Egzotyczne podróże, wakacje pod żaglami, dom nad jeziorem Como... Czy to jeszcze przyjemności, czy już tylko cele, które trzeba osiągnąć, by nasze życie wpisywało się w pewien model, do którego „wypada” dążyć – pytamy psychiatrę dr. hab. Sławomira Murawca.
Ludzie często trafiają do gabinetu psychiatry, ponieważ z jakichś powodów życie ich rozczarowało, doświadczają poczucia, że nie wygląda ono tak, jak powinno, nie spełnia jakichś ich oczekiwań. Ciekawi mnie, jakie to są najczęściej oczekiwania. Czego nam w życiu brakuje, o czym marzymy?
Niestety, często te osoby w ogóle nie wiedzą, że chodzi o ich życie. Podczas pierwszej wizyty w gabinecie pacjenci niezwykle rzadko skarżą się na to, że nie wygląda ono tak, jakby chcieli. Najczęściej zgłaszają się do psychiatry z powodu różnego rodzaju dolegliwości, objawów, na przykład depresyjnych, lękowych albo somatycznych, które maskują zasadnicze problemy. Do tego, co leży u ich podłoża, trzeba dopiero z tymi osobami dojść – i na tym przede wszystkim polega praca terapeuty. Osoby zgłaszające się po pomoc często nie mają świadomości, że ich życie odbiega od jakichś oczekiwań, które na jego temat mają, a koncentrują się przede wszystkim na objawach. Czasami trzeba odbyć wiele trudnych rozmów, by przejść z pacjentem z poziomu bólu brzucha, lęku czy bezsenności do poziomu, na którym znajduje się źródło kłopotów. Bo przecież te dolegliwości nie biorą się znikąd, są wynikiem sytuacji, w której dana osoba subiektywnie się znajduje.
A kiedy już osiąga się ten poziom, to czego najczęściej się pan dowiaduje? Pytam, bo chciałabym wiedzieć, czego potrzebujemy do szczęścia.
Trudno to uogólnić, chociażby ze względu na różnice międzypokoleniowe, ale u młodych ludzi coraz częściej przyczyną różnego typu załamań psychicznych jest nieustanne balansowanie pomiędzy światem realnym a tym wykreowanym między innymi przez media społecznościowe, które tworzą dla nich realność. Wszyscy mamy pewne uwewnętrznione modele siebie i otaczającej nas rzeczywistości, tego, co warto robić i jak żyć, ale współcześnie są one kształtowane przez ponadindywidualne obrazy rzeczywistości, do której „wypada” dążyć.
Modele, którymi obecnie karmi nas świat, doskonale pokazują dwa popularne seriale dostępne na Netflixie: „Kim jest Anna?” i „Emily w Paryżu”. Podobnie jak ich bohaterki młodzi ludzie zaczynają wierzyć, że życie i rzeczywistość powinny wyglądać właśnie tak jak instagramowe zdjęcia. I to cierpienie, które sprowadza ich do mojego gabinetu, często wynika z pewnego nieuchronnego rozdźwięku pomiędzy takim modelem, w którym wszyscy bywają na egzotycznych wakacjach, są piękni, bogaci i uśmiechnięci, a tym, jak człowiek subiektywnie postrzega swoją sytuację.
Przecież ci sami ludzie kreują tę rzeczywistość i teoretycznie doskonale wiedzą, jak działają media społecznościowe. Przecież to, co publikują, to wybór najlepszych zdjęć, a nie dokumentowanie przeciętnych chwil. Jak to zatem możliwe, że zaczynają wierzyć w tę bajkę i porównywać do niej swoje życie?
Można powiedzieć, że media społecznościowe wy kreowały zbiorowy fenomen, pewną kulturę, w której nie wypada, a wręcz nie można inaczej funkcjonować. Zgodnie z nią życie powinno być pasmem nieustannych spotkań towarzyskich i sukcesów, wypełnione pięknem, zdrowiem i wyłącznie takimi rzeczami, którymi można się pochwalić. Wakacje w przeciętnym nadmorskim pensjonacie nie spełniają tych kryteriów, więc trudno z nich czerpać radość. Przyjemność może dać nam tylko wypoczynek na rajskiej plaży tudzież w apartamencie z prywatnym basenem. Albo życie tak wygląda, albo nic nie jest warte.
Do tych wyimaginowanych rozkoszy życia często dążymy, ponosząc ogromne koszty psychiczne i fizyczne. Gubimy też po drodze proste przyjemności. Czy to nie paradoks?
Te rozkosze nie są wyimaginowane, one istnieją w prawdziwym świecie, tylko, jak pani zauważyła, ludzie za nie słono płacą między innymi: zdrowiem fizycznym i psychicznym, uzależnieniami, samotnością, ciągłym napięciem, a niekiedy nawet samym życiem. Nie wiem też, czy słowo „rozkosze” jest właściwe, bo jednak kojarzy się ono z przyjemnością, a tu chodzi przede wszystkim o realizację pewnego wyobrażenia o tym, jak nasza rzeczywistość powinna wyglądać.
Współcześnie mniej przeżywamy wewnętrznie, a bardziej poprzez oczy innych. Wartość ma tylko to, co można pokazać na zewnątrz. Nasze życie traci głębię, staje się coraz bardziej płaskie jak te instagramowe obrazki. Na różne swoje zadania, przeżycia, cele życiowe zaczynamy patrzeć nie przez pryzmat własnych chęci czy przyjemności, tylko właśnie przez pryzmat zdjęć, a właściwie wykreowanych obrazów. Punkt ciężkości życia zmienia się, przenosi ze środka na zewnątrz. Paradoks polega na tym, że ten głód uznania ze strony innych nigdy się nie kończy. Mam luksusowy samochód, ale przecież mógł bym mieć dwa. Wybudowałem wymarzony dom nad jeziorem, ale nie jest to niestety jezioro Como. Byłem na wakacjach na Krecie, ale to jednak nie Mauritius... Dążąc do osiągnięcia określonego modelu życia, stale dezawuujemy przyjemności, których doświadczamy na co dzień. Chcemy cały czas wierzyć w to, że stać nas na więcej. Trudno w ten sposób czerpać radość z życia.
Dlaczego nie widzimy, że koszty takiego funkcjonowania są niewspółmierne do zysków?
Ludzie, którzy uparcie realizują własną fantazję na temat tego, jak powinno wyglądać życie, nie myślą w kategoriach kosztów. Doskonałym przykładem jest Anna Delvey, główna bohaterka wspomnianego już przeze mnie serialu „Kim jest Anna?”, która od dziecka zaczytywała się w luksusowych magazynach modowych i wzorowała na przedstawianych tam treściach.
Według jej wizji życie powinno wyglądać tak, że mieszka się w centrum świata, spotyka się z najsławniejszymi ludźmi, chodzi w najlepszych kreacjach, bywa na zamkniętych, prestiżowych imprezach, a na Instagramie ma miliony obserwatorów, którzy liczą się tylko jako lustro. Próbowała więc realizować tę wizję za wszelką cenę, oszukując, wyłudzając, kradnąc, zdradzając przyjaciół. Nie sądzę, by w ogóle myślała w kategorii kosztów.
A jak się wyrwać z tego błędnego koła, zrozumieć, że przez ten wykreowany świat nie doceniamy w życiu prostych przyjemności?
Do tego potrzebna jest refleksja. Żebyśmy docenili to, co mamy, musiałby pojawić się kontrast – coś, co w tym modelu świata jest nazwane błędem przewidywania. Dopóki jesteśmy zdrowi, nic nas nie boli, mamy przy sobie bliskich, po prostu nie wykrywamy żadnego dysonansu. Pojawia się on dopiero w momencie, kiedy coś tracimy.
Drogą do tego, by docenić to, co się ma, jest zyskanie innej perspektywy. Na przykład ludzie, którzy mają już dorosłe, odchowane dziecko i niespodziewanie po latach w ich życiu pojawia się kolejne, przyznają, że dopiero wychowując najmłodszego potomka, mogli w pełni dostrzec urok rodzicielstwa i czerpać z niego radość. Dlaczego? Ponieważ dzięki wcześniejszym doświadczeniom mają już zupełnie inną perspektywę. Wiedzą, jak ulotne są wszystkie chwile, jak szybko dzieci dorastają i stają się niezależne.
A co sprawia, że ci, którzy spełnili swoje marzenie o luksusowym życiu, pewnego dnia rzucają wszystko, wyjeżdżają „w Bieszczady” i nagle odkrywają radość ze spacerów po lesie, obserwacji zwierząt, ze śpiewu ptaków i górskich wędrówek?
To, powiedziałbym, jest jeszcze scenariusz optymistyczny. Często opamiętanie przychodzi raczej razem z zawałem lub innymi zdrowotnymi problemami, uniemożliwiającymi osiąganie kolejnych celów, które w tym wykreowanym przez media świecie nigdy się nie kończą.
Ludzie, którzy sami z siebie się zatrzymują, zazwyczaj są już bardzo zmęczeni tą gonitwą. Wielu z nich, kompletnie wypalonych, trafia na terapię, dzięki której zaczynają rozumieć, że nic już światu nie muszą udowadniać. Ale tej refleksji by nie było, gdyby część tych oczekiwań od życia nie zostało zaspokojonych. W pierwszym okresie uwewnętrzniony model jest realizowany poniekąd automatycznie. Czyli jest wyobrażenie o tym, że trzeba osiągnąć sukces, założyć firmę, podbić kolejny rynek, zbudować większy dom, kupić lepszy samochód, pojechać na luksusowe wakacje – i człowiek poświęca temu, można powiedzieć, całe życie, całą swoją energię. A dopiero kiedy już ta fantazja zostaje w jakiś sposób zaspokojona, pojawia się myśl krytyczna i pytanie: Dobrze, ale co dalej z tym czasem, który mi pozostał? Czy to wszystko było warte takich poświęceń? Czy rzeczywiście moje życie ma tak właśnie wyglądać? Tego właśnie chciałem?
Okazję do takich przemyśleń dała pandemia, bo wy rwała nas na chwilę z tego pędu i zrobiła przestrzeń na wspomnianą już refleksję. Dlatego wielu ludzi po lockdownie postanowiło zupełnie przemeblować swoje życie, poszukać w nim swojego miejsca, swoich potrzeb, marzeń i oczekiwań.
Jeśli przez lata chodziło się wytyczonymi przez kogoś ścieżkami, chyba trudno nagle znaleźć swoją drogę?
To jest bardzo trudne, dlatego wiele osób poszukuje pomocy terapeuty, ponieważ czują się pogubieni. Zaczynają rozumieć, że to dotychczasowe życie nie ma sensu, nie prowadzi do żadnego spełnienia, nie jest wcale takie wspaniałe, jak się wydawało, ale nie potrafią znaleźć alternatywy, bo utracili niemal całą wewnętrzność życia, nie wiedzą, co im sprawia przyjemność, co lubią.
Kiedy pytam w gabinecie czterdziesto- czy pięć dziesięciolatków, jakie są ich zainteresowania, co poza pracą mogliby w życiu robić, często okazuje się, że nic takiego nie ma. Dlatego przychodzą na terapię albo – nawiązując do pani poprzedniego pytania – czasami rzucają wszystko i jadą właśnie w te „Bieszczady”. Nie zawsze jest to zatem świadomy wybór, w niektórych przypadkach ma to charakter ucieczki, bo człowiek potrzebuje przestrzeni i czasu, by dowiedzieć się czegoś o sobie. W nowym środowisku, w trudnych, surowych warunkach łatwiej dostrzec proste życiowe przyjemności i zrozumieć, że są one cenniejsze niż jakieś nieosiągalne „wielkie szczęście”. Nie wszyscy tacy ekspaci na zawsze pozostają w tych anegdotycznych Bieszczadach. Część z nich wraca do miast albo wyrusza w dalszą drogę, jednak już bardziej świadoma tego, że człowiekowi do szczęścia, wbrew pozorom, naprawdę niewiele potrzeba.
Sławomir Murawiec, dr hab. nauk medycznych, specjalista psychiatra, psychoterapeuta. Główny ekspert ds. psychiatrii Akademii Zdrowia Psychicznego „Harmonia”.