Po tym, jak zdobył niedawno nagrodę na festiwalu w Gdyni, w jego podejściu do własnej pracy coś się zmieniło. – Domyślam się, że pod tą zmianą ukryte są jakieś kompleksy, bo ja jednak wchodzę do aktorskiego świata kuchennymi drzwiami – przyznaje Jacek Borusiński.
Kiedy na festiwalu w Gdyni wyszedłeś na scenę odebrać nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę męską, wyglądałeś na kompletnie zaskoczonego. Rzeczywiście nie miałeś pojęcia, że będziesz odbierać statuetkę? Pytam, bo festiwale zwykle mają to do siebie, że po pewnych wskazówkach od organizatorów – komunikatach „Musisz być na gali wręczenia” czy „Ubierz się galowo” – można się zorientować, co się święci.
Nie dostałem żadnych wskazówek, choć wiem, że niektórzy takie faktycznie mieli. Zupełnie się nie przygotowałem, dlatego kiedy wchodziłem na scenę, byłem w wielkim stresie, że zapomnę podziękować komuś, komu powinienem. No i nie ubrałem się szczególnie galowo. Choć nawet gdybym dostał wcześniej cynk, to i tak pewnie nie wbiłbym się w smoking.
Ponoć jury było w sprawie nagrody dla ciebie raczej jednomyślne.
Co mnie niesamowicie wzruszyło. Zwłaszcza że moje zaskoczenie werdyktem wynikało też stąd, że w tej kategorii nie brakowało fantastycznych nominacji. Tak zwanych „wielkich ról”. Ja, żeby zagrać Remka Wróbla, musiałem przede wszystkim powściągnąć środki aktorskie, żeby do tego everymana, jakim jest mój bohater, dojść, uchwycić tę jego zwyczajność.
Nie chciałbym być źle zrozumiany, nie chodzi mi o to, żeby wartościować role – zdaję sobie sprawę, że w gruncie rzeczy w odegraniu postaci kluczem jest znalezienie jakiegoś odbicia, zwierciadła, które można przystawić rzeczywistości. No a rzeczywistość niekoniecznie, nie zawsze jest spektakularna. Ale kiedy pomyślę o Tomku Włosoku, o tym, jak długo musiał się fizycznie przygotowywać do roli Jerzego Kuleja, do scen bokserskich. Albo o Filipie Pławiaku, który nauczył się wspinać… A przecież jeszcze był Marcin Dorociński, Jakub Gierszał… Chyba próbuję po prostu powiedzieć, jak ogromną niespodzianką był dla mnie werdykt. Nie przypuszczałem, że rola Remka Wróbla zostanie zauważona i doceniona.
Po tym zauważeniu i docenieniu spojrzałeś na siebie jakoś inaczej?
Przede wszystkim z całą siłą dotarło do mnie, jaką odwagą wykazał się Tomek [Tomasz Gąssowski, reżyser „Wróbla” – przyp. red.], kręcąc taki film. Bo trzeba wielkiej odwagi, żeby opowiedzieć historię faceta wiodącego zupełnie zwyczajne życie, z którym wiele osób może się utożsamić. Zresztą po różnych pokazach „Wróbla” na festiwalach i przeglądach podchodzili do nas mężczyźni, mówiąc: „To ja jestem Remkiem. Żyję albo żyłem tak jak on, w samotności, w tej samej rutynie, powtarzalności, która przez lata utrzymywała mnie na powierzchni. To jest moja historia”.
Natomiast jeśli chodzi o inne spojrzenie na samego siebie, to tak, potwierdzam, coś się we mnie zadziało. To trochę dziwny, intymny proces, którego nie umiem sobie do końca wytłumaczyć. Jakbym zrobił się nagle bardziej dojrzały. Domyślam się, że pod tą zmianą ukryte są jakieś moje kompleksy, bo ja jednak wchodzę do aktorskiego świata kuchennymi drzwiami.
To znaczy?
Do tej pory szedłem drogą, która nie jest u nas zbyt popularna. W Polsce aktorzy generalnie biorą się ze szkół – z akademii teatralnych, z filmówki. Nie chcę już wracać do młodzieńczych przygód z akademią, ale jako człowiek uznany na egzaminach wstępnych za osobnika nierokującego, z niesceniczną sylwetką (za długie ręce), odbierając teraz w Gdyni nagrodę, poczułem się trochę tak, jakbym dostał glejt na to, co przez lata robiłem właściwie po omacku, na wyczucie, na własną odpowiedzialność.
Remek Wróbel, człowiek poczciwy, raczej niecharakteryzujący się wielkim życiowym entuzjazmem, ma w sobie coś, co Doskonale znam z twoich występów na żywo z Mumio. Wiem, że na planie filmu nie było miejsca na improwizację, przygotowania były bardzo, niemal co do linijki, szczegółowe. Jestem ciekawa, ile czystej improwizacji jest w tym, co robi grupa Mumio?
Darek [Dariusz Basiński – przyp. red.] uwielbia improwizować. Nawet celowo „nie dopina” swojego materiału, ponieważ to gwarantuje mu totalną wolność na scenie. Z kolei Jadzia [Jadwiga Basińska – przyp. red.] bardzo lubi porządnie się przygotować. No a ja jestem gdzieś pośrodku. Z jednej strony chcę wiedzieć wszystko o swojej postaci – jaka ona jest, jak i co mówi, dlaczego. Ale uwielbiam też momenty, kiedy kompletnie to puszczam. Nie mam pojęcia, co się za chwilę wydarzy, gdzie moja postać zajdzie.
Szukając inspiracji, podpatrujesz ludzi, ich powiedzonka, gesty?
Tak, castinguję. To znaczy nie ludzi, tylko ich zachowania. Naprawdę niesamowicie robi się w momencie, kiedy jesteś w stanie dostrzec, że ktoś przestaje mieć kontrolę nad tym, co robi, coś się Komuś spektakularnie wymsknie. O, na przykład podpatrzyłem niedawno, jak pewien pan rewelacyjnie łapał powietrze okiem…
Łapał powietrze okiem?!
Miał taki charakterystyczny tik. Nie bezwarunkowy, po prostu się nagle zapomniał i tak tym okiem… [Jacek Borusiński brawurowo wykonuje gest „łapania” – przyp. red.].
Czasem słyszę, że takich odjechanych ludzi, jakich odgrywam na scenie, nie ma. No właśnie są! Rzeczywistość potrafi totalnie przerosnąć literaturę i wyobraźnię. Weźmy to, co ludzie robią, kiedy na przykład myją zęby i płuczą gardła.
Jak myślisz, co ukształtowało twoją wrażliwość, wyobraźnię, twoje wyczucie absurdu?
Nie zapomnę, jak w czasach liceum oglądaliśmy „Rejs” z kolegą. To już samo w sobie było zabawne, a potem do domu wrócili rodzice kolegi, prosto z jakiejś imprezy, i jego tato – lekko, że tak powiem, pod wpływem – zaczął nam ten „Rejs” dodatkowo tłumaczyć. Ujęcie po ujęciu, bardzo szczegółowo. I to już było apogeum, myśmy leżeli na dywanie, zwijając się ze śmiechu.
Na pewno doceniałem też „Kabaret Starszych Panów”. Gdybym mógł, to w jednej sekundzie przeniósłbym się w tamte czasy, żeby grać z Ireną Kwiatkowską, Wiesławem Michnikowskim. Uwielbiałem Kazimierza Rudzkiego, ale wydaje mi się, że dużo bardziej wpłynęło na mnie na przykład to, że praktycznie każde wakacje spędzałem na wsi, niedaleko Sandomierza, u rodziny. I tam miałem wgląd w świat absolutnie odjechany, nieuczesany.
Pamiętam jednego wujka – moim ulubionym zajęciem było zachodzenie do niego, miałem tam nawet swoją ławeczkę koło pieca. Siadałem na niej i słuchałem, a potem strasznie bałem się wracać, bo wujek opowiadał przerażające historie. Na przykład o tym, jak gdzieś szedł, a tu nagle pośrodku wąwozu wyrastał przed nim wielki, ponaddwumetrowy człowiek w cylindrze.
To wszystko działo się we wsi Ujazd. Miejscu, gdzie do dziś stoją całkiem dobrze zachowane ruiny zamku Krzyżtopór. Manierystycznego, z czterema basztami, wybudowanego jako zamek kalendarz [koncepcja architektoniczna, w której cztery wieże symbolizowały cztery pory roku, 12 większych sal miesiące, a 365 okien dni – przyp. red.]. Krzyżtopór w zamierzeniu budowniczych to był jakiś odjazd – podobno w jednej z sal zaprojektowano przeszklony strop wypełniony wodą, w którym miały pływać ryby. Takie akwarium nad głową. Z Ujazdu do drugiej wsi, która nazywa się Planta, prowadził wąwóz obrośnięty lipami. Praktycznie o każdej porze dnia było tam ciemno i strasznie. I w tym wąwozie, po którym ja też często się włóczyłem, rozgrywała się większość opowieści wuja. Myślę, że właśnie ten świat wspomnień – z jednej strony trochę nierealny, z drugiej bardzo prawdziwy – w jakiejś mierze mnie ukształtował. Z kolei rodzina taty to świat kolorowych wesel, szalonych obertasów i przyśpiewek.
A jakie znaczenie ma to, że dorastałeś w Sosnowcu? Twoi rodzice byli mocno związani z Zagłębiem?
Naszą rodzinę charakteryzowały raczej tendencje, że się tak wyrażę, migracyjne. Mama jest z okolic Sandomierza, a tata z okolic Końskich, między Kielcami a Łodzią. Wątek tożsamości jest dla mnie dosyć ciekawy, ponieważ praktycznie od zawsze byłem człowiekiem z rozdroża, bardziej „spomiędzy” niż „skądś”. W Sosnowcu mieszkaliśmy blisko trójkąta na Brynicy i Przemszy, gdzie spotykały się zabory pruski, austriacki i rosyjski. Później przeniosłem się do Katowic. Dobrze się mieszkało, fantastyczni ludzie, a jednak antagonizmy śląsko-zagłębiowskie – to specyficzne podejście do Sosnowca i jego mieszkańców – jakoś tam wychodziły, co niezbyt korzystnie wpływało na moje poczucie tożsamości. Od kiedy mieszkam w Bielsku-Białej, trochę się od tego problemu odsunąłem, ale wątek ziemi niczyjej nadal jest w moim życiu obecny. Tyle że teraz głównie w kontekście pracy artystycznej.
Wyjaśnisz?
Nawet nie wiesz, ile razy słyszeliśmy z Jadzią i Darkiem, że gdzieś z Mumio nie pasujemy. Wcześniej pracowałem w teatrze, to był teatr dramatyczny, ale kiedy pojawił się pomysł stworzenia czegoś wspólnie, we trójkę, kiedy zaczęliśmy szukać możliwości pokazania się przed szerszą widownią, okazało się, że właściwie nie ma miejsca, do którego byśmy tak do końca przynależeli.
Nasze początki były z jednej strony fantastyczne. Jako świeżo upieczony teatrolog, nasiąknięty Grotowskim i Kantorem, chciałem, zdaje się, pójść w tę stronę. Niekoniecznie tak strasznie serio – mówię o pewnych smakach, środkach wyrazu, podejściu do aktora i postaci. No ale kiedy spotkaliśmy się we trójkę i każde z nas przyniosło swoje fascynacje, okazało się, że chociaż się w niektórych koncepcjach rozjeżdżamy, w jakiś zadziwiający sposób doskonale się dogadujemy. I wszystko byłoby super, tylko że dość szybko stało się jasne, że jesteśmy poza wszystkim znanymi nam kategoriami. A ludzie jednak bardzo potrzebują kategorii.
Nie zapomnę, jak pojechaliśmy na jeden z festiwali kabaretowych, na którym ktoś z jury zapytał wprost: „Czemuście tu przyjechali? Przecież to, co robicie, to w ogóle nie jest kabaret. To teatr. Nie ta publiczność, nie te oczekiwania”. Mieliśmy też taki epizod z Przeglądem Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Nie mogliśmy narzekać, udało się nam zdobyć sporo nagród, ale zakulisowo powiedzieli nam, że może jesteśmy teatrem, ale na tyle offowym, że w formułę Przeglądu średnio się wpisujemy. Podobne doświadczenia mieliśmy z festiwalem Malta w Poznaniu i jeszcze z paroma innymi. W skrócie: gdziekolwiek się pojawiliśmy, tam byliśmy do poprawki. W końcu powiedzieliśmy sobie: trudno, mamy to gdzieś. Jesteśmy po prostu Mumio i tak się definiujemy. Choć nadal zdarza się, że ktoś myśli, że idzie na kabaret, a potem ma, uzasadnione zresztą, pretensje, że to zupełnie nie to, na co się nastawił. Na szczęście takich pomyłek jest coraz mniej, ludzie zwykle wiedzą, czego mogą się po nas spodziewać, czym Mumio jest.
Jacek Borusiński (Fot. Aneta Proksa)
Jesteś zbyt skromny. Wydaje mi się, że cała Polska was zna. A już na pewno pokolenia, które pamiętają z telewizji serię niezwykłych reklam telefonii komórkowej z wami w roli głównej. Tamten udział w reklamie to był dla was przełom?
Przede wszystkim to my się okropnie baliśmy, a na pewno ja się bałem – bo w tej chwili mogę się wypowiadać tylko za siebie – że to jest niemożliwe, żeby pogodzić cel, jakim jest sprzedaż produktu, z tym, czym jest i co robi Mumio. A przynajmniej niemożliwe jest, żeby zrobić to bez bolesnych kompromisów, a my na kompromisy nie byliśmy gotowi. Myślę zresztą, że to faktycznie by się nie udało, gdyby nie ekipa z agencji reklamowej PZL – Iwo Zaniewski i Kot Przybora. Agencji, która okazała się jakąś, można tak chyba powiedzieć, kuźnią przyszłych talentów. To w PZL poznałem Tomka Gąssowskiego, nie wiedząc wtedy, że kiedyś w przyszłości wystąpię w jego „Wróblu”. Pracowaliśmy też na przykład z Janem Holoubkiem, u którego z kolei zagrałem po latach epizod w serialu „Rojst”. To wszystko byli ludzie z niewiarygodnym wyczuciem artystycznym. A reklamy to był dla nas wspaniały poligon doświadczalny. Każdy epizod miał trwać 25 sekund, więc po paru seriach mieliśmy już takie Wyczucie, że dokładnie wiedzieliśmy, gdzie i jak długie robić pauzy, żeby zmieścić się w czasie.
Myśmy uwielbiali tamte plany zdjęciowe. Pamiętam szczególnie jeden: pierwsza w nocy, było już de facto po godzinach, a my nie mogliśmy przestać improwizować, zresztą całą ekipę ogarnęło szaleństwo, śmiali się dosłownie wszyscy. I nagle Janek Holoubek wstaje, po czym robi karczemną awanturę. Że co tu się w ogóle dzieje, która to jest godzina, my tu marnujemy czas, a na niego w domu czekają chore dzieci. Zamarliśmy. Cisza jak makiem zasiał, patrzymy po sobie i zaczyna do nas docierać, że to żart. Że żadne chore dzieci nie wchodzą w grę, zresztą wydaje mi się, że Janek w ogóle jeszcze żadnych dzieci wtedy nie miał.
Bardzo dobrze to wspominam, jako niewiarygodny komfort i przyjemność pracy, przygodę, która trwała w sumie kilka lat. Choć jak zawsze i wszędzie, można by się pewnie dopatrzeć też jakichś minusów. Bo przez reklamy wpadliśmy z kolei do szuflady krótkich form absurdalnych. Był moment, kiedy w ogóle ciężko było kupić bilety na nasze spektakle, strasznie się to rozbuchało, ale część publiczności spodziewała się tego, co znała z telewizji. Oczekiwali klimatu reklam. A tymczasem takie to było jakieś długie, ciągnęło się niemiłosiernie. Reklamy też nas może trochę rozleniwiły, dając nam, co tu kryć, stabilizację finansową. Nagle nie musieliśmy już tak bardzo walczyć o życie spektaklami i nowego materiału powstawało wtedy trochę mniej.
W zeszłym roku ruszyliście w trasę z okazji 25-lecia Mumio.
Niby 25-lecia, ale nie są to obliczenia tak najzupełniej precyzyjne, ja bym powiedział, że to jednak trwa nieco dłużej.
Czy po tylu latach na scenie zdarza ci się czasem trema?
Mam taki zwyczaj, że tak gdzieś pięć minut czy nawet dwie minuty przed spektaklem pytam: „Czy na tym etapie możemy jeszcze zrezygnować?”. To jest moje podstawowe hasło, nasza ekipa je zna, nie robi już na nich wrażenia, ale czasami mówię tak organizatorom, co bywa problematyczne. Raz, występowaliśmy akurat w gronie akademickim, człowiek organizujący nasz występ – zdaje się, że od tej organizacji w pewnym stopniu zależała jego przyszłość na uczelni – wpadł po tym moim haśle w tak potworne przerażenie, że sam się przestraszyłem, czy nie będę miał człowieka na sumieniu. Musiałem go uspokajać, tłumaczyć, że to tylko żarty.
Czym jest dla ciebie Mumio? Pytam o rodzaj więzi między tobą a Jadwigą i Dariuszem Basińskimi, przy okazji dementując plotki, że jesteście z Jadwigą rodzeństwem, bo nie jesteście.
Niedawno udzielałem zdalnie wywiadu pewnej pani z Polskiej Agencji Informacyjnej. I owa pani, która złapała mnie akurat na wakacjach w Chorwacji, po tym, jak dowiedziała się, że jestem tam razem z moją rodziną, a także z rodziną Darka i Jadzi, była w megaszoku. Nie mogła zrozumieć, jak ludzie, którzy na co dzień ze sobą pracują, mogą jeszcze chcieć jeździć na wspólne wakacje.
Jesteśmy chrzestnymi swoich dzieci, krzyżowo. I jeśli pytasz o więzi, to najuczciwiej byłoby stwierdzić, że wszyscy razem tworzymy rodzinę. Taką, którą się wybrało i która wiele ze sobą przeszła, bo wiadomo, mieliśmy swoje kryzysy, ktoś tam chciał już sobie po drodze darować, były i takie momenty. Na szczęście znaleźliśmy metodę na całkiem harmonijne współbycie.
Mogę spytać, jaka to metoda?
Oprócz przedstawiania i udowadniania swoich racji, zaczęliśmy otwarcie mówić o swoich słabościach. Czyli każde z nas zaczęło mówić o tym, co mu ewentualnie nie za bardzo wychodzi, w czym nie jest najlepsze. I to odsłonięcie się było niewiarygodnie cementujące. Jak to mówią, po co ci racja, jak nie masz relacji.
„Kawa kawusia”, buzia w ciup, majtające się uszy od czapki uszanki, taniec w stroju biedronki – myślę, że wasza sceniczna siła polega na tym, że potraficie ludzi rozśmieszyć, ale właściwie nigdy się z nikogo nie śmiejecie. Czy mam rację, zakładając, że w tym, co pokazujecie na scenie, jest spora dawka wiary w człowieka?
Cieszę się, że widać miłość do postaci, które gramy, bo ona bezsprzecznie po prostu jest. Jeśli pokazujemy ich słabości, to się do nich uśmiechamy, na pewno się z nich nie naśmiewamy. Ja chyba w ogóle wierzę, że poza ekstremalnymi sytuacjami i przypadkami, człowiek zwykle chce i stara się robić dobrze. Na tyle, na ile go w danym momencie stać. Widzę przecież swoją historię, swoje bycie ojcem, mężem, te chwile, w których zachowałem się inaczej, niż powinienem. Teraz nie bardzo mi się to podoba, ale wtedy nie umiałem może lepiej, czegoś nie wiedziałem, czegoś nie dostrzegałem. Skoro więc sam siebie potrafię usprawiedliwić, dlaczego nie mam tą samą miarą oceniać innych?
Wiem, że pracujesz teraz nad miniserialem, którego jesteś scenarzystą i reżyserem. Powiesz o nim coś więcej?
W sumie mogę powiedzieć, chyba nic strasznego się nie stanie. Cały pomysł zasadza się na tym, że jesteśmy w gabinecie psychoterapeutycznym, do którego zgłasza się małżeństwo z długoletnim stażem. Lokomotywą zmian jest oczywiście kobieta, licząca na, że tak powiem, lifting małżeństwa. Z kolei mąż jest w tym układzie elementem zachowawczym, nie za bardzo ma ochotę na jakiekolwiek zmiany, ale ostatecznie daje się namówić. Idą więc razem na konsultację, robią wszystkie potrzebne testy. No i w tym bardzo nowoczesnym gabinecie psychoterapeutycznym dowiadują się, że absolutnie, kompletnie do siebie nie pasują. Generalnie zalecany jest natychmiastowy rozwód. Po dłuższych negocjacjach udaje im się ubłagać terapeutę – skoro już tyle lat byli razem, mają odchowane dzieci – żeby dał im jakąś szansę i zgodził się na separację. Muszą zamieszkać osobno i zaczynają terapię par, w czasie której wychodzą różne absurdy, różnice spojrzeń i podejścia do pewnych spraw. No i oglądamy, co z tej terapii wyniknie. Powstał już pilotażowy odcinek, w którym gramy z Jadzią wspomniane małżeństwo, Adam Woronowicz gra terapeutę. Zobaczymy, jak się ten projekt rozwinie.
Masz poczucie, że to dla ciebie czas początku, nowych doświadczeń?
Prawdę mówiąc, sam się dziwię, że ten facet, który wstał z fotela, żeby odebrać nagrodę w Gdyni, ma 52 lata. Nadal wydaje mi się, że jestem o wiele młodszy. Jeśli chodzi o nagrodę, od razu dopadły mnie też lęki. No bo teraz tak: do ról epizodycznych nie będą mnie już chcieli, przestaną dzwonić w imię zasady, że po nagrodzie za główną rolę męską głupio zaproponować komuś epizod, nie wypada. A ile jest w polskim kinie głównych ról do zagrania w stosunku do liczby ludzi, którzy mogą je zagrać? No niewiele. A jeśli teraz w ogóle nie będę dostawać aktorskich propozycji, ani takich, ani takich?
Nie zabrzmiało to zbyt optymistycznie.
Czekaj, czekaj, jest też ciąg dalszy, bo jak zdejmę okulary lęku, potrafię dostrzec, czym zostałem obdarowany, i chodzi mi tu o szerszy kontekst – życia i zawodowego, i prywatnego. Nigdy nie żałowałem, ani przez chwilę, że jestem właśnie w tym, a nie innym miejscu, że zmarnowałem jakąś szansę, nie wykorzystałem jakiejś okazji. No może czasem mi żal, że nie jestem wybitnym kontrabasistą albo bębniarzem, strasznie bym chciał, a już pewnie nie zostanę.
Myślę, że nie da się być szczęśliwym, jeśli się sprzeniewierzasz temu, co cię woła, człowiek trochę nie ma wyjścia, idzie za tym, bez względu na koszty po drodze. A ja uwielbiam pisać i piszę, stwarzam postaci, historie. Trudno mi sobie coś piękniejszego niż takie zajęcie wyobrazić, chwilami to trochę tak, jakby się było stwórcą. I kiedy rozmawiam ze swoimi dziećmi o ich przyszłości – a mamy w domu duży rozstrzał wiekowy, czwórkę od 24 do 12 lat – kiedy widzę, że szukają, że jeszcze nie wiedzą, jak to z nimi będzie, jak się kalibrują, tylko się cieszę. I najważniejsze, co im mogę, co chcę im powiedzieć – że to ogromne szczęście robić coś, co się kocha.
Jacek Borusiński rocznik 1972. Z Jadwigą i Darkiem Borusińskimi współtworzy grupę teatralną Mumio. Jest znany z ról w takich produkcjach, jak m.in. „Pokaż kotku, co masz w środku”, „High Way” (ten film także wyreżyserował) czy „Baraż”. Na tegorocznym FPFF w Gdyni odebrał nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę męską w filmie „Wróbel”.