Viggo Mortensen po raz kolejny stanął za kamerą, tym razem podejmując się ciężkiej próby wskrzeszenia jednego z najbardziej zakurzonych gatunków, jakim jest western. Czy mu się to udało? „The Dead Don’t Hurt”, którego jest również gwiazdą i scenarzystą, właśnie wchodzi na ekrany polskich kin. Oto nasza recenzja filmu.
W przeciwieństwie do innych aktorów za kamerą Viggo Mortensen nie postrzega kręcenia filmów jako artystycznego wyścigu. I może dlatego jego reżyserskie dokonania są tak szczere i przyjemne w odbiorze. Kolejnym na to dowodem jest wchodzący właśnie na ekrany polskich kin melancholijny western „The Dead Don’t Hurt” – drugi, po znakomicie przyjętym dramacie „Jeszcze jest czas”, film Mortensena oparty na jego scenariuszu i zilustrowany jego muzyką. Aktor zagrał w nim również główną rolę, a więc seans w kinie to rzecz obowiązkowa.
„The Dead Don’t Hurt” (Fot. materiały prasowe Galapagos Films)
I chociaż na pierwszy rzut oka drugie reżyserskie przedsięwzięcie Mortensena wygląda jak tradycyjny hollywoodzki western, film okazuje się być niekonwencjonalną i zbaczającą z utartych szlaków interpretacją przebrzmiałego gatunku. Twórca przygląda się w nim wycinkowi amerykańskiej historii, kreśląc portret nieokiełznanego zachodu i bawiąc się klasyczną tożsamością westernu i opowiadając o przemocy i niesprawiedliwości, z wyraźnym naciskiem na los kobiet i imigrantów zamieszkujących Dziki Zachód w czasach wojny.
„The Dead Don’t Hurt” (Fot. materiały prasowe Galapagos Films)
Vivienne Le Coudy, kwiaciarka z Dzikiego Zachodu, wdaje się w romans z duńskim imigrantem, dobrodusznym cieślą Holgerem Olsenem. Sielanka nie trwa jednak długo, bowiem zbliża się wojna domowa, a w mieście unosi się atmosfera zagrożenia podsycana przez sojusz między skorumpowanym burmistrzem a bogatym, pozbawionym skrupułów ranczerem i jego psychopatycznym synem. W końcu wybuch wojny rozdziela parę: Olsen decyduje się bowiem walczyć po stronie Unii, zostawiając Vivienne samą, toczącą swoją własną osobistą wojnę. Po powrocie Olsen będzie musiał poradzić sobie z konsekwencjami swojej nieobecności oraz stawić czoła nowej rzeczywistości i zmianom, które w nich zaszły.
„The Dead Don’t Hurt” (Fot. materiały prasowe Galapagos Films)
Klasyczne westerny zwykle zaczynają się sceną, w której charakterny kowboj pędzi w nieznane na swoim koniu. Tutaj jego miejsce zajmuje jednak... rycerz ze średniowiecznej legendy. To zaskakujący i uderzający obraz, a zarazem pierwsza wskazówka dająca nam do zrozumienia, że western w interpretacji Mortensena będzie zupełnie inny niż większość konnych oper. Nie żeby to powstrzymało go przed zabawą popularnymi archetypami. Rycerska wizja szybko zostaje zastąpiona strzelaniną w zakurzonym barze, a kulminacyjna scena rozgrywa się podczas gwałtownej, napędzanej zemstą konfrontacji. Film skupia się jednak głównie na pozytywnych motywach: akceptacji, przebaczeniu i miłości.
„The Dead Don’t Hurt” (Fot. materiały prasowe Galapagos Films)
Sercem filmu jest bowiem liryczna historia miłosna – burzliwy związek temperamentnej kwiaciarki z małomównym duńskim cieślą, ale ponieważ nadal jest to western, widmo śmierci i przemocy zawsze czai się tuż za rogiem, a Mortensen nie szczędzi nam ponurych scen. Mamy tu zatem pożądliwych strzelców, skorumpowanych biurokratów, społeczne ułomności i katastrofalne skutki wojny. Bohaterowie reagują jednak na wszelkie nieszczęścia ze stoickim spokojem. Mortensen układa natomiast wszystkie te elementy w intrygującą strukturę retrospekcji, która przenosi nas od schyłków związku Olsena i Le Coudy, do ich pierwszego spotkania, a następnie do dzieciństwa samej Vivienne, która jest tutaj niezwykle ważną postacią. – To western o kobiecie ofierze, nie bohaterce – mówiła w wywiadzie z miesięcznikiem „Sens” wcielająca się w postać Vivienne Vicky Krieps.
„The Dead Don’t Hurt” (Fot. materiały prasowe Galapagos Films)
I chociaż akcja „The Dead Don’t Hurt” rozgrywa się w czasie wojny secesyjnej, nakręcona została z nastawieniem zgodnym z erą #MeToo. Grana przez Krieps Vivienne często wyobraża sobie siebie jako współczesną Joannę d’Arc. Zanim jednak bohaterka zostanie swoją własną wybawczynią, musi znieść wszelkiego rodzaju upokorzenia i brak szacunku ze strony mężczyzn. Tym samym Mortensen eksploruje nieustanne poczucie cierpienia wynikające nie tylko z bycia ofiarą przemocy, ale też samego faktu istnienia i... miłości.
„The Dead Don’t Hurt” (Fot. materiały prasowe Galapagos Films)
Mortensen świetnie uchwycił też trudy życia w tamtej epoce, czerpiąc garściami z westernów Clinta Eastwooda („Bez przebaczenia”, „Zaginione mosty hrabstwa Madison”) oraz innych klasyków gatunku. Viggo gra nawet postać w jego stylu, która prowadzi stłumioną walkę o pokonanie żalu po dotkliwej stracie i pragnienia zemsty na mężczyźnie, który skrzywdził jego ukochaną. Jego styl pisania wnosi natomiast niewiele oryginalności i witalności. Film wykorzystuje bowiem fragmentaryczną i nieliniową oś czasu oraz podział perspektyw (gdy Olsen rusza na wojnę, ekran przejmuje Vivienne), nie tracąc przy tym proporcji fabularnych, a nieśmieszne tempo i złożona struktura idealnie współgrają z wrażliwością reżysera.
„The Dead Don’t Hurt” (Fot. materiały prasowe Galapagos Films)
Film nie zawodzi też, jeśli chodzi o kreacje aktorskie. Najjaśniejszym punktem jest jednak magnetyczna Vicky Krieps („W gorsecie”), która świetnie sprawdza się w opowieściach z epoki, doskonale oddaje emocje jednocześnie delikatnej i silnej bohaterki, a do tego tworzy z Mortensenem bardzo przekonującą parę. Viggo jest zresztą równie świetny, chociaż ma tu rolę głównie reaktywną (to typowy milczący bohater westernu). W obsadzie „The Dead Don’t Hurt” znaleźli się także znakomici Solly McLeod („Ród smoka”), Garret Dillahunt („To nie jest kraj dla starych ludzi”) oraz Danny Huston („Yellowstone”).
„The Dead Don’t Hurt” (Fot. materiały prasowe Galapagos Films)
„The Dead Don’t Hurt” to zatem dobry przykład kontemplacyjnego i kojącego kina; sugestywnego i wciągającego, a także – mimo kilku brutalnych scen – niezwykle łagodnego i pełnego ciepła. To zdecydowanie coś więcej niż banalna próba przywrócenia świetności gatunku. I chociaż ambicje Mortensena mogą być staroświeckie, trzeba przyznać, że jest to solidny, zrealizowany z pasją dramat – pięknie nakręcony i imponująco napisany. Z ekranu bije szczerość, a twórca stara się demonstrować swoją artystyczną wizję w każdym możliwym aspekcie (reżyseria, scenariusz, muzyka). Projekt ten jest dla niego wyraźnie osobisty i idealnie odzwierciedla jego osobowość, wrażliwość i kreatywne podejście. Romansujący w ostatnim czasie z westernem Kevin Costner mógłby się od niego wiele nauczyć.
„The Dead Don’t Hurt” w kinach od 18 października.