Nie ma dziś w kinie europejskim gorętszego kobiecego nazwiska niż Vicky Krieps. Po sukcesie „W gorsecie” przyszła pora na kolejne filmy. W każdej z tych ról zobaczycie fragment jej samej. Niepokornej, wybierającej mniej uczęszczane ścieżki, spontanicznej.
Kilka lat temu zapewniałaś, że udział w kinie widowiskowym Cię nie interesuje. Tymczasem na polskie ekrany zaraz wejdą „Trzej muszkieterowie: D’Artagnan” Martina Bourboulona.
„Trzej muszkieterowie…” to świetne kino popularne, oparte na klasyce literatury. I taki rodzaj przygody, w której nigdy wcześniej nie brałam udziału. Zaakceptowałam to tylko dlatego, że powierzono mi drugorzędną rolę królowej regentki Anny Austriaczki, matki króla Ludwika XIV, zwalniając tym samym z bycia pod presją roli wiodącej. Nie wiem, czy miałabym siłę, żeby unieść swoją postacią blockbuster. To nie leży w mojej naturze.
To doświadczenie utwierdziło Cię w przekonaniu, że kinowe superprodukcje nie są dla Ciebie?
Wzmocniło we mnie poczucie, że życie zawsze niesie dla nas niespodzianki. Jeśli wyciągnęłam jakieś wnioski z ostatniego roku, to takie, że wydarzenia, których się nie spodziewałam, ciągle się zdarzają. Czy to w życiu zawodowym, czy prywatnym, możesz czuć się na coś przygotowana, mieć pewność, że dasz sobie z tym radę, a potem ta chwila przychodzi, życie mija i zabiera cię zupełnie gdzie indziej…
Wszyscy mamy jeszcze na świeżo w pamięci Twoją wspaniałą kreację cesarzowej Sisi z filmu „W gorsecie”. Jak ma się tamta Sisi do Anny Austriaczki z „Trzech muszkieterów…”?
To jest kompletnie inne kino. Nie da się tych dwóch kreacji porównać. Jedyne, co je łączy, to sytuacje, w których każda z nich dochodzi do jakiejś ściany, kiedy czegoś im nie wolno. Zresztą obu postaciom starałam się dać więcej wolności, niż to mogłoby wynikać ze scenariusza. W „Trzech muszkieterach…” widzimy świat stworzony całkowicie przez mężczyzn, postać mojej bohaterki to kobieta XVII wieku, widziana z męskiej perspektywy.
A Ty chyba tego nie lubisz? Wolisz po swojemu. Po tym, jak zagrałaś w „Nici widmie” Paula Thomasa Andersona, filmie, który okazał się przełomowy w Twojej karierze, mogłaś zostać w Hollywood.
Tak, ale jak powiedziałaś, lubię robić wszystko po swojemu. Gdybym została wtedy w Hollywood, nie byłabym sobą. Po pracy z Paulem agenci z L.A. chcieli, żebym tam nadal funkcjonowała jako dziewczyna z „Nici widma”. Zamiast tego zrobiłam dokładnie odwrotnie: nie wynajęłam agenta, odmówiłam wszystkim amerykańskim reżyserom, u których mogłam zagrać, a zamiast tego wzięłam udział w dwóch skromnych francuskich filmach. Kiedy podejmowałem tę decyzje, wielu ludzi myślało, że zwariowałam. Chcieli, żebym zagrała w „Śmierci na Nilu” lub w czymś w tym stylu, i nie rozumieli, jak mogłam odrzucić tyle pieniędzy, no i sławę.
Czujesz się teraz lepiej przygotowana do powrotu do Stanów?
Owszem, ponieważ stworzyłam dość silną tożsamość. Jestem już po zdjęciach do drugiego filmu Vigga Mortensena. To western, zrealizowany w Meksyku i w USA. Amerykanie wiedzą teraz, że można mi oferować jedynie filmy niezależne, zdecydowanie nie kreacje superbohaterek. Zrozumieli, że będą mieli trudności ze sprzedażą popcornu ze mną na opakowaniu. Nie pasuję do ich krzykliwych plakatów.
Podczas Berlinale promowałaś film Margarethe von Trotty „Ingeborg Bachmann – Journey into the Desert”, w którym wcieliłaś się w tytułową austriacką eseistkę i poetkę. Ludzie znali jednak Bachmann nie z powodu jej poezji, ale dlatego, że była związana z Maxem Frischem, szwajcarskim dramaturgiem.
W latach 50. XX wieku uważano, że poezja nie jest zajęciem dla kobiet. Zwracano się do Ingeborg per Mädchen, czyli „dziewczyno”. Nawet mój dziadek, którego bardzo szanuję i który był inteligentnym człowiekiem, uważał, że najważniejszym zadaniem kobiety jest dbałość o dom i ugotowany obiad. Sam Max Frisch zaoferował ukochanej: „Zaopiekuję się tobą, kupię ci samochód”, i było to wtedy dość powszechne podejście. Kiedy Ingeborg zaczęła pisać swoją książkę, nie była traktowana poważnie i bardzo z tego powodu cierpiała. Wiedziała, że słowa mogą być bronią, przenosić w inny wymiar, ale i niszczyć, kontrolować ludzi. Stąd także jej obsesyjna wiara w utopie, którą ja również podzielam. Jesteśmy tutaj, by zmieniać świat. Wciąż w to wierzę. Ingeborg pomagała zmieniać wyobrażenia ludzi. Dla mnie ona była też filozofką i myślicielką. Bardzo skomplikowaną wewnętrznie kobietą i osobą. Wszystkie moje filmowe postaci są tajemnicą dla nich samych. Ja też jestem sama tajemnicą dla siebie.
Ten film jest bardzo współczesny, jeśli chodzi o relacje damsko-męskie.
Na szczęście dziś już nikt nie mierzy kobiety, tak jak mój dziadek, wartością ugotowanej zupy. Max i Ingeborg pracowali razem, a ona wierzyła w wyższość tego, kto jest obiektywnie lepszy, czyli sprawniejszy intelektualnie. Nie była przy tym naiwna, bardzo uczciwie myślała o prawdziwej równości płci, wierzyła w ludzkość, humanizm. Max był przecież bardzo inteligentnym mężczyzną, żadnym tam męskim szowinistą, nie był jednak dość silny, by mierzyć się z taką kobietą. Obserwuję dziś wielu mężczyzn, którzy są bardzo wrażliwi, ale nie mogą sprostać swoim partnerkom. Zaczyna się między nimi gra o władzę, o to, kto wie lepiej. Wierzę, że mężczyźni i kobiety są tacy sami, ale gdzieś tam po drodze włącza się chęć dominacji, pokazania władzy, męska ambicja. Jak pewnie większość kobiet, ja też w związku z mężczyzną szukałam poczucia bezpieczeństwa, opieki i mam to szczęście, że mój partner jest dobrym, wrażliwym, ciepłym i kochającym człowiekiem.
Ciekawe, że miejscem wyzwolenia Twojej bohaterki jest pustynia.
Bo tam jesteś poza oczekiwaniami świata. Musisz zaakceptować, że jesteś częścią czegoś znacznie większego od ciebie albo wręcz nikim, choć przecież istniejesz. Kiedy Ingeborg jeździła na pustynię, dzieliłam z nią to jej poczucie bycia nikim w naturze. To właśnie były momenty, kiedy czułyśmy się prawdziwie wolne, ona i ja. Pustynia dla mnie jest tęsknotą za pustką i ciszą. Często szukałam siebie w życiu, ponieważ już jako dziecko byłam sceptycznie nastawiona do cyrku, który ludzie urządzają sobie i innym. Mierziły mnie te wszystkie standardy na temat tego, co wypada dziewczynkom, a co chłopcom. Te przekazy: bądź grzeczna i się ucz. W ciszy łatwiej jest wierzyć w utopie.
Podobno rozmawiałaś z drzewami.
Kiedy byłam młoda, próbowałam znaleźć sens w tym, co odkrywałam. Bardzo długo nie miałam chłopaka. Nie umiałam tak jak moje koleżanki chwalić się kolejnym nowym związkiem. Przecież oni nawet się dobrze nie znali. Ja wolałam spacerować po lesie. Wyciszałam się tam i rozmawiałam z przyrodą. Drzewa mnie fascynują, bo są czymś trwałym. Mocno wrośnięte w ziemię, odporne na wpływy społeczne i uprzedzenia, dają fizyczne i metaforyczne oparcie. Las to była moja pustynia. Te wędrówki dawały mi dużo siły. Inaczej poddałabym się i rzuciła aktorstwo, bo ja wierzę w dobro, w Boga, w jakieś zasady. Tymczasem w tej branży ludzie próbują wpływać na innych, zawłaszczać ich myśli, zmieniać ich wedle swoich oczekiwań, nie wsłuchując się w to, co inni czują i czego potrzebują.
Kadr z filmu „Trzej muszkieterowie: D ’Artagnan” (Fot. Monolith Films)
Nie wyczuwam w Tobie natury ekshibicjonistki, a ten zawód tego wymaga, w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Nie lubię tego całego medialnego zgiełku – wokół mnie i wokół każdej premiery. Paradoksalnie wielu aktorów myśli tak samo. Bycie rozpoznawalnym to nie jest powód, dla którego wykonujemy tę pracę. Poczucie bycia obserwowaną nie jest przyjemne, a już na pewno nie wtedy, gdy nie grasz roli, a jesteś gdzieś prywatnie.
Mówisz, że sama dla siebie jesteś tajemnicą. W jakim stopniu role, które kreujesz, pomagają Ci zrozumieć siebie?
Z pewnością pomagają mi eksplorować moje tajemnice, ale nie pozwalają pójść za daleko. Nie mam w zwyczaju bardzo dokładnie przygotowywać się do roli, wchodzić w nią z namaszczeniem, drobiazgowo analizować, bo to usztywnia, odbiera radość bycia nęconą, zaskakiwaną postacią. Nie chodzi mi o to, żeby być perfekcyjną w naśladowaniu kogoś, w udawaniu czegoś. Czytam scenariusz i czasem to, co w nim znajduję, jest tak mroczne, trudne i bolesne, że wiem, iż jako osoba prywatna nigdy bym nie odważyła się zapuścić w takie rejony. Kiedy jednak zaczynają się zdjęcia i przychodzę na plan, zapominam o lękach. Otoczona ludźmi, kamerami, mikrofonami i w pełnej charakteryzacji – czuję się bezpiecznie. To tylko plan, a nie prawdziwe życie, coś jak dziecięca gra. Wiem, co mówię, mam dwoje dzieci. Kiedy się bawią, zapominają o całym bożym świecie, ale kiedy wołam je na obiad, odkładają grę i przechodzą do rzeczywistości. Podobnie jest ze mną. Schodzę z planu, zmywam makijaż i wracam do życia. To ważne, by te światy umieć od siebie oddzielać.
A przywiązujesz wagę do opinii innych ludzi na swój temat?
Wydaje mi się, że nie każdy mnie lubi… No trudno! Mam to gdzieś. Jeśli ktoś mnie atakuje, to z jednej strony ma do tego prawo, z drugiej – ja wiem, co robię. Jeśli ktoś twierdzi, że jestem złą aktorką, to nie mogę mu tego zabronić. Mogę jedynie nie pozwolić, by takie opinie wpływały na moje życie. Słyszę czasem takie głosy: „Patrz, jak ona wygląda, jest nieumalowana, źle ubrana”. Świat Hollywood jest nadal tak samo powierzchowny i seksistowski, jak był. Każda kobieta musi się tam wpasowywać w określony dress code: nosić krótkie sukienki, poprawiać piersi. Rozpoznawalność i sukces kobiety mierzy się jej wyglądem, jesteśmy nieustannie wystawiane na męskie spojrzenia. Wciąż mam nadzieję, że kobiety uwolnią się od tego, co inni o nich myślą, i to dopiero będzie rewolucja! Pamiętam, jak kiedyś nauczyciel mojego syna wyrzucał mi, że zbyt dużo pracuję i myślę przede wszystkim o karierze, a pod koniec powiedział, że dzieci aktorów stają się narkomanami… Nie chodzi nawet o te bzdury, które wygadywał, ale o to, że uważał, że może mi to mówić.
W „Wyspie Bergmana” Mii Hansen-Løve wcieliłaś się dla odmiany w kobietę współczesną, która zmierza ku wewnętrznemu objawieniu artystycznemu. Jak myślisz, dlaczego inspirujesz tego typu nowoczesne postaci kobiece?
Może dlatego, że sama zgadzam się poczekać, aż coś się wydarzy. Stoję na stanowisku: wiem, że nie wiem. Moja niepewność kruchość jest częścią mnie. Mam to od zawsze. Nie bałam się nieznanego, jak wiele innych dzieci. Jako dziewczynka albo uczysz się dopasowywać i podobać się otoczeniu, albo decydujesz się rozpuścić, zniknąć, a wtedy ciągle musisz się na nowo wymyślać. Ja wybrałam tę drugą drogę. Nigdy nie chciałam się wszystkim podobać. Chcę grać role, w których delikatnie biorę widza za rękę i zapraszam go, aby poszedł ze mną i się zatracił. Chcę takiego kina, takich wyzwań. Paul Thomas Anderson, Mia Hansen-Løve, Marie Kreutzer, Margarethe von Trotta to właśnie mi zaoferowali. Zabrali mnie tam, gdzie mogłam się zgubić.
Bohaterka „Wyspy Bergmana” jest filmowczynią nękaną wątpliwościami, udręką pustej kartki, która szuka sposobów na pokonanie tej blokady. Czy Tobie się to przydarza?
Tak, i znalazłam to samo rozwiązanie co ona: odpuścić. Wmawianie sobie, że doświadczam kryzysu twórczego dlatego, że jestem słaba albo – przeciwnie – zbyt silna, nie prowadzi do wyjścia z takiego stanu. Chris, moja postać, odnajduje swoją drogę, kiedy zgadza się porzucić ideę kontrolowania rzeczywistości i bycia taką artystką, jaką myśli, że powinna być.
Hamują ją też rola żony i matki oraz sukces męża. Czy twórczość artystyczna da się pogodzić z życiem we dwoje?
To zależy od konkretnej dwójki osób. Jako artystka czuję miłość do czegoś, co zawsze jest i będzie poza przestrzenią pary, związku, relacji. Ale to jest jednocześnie dla tego związku szansą, ponieważ uważam, że miłość wzmacnia się, intensyfikuje i napędza, kiedy spotykają się ludzie, którzy mają swoje pasje, potrzebę kreacji i którzy szanują się i wspierają nawzajem.
A w czym wydajesz się sobie podobna do Almy z „Nici widma”?
Widzę siebie w jej pogoni za własnymi instynktami. Alma nie chce, nie musi nikomu niczego udowadniać. Ona istnieje w swoistej przestrzeni pośredniej, między płciami i poza dyskusją. Wewnętrzna wolność Almy, taką przynajmniej mam nadzieję, ujawnia się widzowi także poprzez moją grę. Starałam się, żeby widać było w niej pragnienie improwizacji i spontaniczności.
Czego dziś najbardziej potrzebujesz?
Rodzinnych wakacji! Ale też pobycia w domu, spacerów, wyprania stosu nagromadzonych podczas mojej nieobecności ubrań – ta czynność naprawdę mnie odpręża. Stęskniłam się także za wspólnym odrabianiem prac domowych.
A zawodowo?
Chcę założyć firmę produkcyjną w Luksemburgu, skąd pochodzę. Chciałabym wspierać młode talenty, zwłaszcza kobiety, pomagać rozwijać ich projekty, dzielić się doświadczeniem.
Vicky Krieps (rocznik 1983), pochodzi z Luksemburga. Przepustką do sławy była dla niej rola u boku Daniela Day-Lewisa w filmie „Nić widmo”. Za rolę cesarzowej Sisi w głośnym „W gorsecie” dostała Europejską Nagrodę Filmową dla najlepszej aktorki.