie, tendencja w naszej części świata jest zniżkowa, jeśli chodzi o koszt ludzki, ale tonie znaczy, że nie należy o nim rozmawiać. „Wzgórze psów” nie jest historią z jasną tezą. To nie jest książka antykapitalistyczna. To nie jest książka, która celuje w jedną stronę polskiego konfliktu politycznego. To historia wzięta z autopsji, w której chodzi o wiarygodność ludzkich zachowań i interesów. Takie są i takie będą. Możemy zwalać odpowie[1]dzialność na systemy ekonomiczne albo ideologiczne, tylko że przecież te systemy są wtórne wobec ludzkich postaw, dążeń, instynktów. Można przyjąć pozycję defetystyczną i uznać, że – jak mawia mój przyjaciel – zbudowaliśmy sobie świat, w którym wciąż nas gubią nasze własne geny. Albo być optymistą i wierzyć, że człowiek może być lepszy, jeśli postawić przed nim krzywe zwierciadło.

Krzywe zwierciadło, jak książka albo serial?
Tak. I to jest pewnie najbardziej naiwna rzecz, jaką powiedziałem w tym wywiadzie.

Dlaczego naiwna? Ja akurat wierzę w moc popkultury, która wystawia cię na pytania o świat i siebie. Taki Tomasz ze „Wzgórza psów” – niby wiemy, że samosąd to nie jest rozwiązanie…
Na pewno nie jest? Oczywiście, powinniśmy dążyć do świata, w którym praktyka prawa dorasta do teorii etyki. Powinniśmy żyć w świecie, który jest sprawiedliwy, szanuje i chroni każdego z nas. Ale nie żyjemy. Przyjrzyj się własnym emocjom, kiedy czytasz, że facet, który jechał 250 kilometrów na godzinę i zabił całą rodzinę, pójdzie do więzienia na 10 lat. To jest wystarczająca kara? Samosąd jest przestępstwem, zgadzam się, ale czy na pewno w każdej sytuacji go potępimy?

Tomasz jest ambiwalentną postacią. Z jednej strony straszny człowiek, okropnie traktuje własne dzieci. Potwór. Ale też jest realizacją pewnej fantazji zakorzenionej w polskiej kulturze. Emanacją Jakuba Szeli. Polska dziś jest krajem, który osiągnął niesamowity progres, ale w którym wciąż łatwo podważać, demontować i stawiać na głowie, bo jako młode państwo nie wykształciliśmy w pełni mocnych struktur, więc można powiedzieć: zaorajmy to wszystko i postawmy od nowa. Brak zaufania do instytucji państwowych, przede wszystkim do wymiaru sprawiedliwości, powoduje, że postać, która bierze sprawy w swoje ręce i karze nieukaranego, jest niebezpiecznie ponętna.

Cancel culture, kultura unieważniania, jest formą samosądu?
Na pewno jest mechanizmem, w którym – podobnie jak w samosądzie – zostają poluzowane fundamenty, takie jak prawo do obrony i prawo do wyrażenia skruchy i pokuty. Z drugiej strony, gdyby nie cancel culture, może wciąż żylibyśmy w świecie bezkarności. Kultura unieważniania, ta traktowana serio, wywiodła się z #MeToo, a #MeToo było i jest przecież o patrzeniu na ręce ludziom silnym, posiadającym władzę. Tylko co robić z tymi, którzy przepraszają i okazują skruchę? Cancel culture bywa niebezpieczna, bo wpisuje się w kulturę Internetu, gdzie wszystko jest doraźne i gwałtowne.

I oparte na poczuciu wyższości moralnej?
Oraz idącej za tym wszystkim agresji. Internet jest kulturą dopaminową. Wszyscy chcemy być fajni, mieć rację i czuć, że stoimy po właściwej stronie. Przekonanie, że to ja jestem ten dobry, też działa na ośrodek nagrody w mózgu.

Sam, często z trudem, walczę z tym mechanizmem u siebie. Wielokrotnie dołączałem do internetowych linczów, które niewiele dają, poza satysfakcją odczuwaną przez linczujących.

W jednym z ostatnich odcinków podcastu „Co ćpać po odwyku”, który prowadzisz wspólnie z Juliuszem Strachotą, powiedziałeś, że dopiero niedawno zdałeś sobie sprawę, że kochasz pisać. Wcześniej pisanie nie było miłością?
Było potrzebą i miałem świadomość, że umiem to robić, rozwijam się, przynosi mi to różne korzyści, jest moim zawodem, dobrym wyborem, może nawet powołaniem. Ale ostatnio odnajduję przyjemność – choć wiadomo, że to trudna przyjemność – w samej czynności. Na pewno większą niż w promowaniu, wydawaniu, konfrontacji z opiniami innych ludzi. Kiedy jestem sam ze swoją pracą, jest w tym dużo trudu, ale i mnóstwo wolności.

Pisząc scenariusz, już nie jesteś sam.
Serial czy film to zawsze praca kolektywna, synteza wielu talentów, pomysłów i wysiłków, wymagająca kompromisu. Każdego, kto o tym zapomina, czeka ciężka zguba w tym zawodzie.

Od początku wychodził ci ten kompromis?

Szybko się go nauczyłem, ale to wynikało z tego, że kiedy pisałem scenariusz do serialu „Belfer”, nie byłem popularnym i uznanym autorem. Nie byłem tak pewny siebie. Gdybym teraz miał pisać swój pierwszy scenariusz – z tą pewnością ręki, którą mam dziś – może trudniej byłoby mi przyjmować krytykę, przepisywać tekst, zgadzać się na ustępstwa.

À propos bycia popularnym i uznanym autorem. Minęło 18 lat od premiery twojej debiutanckiej powieści „Zrób mi jakąś krzywdę”. Zatrzymujesz się czasem i myślisz sobie, że dużo osiągnąłeś, że jest git?
Staram się pamiętać, żeby być dla siebie tak fajnym… Doszedłem do miejsca, które jest komfortowe. Mogę wybierać, nad czym chcę pracować, na czym się skupić. Jest bardzo git.

Jakub Żulczyk, rocznik 1983. Pisarz, scenarzysta, dziennikarz, amerykanista. Współtwórca seriali „Ślepnąc od świateł (ekranizacja jego książki pod tym samym tytułem), „Belfer”, „Warszawianka”, a także „Informacja zwrotna”, powstała na podstawie jego powieści.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze