1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Filmy
  4. >
  5. Z podniesioną głową. Rozmowa z Viggo Mortensenem, reżyserem filmu „The Dead Don’t Hurt”

Z podniesioną głową. Rozmowa z Viggo Mortensenem, reżyserem filmu „The Dead Don’t Hurt”

(Fot. Stephane Cardinale - Corbis/Corbis via Getty Images)
(Fot. Stephane Cardinale - Corbis/Corbis via Getty Images)
Viggo Mortensen znowu stanął po drugiej stronie kamery. Ostatnio opowiadał w swoim filmie o relacji dorosłego syna z ojcem. Tym razem punktem wyjścia było dla niego wspomnienie o własnej mamie.

Słyszałam, że „The Dead Don’t Hurt” wcale nie miał być westernem. Zainspirowała cię historia dziewczynki, która spotyka w lesie rycerza w pełnej zbroi. Powiesz o tym coś więcej?
Scenariusz napisałem w Madrycie w 2020 roku, w środku lockdownu, kiedy nie można było wyjść dalej niż 250 metrów od miejsca zamieszkania. Siedziałem więc w domu, dużo czytałem i pisałem. Zacząłem od pewnego wyobrażenia, myśląc o mojej mamie i miejscu, w którym się bawiła i do którego wracała pod koniec życia. Mama jako mała dziewczynka spędzała wakacje u dziadków – w lasach klonowych niedaleko granicy z Kanadą. Na jednym ze zdjęć siedzi pod drzewem i czyta bogato ilustrowane książki z lat 30. XX wieku o rycerzach, zamkach, przygodach. Do jej ulubionych należała opowieść o Joannie d’Arc.

Pewnie wyobrażała sobie, że jest jedną z bohaterek tych opowieści i, biegając z innymi dziećmi po lesie, odtwarzała te przeczytane historie. Właśnie taki był pierwszy obraz, który przyszedł mi do głowy. Na początku trzymałem się kurczowo swoich wspomnień o matce. Mówię tu o kobiecie, która po rozstaniu z moim ojcem sama musiała utrzymać troje dzieci, wychować nas, wykształcić, zajmowała się domem, pracowała. Nie było jej łatwo, a jednak udało się jej także zaszczepić w nas pasję do książek i kina. Ciekawili ją inni ludzie, inne kultury, uczyła się języków obcych. Wiele jej cech odziedziczyłem.

Zastanawiałem się więc, gdzie i kiedy powinna rozgrywać się filmowa opowieść o silnej i niezależnej kobiecie. W końcu przyszło mi do głowy, że takie kobiety musiały mieć szczególnie ciężkie życie w XIX wieku na Dzikim Zachodzie. Zdecydowałem się osadzić akcję filmu we francuskojęzycznej mniejszości w Ameryce Północnej końca XIX wieku i wykorzystać konwencję westernu. Tak czy inaczej, to moja mama była główną inspiracją dla ekranowej bohaterki Vivienne, granej przez Vicky Krieps.

Kobieca bohaterka w roli głównej to dość nietypowy przypadek, jeśli chodzi o westerny...
Tak, głównym bohaterem jest zazwyczaj biały anglosaski mężczyzna. Co więcej, w naszym filmie angielski nie jest pierwszym językiem głównych bohaterów. Vivienne ma francusko-kanadyjskie pochodzenie, a Holger, jej partner, jest Duńczykiem. Poza tym w westernach to mężczyźni idą walczyć, a kobiety zostają same i znikają z ekranu całkowicie. W tym przypadku jest inaczej.

Co ci imponuje w filmowej Vivienne?
Że jest taka zwyczajna niezwyczajna. Ma w sobie wielką siłę wewnętrzną, nawet jeśli fizyczną nie dorównuje facetom – co ma konsekwencje i odciśnie ślad na jej życiorysie. A jednak Vivienne potrafi przebaczać krzywdy, jakich doznała od mężczyzn, i to czyni ją niezwyciężoną. Wyprzedza swoje czasy, nie osadza się w tradycyjnej roli kobiety całkowicie podporządkowanej mężczyźnie. Wybiera Holgera, bo pozwala jej być sobą, akceptuje partnerski układ ich związku. Postać Vivienne daje nadzieję, że nawet najgorsze można przetrwać i wyjść z tego z podniesioną głową. A przecież sytuacje z filmu przytrafiają się kobietom współcześnie.

Chyba dobrym przykładem na to, że takich bohaterek nadal mamy wiele, jest sytuacja ukraińskich kobiet. Nie przypadkiem przyjąłeś zaproszenie, żeby uczestniczyć w pokazie „The Dead Don’t Hurt” właśnie w Ukrainie.
Tak. Trudno było tam dotrzeć, nasza droga prowadziła przez Rumunię, podróżowaliśmy w sumie kilkoma samolotami i samochodami, ale było warto. Jestem wdzięczny, że mogłem pojechać do Ukrainy i rozmawiać z tamtejszymi kobietami po projekcji filmu. Wiele z nich mówiło: „Tak, jestem jak twoja bohaterka. Mam dwójkę dzieci, straciły ojca na wojnie. Muszę teraz sama je wychowywać i jakoś sobie radzić”. Wiele z tych kobiet nie wiedziało nawet, czy ich bliscy żyją, kiedy i czy w ogóle wrócą do domów. Same wychowują dzieci, utrzymują gospodarstwa. Mężczyźni walczą i niszczą się wzajemnie. Dzięki kobietom społeczeństwa nadal trwają.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

W swoim filmie pokazujesz kulturową, etniczną różnorodność.
Na ekranie słychać francuski, duński, hiszpański, różne akcenty i języki. Chciałem przywrócić pamięć o tym, że mitologię Dzikiego Zachodu tworzyli też na przykład Chińczycy. W ten sposób uciekłem nieco od czarno-białych klisz, łatwego podziału na dobrych i złych bohaterów, akcentując szarości, niejednoznaczności postaw i zachowań. To też sprawia, że ten film spotyka się z różnym odbiorem w zależności od kraju, gdzie jest pokazywany. Wiem na przykład, jak brzmi angielski ludzi ze Skandynawii. Duńczycy odczytają w filmie niuanse i poczucie humoru, które nie trafią do widza amerykańskiego.

Ile ciebie jest w Holgerze, którego grasz? Z jego miłością do koni, westernowych krajobrazów, podróży, pasji do języków obcych...
Sporo! [śmiech] Wszystkie te zainteresowania i pasje wzięły się z mojego dzieciństwa. Moja rodzina sporo podróżowała. Tata zajmował się fermą drobiu i ranczem. Mama jest Amerykanką, tata Duńczykiem, poznali się w Norwegii. Po ślubie wyjechali do Nowego Jorku, gdzie się urodziłem, a potem do Wenezueli, następnie do Danii. W końcu na dłużej osiedlili się w Argentynie w prowincji Cordoba. W Buenos Aires chodziłem do szkoły podstawowej i tam poznałem dobrze język hiszpański. W weekendy tata zabierał mnie z rodzeństwem na biwaki pod namiot w góry. Uwielbiałem te wypady, kontakt z dziką naturą. Dzięki ojcu pokochałem podróże, ale także konie, obcowanie z przyrodą.

Podobno w dzieciństwie wcale nie marzyłeś o aktorstwie. W ogóle sprawiasz wrażenie człowieka, który daje się ponieść życiu, zamiast trzymać się sztywno planu.
Prawdę mówiąc, do tej pory niczego nie planuję. Po prostu czekam i mam nadzieję, że wszystko, co powinienem zrobić w życiu, samo mnie znajdzie. [śmiech] Ale wracając do twojego pytania o aktorstwo – było tak, że po rozwodzie rodziców trafiłem do Nowego Jorku, gdzie studiowałem iberystykę oraz nauki polityczne. W gruncie rzeczy jednak nie miałem pomysłu na siebie. Ciekawiła mnie Europa i Dania, ojczyzna mojego ojca, noszę przecież duńskie imię i nazwisko. W Danii, a potem w Hiszpanii i Anglii imałem się różnych zajęć, żeby mieć jakieś pieniądze. Zostałem kierowcą ciężarówki, sprzedawałem kwiaty, potem zatrudniłem się w fabryce. No a w wolnych chwilach pisałem wiersze – zakochałem się, a dla niepewnego siebie chłopaka to była wtedy najlepsza forma ekspresji. Niestety, uczucie okazało się jednostronne, chociaż poleciałem aż do USA za adresatką moich poematów. W każdym razie kariery poety i pisarza w Nowym Jorku nie udało mi się zrobić. Żeby zarobić na życie, zatrudniłem się jako kelner i barman. I cały czas szukałem czegoś więcej. Zacząłem w końcu chodzić na kursy aktorstwa. To była moja terapia, otwieranie się na innych, ucieczka od zgrzebnej codzienności.

Jesteś nie tylko człowiekiem filmu, ale i właśnie poetą, malarzem, fotografem, muzykiem. Robisz sobie jakieś hierarchie, jeśli chodzi o te aktywności?
Ja ich nie rozdzielam, one się przenikają, wpływają na siebie. Za gażę we „Władcy Pierścieni” założyłem wydawnictwo. Wydaję niedocenionych literatów, poetów. Nagrałem cztery płyty z synem Henrym i gitarzystą Guns N’Roses – Bucketheadem. To jest muzyka eksperymentalna, trochę jazzu, melorecytacje. No i wystawiam moje fotografie w galeriach w Danii, Stanach, na Kubie.

Słyniesz z dokładnego przygotowywania się do ról. To prawda, że – nawiązując do wspomnianego „Władcy Pierścieni” – sypiałeś z mieczem Aragorna? Krąży na ten temat wiele anegdot...
Nie, ale byłem na planie zaangażowany w przygotowanie rekwizytów i strojów. Scenografowie pozwalali mi czasem zabierać fragmenty ekwipunku, bo w domu sam dokonywałem mechanicznych poprawek białej broni. Kiedyś policja z Wellington upominała mnie, że nie powinienem trenować z nią na ulicy. [śmiech]

Pamiętam też, że kiedy przygotowywałem się do roli członka rosyjskiej mafii we „Wschodnich obietnicach”, spakowałem plecak i pojechałem do Rosji na kilka tygodni. Trochę to było ryzykowne, bo nie znałem rosyjskiego, chciałem się jednak osłuchać z tym językiem, a potem z lokalnym syberyjskim akcentem. Odwiedziłem Moskwę i Petersburg i spędziłem pięć dni w wiosce na Syberii, z której pochodził mój filmowy bohater.

Złośliwi mówią, że jesteś odludkiem.
Bo to prawda. Dziś mieszkam w Madrycie, ale kiedy żyłem w Hollywood, nie chodziłem na imprezy, wakacje spędzałem z synem na farmie u mojego brata. Rzadko zawieram nowe znajomości, ale i starych nie potrafię utrzymać. Nie używam mediów elektronicznych, bo ciągle ktoś podszywa się pode mnie na FB, Instagramie, Twitterze. Ciekawi mnie, dlaczego ludzie to robią, dlaczego piszą historie, które niby mi się przytrafiają. Potem jakiś dziennikarz pyta mnie o coś, o czym nie mam pojęcia. Nie rozumiem, jakiego rodzaju satysfakcję może to komuś dawać. Wyrzuciłem telewizor. Strata czasu! Guma do żucia dla mózgu. Wolę usiąść przed sztalugami.

Jak ważne jest dla ciebie poczucie szczęścia w życiu zawodowym i prywatnym?
Wiesz, żeby odnieść sukces jako aktor, w ogóle trzeba być szczęściarzem. Cała rzecz w tym, że kiedy szczęście pojawi się na twojej drodze, należy być na nie gotowym. Umieć z niego korzystać. I w życiu jest tak samo – chodzi głównie o to, żeby swojego szczęścia nie przegapić.

Viggo Mortensen rocznik 1958. Trzykrotnie nominowany do Oscara, m.in. za rolę w filmie „Green Book”. Międzynarodowy rozgłos przyniosła mu rola Aragorna w trzyczęściowej ekranizacji „Władcy Pierścieni”. Biegle włada kilkoma językami, zarządza wydawnictwem Perceval Press. Mieszka w Madrycie.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze