Najbardziej znany polski kontratenor na świecie. Człowiek z niespożytą energią i entuzjazmem. Podziwiany też za to, że łączy dwa z pozoru niepasujące do siebie światy (muzyki klasycznej i breakdance’a), ale tak naprawdę Jakub Józef Orliński już od dzieciństwa idzie pod prąd. A w każdym razie inną ścieżką, niż się utarło.
Zofia Fabjanowska: Jesteś z natury zwierzęciem stadnym? Pytam o to, bo wiele osób mówi, że świetnie się z tobą współpracuje, łatwo nawiązujesz kontakty, widać, że jesteś ciekawy drugiego człowieka.
Jakub Józef Orliński: Chodzi chyba przede wszystkim właśnie o tę ciekawość. Ja generalnie jestem ciekawy nowego – człowieka, sytuacji, doświadczenia. Dzięki czemu dużo łatwiej mi wyjść poza swoją strefę komfortu, nawet jeśli to bywa niewygodne. Przy okazji przyglądam się sobie, sprawdzam, jak się w jakichś okolicznościach zachowam, gdzie są moje granice. Uwielbiam na przykład sytuacje, kiedy na scenie ktoś się sypnie. Albo jeszcze lepiej – kiedy to ja się sypnę. Potknąłem się, zapomniałem tekstu, zabrakło nagle kluczowego rekwizytu. Oczywiście w pierwszej chwili to jest potwornie stresujące, całe życie w sekundę potrafi przelecieć mi przed oczami. A mimo to uwielbiam te momenty, bo właśnie wtedy mam okazję sprawdzić, jaka będzie moja pierwsza, spontaniczna reakcja. Bardzo nie lubię rutyny, tkwienia w schematach.
A czy dobrze odnajduję się w stadzie? Tak, z zastrzeżeniem, że bardzo potrzebuję też być sam. Nie tylko po to, żeby się wyciszyć, podładować baterie. Potrzebuję czasu, żeby dać dojść do głosu nowym pomysłom.
Z tym czasem dla siebie chyba nie jest najłatwiej, biorąc pod uwagę to, jak wygląda twój grafik.
W 2024 roku przez 10 miesięcy pracowałem non stop i myślę, że trochę jednak przesadziłem – byłem wyczerpany fizycznie, emocjonalnie, energetycznie. Po tych superintensywnych 10 miesiącach miałem zaplanowane porządne wakacje, pierwsze takie od dawna, w Japonii i na Hawajach, ale prawdę mówiąc, myślałem, że trudno będzie mi się ot tak przełączyć z trybu „intensywna praca” w tryb „odpoczynek”. Tymczasem już pierwszego dnia przełączyłem się zupełnie. Pewnie chodziło o to, że wyjechaliśmy aż do Tokio, zmiana czasu, klimatu, w każdym razie po dwóch tygodniach miałem dosłownie atak kreatywności.
Leżę sobie na Hawajach na plaży, patrzę na żółwia, który właśnie wyszedł wygrzać się w słońcu, i nagle do głowy przychodzi mi milion pomysłów, a ja wiem, że mam sekundę, żeby to zapisać, chociażby w telefonie, zanim zapomnę, o co mi chodziło. Wtedy wydawało mi się, że wszystkie te pomysły są genialne, dopiero potem człowiek odkrywa, że większość genialna nie jest, ale z tego miliona na pewno coś fajnego zostanie. Dostałem niesamowitego energetycznego kopa, naprawdę szczerze wszystkim polecam wakacje [śmiech].
Choć jak trzeba, na co dzień też potrafię wykorzystać czas, jaki mam do dyspozycji. W drodze z jednego punktu do drugiego – w samolotach, w pociągach, kiedy mogę pobyć sam ze sobą. Mam taki żółty notatniczek, w którym zapisuję sobie różne rzeczy. Stamtąd między innymi biorą się moje inspiracje.
Przyglądałam ci się z boku w czasie naszej sesji (wideo z sesji okładkowej z Jakubem Józefem Orlińskim zobaczysz tutaj). Na planie spora ekipa, zamieszanie, a w tym wszystkim ty, totalnie skupiony, a jednocześnie na luzie, jakby całego tego harmidru wokół nie było. Tego nauczyła cię opera?
Akurat w przypadku tej sesji duże znaczenie miało to, że znam miejsce, swobodnie poruszam się po tej przestrzeni. Tutaj, w Nowej Miodowej [siedzimy i rozmawiamy w garderobie przy scenie – przyp. aut.], nagrywaliśmy z Michałem Bielem płytę „Farewells”, a później z Aleksandrem Dębiczem singiel z albumu „Magnolia”. Mam Nową Miodową oswojoną, co – mówię z punktu widzenia osoby, która dużo podróżuje i koncertuje – jest jednak istotne. Od razu przypomniał mi się mój pierwszy koncert w Concertgebouw w Amsterdamie. Legendarna sala, ile ja się jako dziecko naoglądałem stamtąd nagrań! Kiedy w 2023 roku przyjechałem na koncert i wchodziłem po tych charakterystycznych schodach, z wrażenia nogi się pode mną ugięły. Ale już za drugim razem, niecały rok później, bez porównania łatwiej było mi wyjść na scenę.
Fajnie jest gdzieś wrócić, poczuć, że jakieś miejsce staje się bardziej znajome. Aczkolwiek mam taką refleksję, że w zawodzie nie tylko śpiewaka, ale w każdym, który wymaga wyjścia do publiczności, musisz umieć się łatwo adaptować, nie rozpraszać, skupiać bez względu na to, co się dzieje naokoło. Jeśli ktoś chce iść taką zawodową drogą, dobrze, żeby miał świadomość, że to jest praca, w której bez przerwy zdarza się coś nieoczekiwanego – sytuacje, na które nie mamy wpływu, które sprawiają, że masz ochotę wybuchnąć, ale na zewnątrz musisz pokazać pełen profesjonalizm.
Mówię tak, chociaż kiedyś potrafił mnie rozproszyć nawet szelest kartki, kiedy ktoś na widowni w siódmym rzędzie przewrócił stronę programu. Albo widziałem, jak ktoś z publiczności przymknął oczy i od razu traktowałem to personalnie. Ojejku, nudzi się! To był czas, kiedy byłem mniej pewny siebie i tego, czym jest moja sztuka, jak ją wykonuję i jak w ogóle ją postrzegam.
Jak jest teraz?
Zwiedziłem kawał świata, inaczej analizuję różne sytuacje i zachowania. Dużo bardziej, mam wrażenie, racjonalnie. Bo przecież ja sam też lubię sobie przymknąć oczy, jak słucham dobrego koncertu, uważam nawet, że to może być największy komplement dla kogoś, kto występuje. Wystarczy odciąć kompleksy, nie narzucać sobie własnych projekcji, nie brać wszystkiego do siebie.
W ogóle fajnie mieć świadomość, że nie wszystko jest o nas, o mnie [śmiech]. Staram się zawsze pamiętać, że w tym, co robię, najważniejsza jest jednak muzyka. Dlatego szukam, dlatego próbuję budzić ją na nowo – na każdej z moich płyt znajdziesz utwory barokowe, które są światowymi premierami, nigdy wcześniej ich nie nagrywano. Wiesz, jaka to przyjemność i ogromny przywilej siedzieć z orkiestrą i pracować nad czymś, co nie było wykonywane od 300 lat? Niesamowite uczucie, trudno je nawet opisać, to tak jakby… nie wiem… coś przez ciebie przepływało, jakby się dotykało ducha czasu.
Jakub Józef Orliński (Fot. Yan Wasiuchnik/Visual Crafters)
Masz poczucie misji?
Dość często jestem o to pytany. I też o to, czy moją misją jest przyciągnięcie większej liczby młodych ludzi, zachęcenie ich do tego, żeby zainteresowali się muzyką klasyczną. Młodych? Mam wrażenie, że – statystycznie patrząc – także starszym pokoleniom przydałaby się taka zachęta. To prawda, muzykę klasyczną często traktuje się jak niszę, a muzykę barokową, którą tak kocham, to już w ogóle – jak niszę nisz, niemal awangardę.
Dlatego cieszy mnie, że to się jednak zmienia. Miałem wielkie szczęście, że trafiłem akurat na taki moment, kiedy głosy kontratenorowe są na nowo odkrywane, stają się coraz bardziej popularne. Generacja artystów takich jak Andreas Scholl, Philippe Jaroussky, David Daniels czy Franco Fagioli sprawiła, że zaczął się boom na muzykę dawną. Oni otworzyli te wrota trochę szerzej, dzięki czemu mnie było dużo łatwiej się przebić. Jak pomyślę o Danielsie, który jako pierwszy na scenie Metropolitan Opera musiał przełamać te wszystkie stereotypy, że kontratenor to malutki głosik, delikatny. No gdzie z takim do Metropolitan! Tymczasem Daniels udowodnił, że wcale nie, że chodzi o technikę i indywidualne możliwości, bo taki głos jak kontratenor może być dużo mocniejszy niż niejeden sopran czy alt. Albo Franco Fagioli i jego niesamowita skala: aż trzy oktawy. Kiedy się go słucha, chwilami naprawdę trudno uwierzyć, że to w ogóle się dzieje i jak to jest możliwe.
Myślisz, że otwieranie się na głosy kontratenorowe ma coś wspólnego z większą otwartością na różnorodność w ogóle? Z tym, że coraz powszechniej wyswobadzamy się z patriarchalnych wyobrażeń na temat tego, co jest męskie, a co nie?
Jasne. Sam pamiętam, jak w 2009 roku zdałem na Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina i szykowałem się na tak zwany popis, bo tak się w szkołach i na uczelniach muzycznych nazywa wewnętrzne koncerty. Swoją drogą nie miałem wtedy czym się specjalnie popisać, ale nie było wyjścia, trzeba było się stawić i już. Popis odbywał się, nie zapomnę, w sali na ulicy Łowickiej. Na widowni siedziało jakieś siedem osób, a ja wszedłem na scenę jako trzeci, wcześniej występowała moja koleżanka sopran, potem kolega tenor. Wchodzę, zaczynam śpiewać, a z tej siódemki na widowni zaczynają się wykruszać kolejne osoby – zszokowane starsze panie nie mogły się pogodzić z tym, co widzą i słyszą, coś im się nie zgadzało, przekraczało ich wyobrażenia. W tamtym czasie mieliśmy w Polsce chyba dwóch rozpoznawalnych kontratenorów. To był głos, którego się praktycznie nie słyszało. Zupełny rarytas, dziw nad dziwy. Nie chodzi zresztą tylko o głos kontratenorowy. Ja od ósmego roku życia śpiewałem w chórze chłopięco-męskim Gregorianum. I też nigdy się tym specjalnie nie chwaliłem, mimo że uwielbiałem ten chór, uwielbiałem tam spędzać czas, Berenika Jozajtis i Leszek Kubiak, którzy go prowadzili, nie dość, że zaszczepili we mnie miłość do muzyki, to jeszcze mieli udział w moim wychowaniu, moje umiejętności społeczne zawdzięczam na pewno także im i chórowi, myślę, że poniekąd to – obok sportów zespołowych – nauczyło mnie wspomnianego bycia w stadzie.
W Gregorianum już jako ośmiolatek musiałem współpracować i dogadywać się z nastoletnimi chłopakami, ale i z dorosłymi ludźmi, którzy do chóru należeli. Potem, kiedy dorastałem, to ja byłem ten starszy i wiedziałem, jak wspierać najmłodsze dzieciaki. Absolutnie fantastyczny czas i doświadczenie. A jednak, poza chórem, raczej nie dzieliłem się tym, że śpiewam. Gdzieś z tyłu głowy miałem coś takiego, że jednak facet powinien raczej… nie wiem... grać w piłkę, jeździć na BMX-ie, robić cokolwiek, byleby to się kojarzyło po męsku. Niesamowicie ważna była ta łatka męskości. Tylko właśnie, czym w ogóle męskość jest? Na szczęście wreszcie zaczynamy się nad tym zastanawiać, nie zadowalają nas już łatki. A cofając się do twojego pytania o misję, bo nie wiem, czy to dostatecznie wybrzmiało – nie, nie mam misji. Przynajmniej w znaczeniu jakiegoś planu, który bym sobie założył z góry i się go potem trzymał. Różne mniejsze lub większe misje rodzą się same, po drodze.
Niczego sobie nie zakładałem, bo też nigdy bym nie pomyślał, że dojdę tak daleko, zostanę tak doceniony. Do tej pory, muszę przyznać, jestem w szoku: że bilety się wyprzedają, że dostaję nagrody. To nie jest moja główna siła napędowa, nie dla nagród i oklasków to robię, ale jest mi przemiło, dodaje mi to skrzydeł i daje wiarę, że lata pracy miały sens. Zresztą to jest ciągła praca, w ogóle nie zakładam, że osiągnąłem jakiś tam poziom i teraz wreszcie mogę odetchnąć. Nie ma takiej opcji, bo mój głos się cały czas zmienia, zmienia się także rynek i oczekiwania. Plus ja sam mam też inne potrzeby niż kiedyś, jest we mnie potężny artystyczny głód. Nawet nie chcę mówić, że on rośnie, tylko po prostu jest, co mnie zresztą bardzo cieszy, bo wiem z doświadczenia innych, że może łatwo zniknąć.
Jakub Józef Orliński (Fot. Yan Wasiuchnik/Visual Crafters)
Co cię pcha do działania? Czym jest ten głód? Bez problemu przyznajesz, że nieskończenie wiele razy gdzieś cię nie przyjmowali, słyszałeś: „Panu już dziękujemy”, „Fajnie, ale to nie to”.
Śmiejemy się ze wspomnianym Michałem Bielem, świetnym pianistą i moim przyjacielem, z którym zaprzyjaźniliśmy się w czasie, kiedy obaj studiowaliśmy w Juilliard w Nowym Jorku, że nasza historia jest historią odrzucenia. Moja indywidualna też. Nie chcę tu robić z siebie ofiary, to jest po prostu stwierdzenie. Tych „nie” były tysiące. Podczas przesłuchań do orkiestr, teatrów, konkursów. Dostawałem sygnały, że się nie nadaję.
Bolało?
Bolało, ale ja sobie to doświadczenie cenię. Moim zdaniem, prawdziwą siłę ludzie pokazują nie wtedy, kiedy idą bez przerwy do przodu i cały czas im wychodzi, ale kiedy są w stanie podnieść się po różnych porażkach. Jak człowiek często zderza się z ziemią, nie robi to na nim potem takiego wrażenia. Kolanka już obite, więc upadek już mnie tak nie zaskoczy kolejny raz. Czy upadnę jeszcze boleśniej? Zdarza się. To dobra lekcja na życie. Często słyszę, że zostałem obdarowany, bo mam talent. Tak, zgadzam się, ale największym moim talentem jest samodyscyplina.
To cecha wrodzona czy nabyta?
Nie urodziłem się taki, ale jeździłem dużo na deskorolce. Wiem, dziwnie to brzmi, ale pomyśl – kiedy ćwiczysz jeden trik miesiącami, to przy okazji obijasz sobie piszczele, masz poskręcane kostki, krew leci, w dłonie pod skórę wbijają się kamyki. A jednak wstajesz, otrzepujesz się i zaczynasz od nowa, próbujesz do skutku, aż wreszcie po tysięcznej próbie wyćwiczysz tego kickflipa. Byłem kolesiem, który sklejał sobie buty taśmą duct tape i silikonem do uszczelniania okien, żeby dłużej wytrzymały, co też dobrze pokazuje moje podejście: nie oglądasz się, czy akurat stać cię na buty, tylko ćwiczysz, ćwiczysz, ćwiczysz. Niby już nie masz siły, niby już nie wierzysz, że się kiedykolwiek uda, ale nie możesz przestać, bo czujesz się tak, jakbyś latał. To jest w tym najpiękniejsze.
Podobnie było ze śpiewaniem – poszedłem na studia, nie mając za sobą szkoły muzycznej, więc pod pewnymi względami byłem w tyle w porównaniu z osobami, które taką edukację przeszły. A jednak uznałem, że jestem w stanie się zdyscyplinować, muszę tylko sobie wyznaczyć cele. Raczej mniejsze, krok po kroku, żeby się do końca nie wyeksploatować. Po doświadczeniach z deską wiedziałem, że na wszystko potrzebny jest czas. I to naprawdę nie zawsze jest kwestia tygodni czy miesięcy. Nie zapomnę, jak pracowałem z moim profesorem Eytanem Pessenem [cenionym muzykiem i pedagogiem pochodzenia niemiecko-izraelskiego – przyp. red.] i on mówił mi, że muszę to czy tamto poczuć. A mnie się czasem tylko wydawało, że to czuję, że w ogóle rozumiem, o czym mówi – i się dziwiłem, dlaczego tak dużo ćwiczę, a coś mi nadal nie wychodzi. I dopiero po jakimś czasie docierało do mnie, co tak naprawdę Eytan miał na myśli. Niektóre olśnienia przychodziły po roku czy nawet później. Raz musiały minąć chyba trzy lata, żeby mnie olśniło. Natychmiast zadzwoniłem do Eytana, tylko po to, żeby powiedzieć: „Mam to! Zrozumiałem. Kliknęło!” [śmiech].
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że istnieje taki rodzaj ograniczeń, których nie przeskoczysz, ale wychodzę z założenia, że do większości rzeczy da się dojść, sumiennie pracując.
Z perspektywy czasu żałujesz, że jako dziecko nie poszedłeś do szkoły muzycznej czy też niekoniecznie? Wiele artystek i artystów wspomina dzieciństwo i te kilkanaście lat edukacji głównie w kontekście nieustannej presji, przymusu rywalizacji… Na początku strasznie żałowałem, to był mój wielki kompleks. Nadal czuję, że mam braki w porównaniu z muzykami, którzy są w systemie od piątego czy szóstego roku życia, nigdy nie będę tak grał na fortepianie, na żadnym instrumencie. Więcej – myślę, że nigdy nie będę postrzegał muzyki w ten sam sposób, co oni. Ale w pewnym momencie zrozumiałem, że mam coś innego, co mogę wyłożyć na stół. Na studiach faktycznie zdarzało mi się słyszeć od znajomych, że mam szczęście, bo 12 lat w bardzo restrykcyjnym systemie oceniania pewnie ograbiłoby mnie z części optymizmu i entuzjazmu, z jakim podchodzę do muzyki. Znajomi śmieją się, że umiem zagrać cztery akordy, ale kiedy za pomocą tych czterech akordów mogę sobie poimprowizować, to lecę na łeb na szyję. Nic mnie nie krępuje, potrafię kompletnie puścić.
Myślę, że paradoksalnie ten brak, który czasem mnie uwiera, na dłuższą metę daje mi jednak poczucie większego luzu, trochę większego dystansu, także do samego siebie. Co w zawodach artystycznych bywa problematyczne. Zresztą absolutnie się temu nie dziwię i nikogo nie winię, bo o dystans jest naprawdę trudno, jeśli słyszysz nieprzychylny komentarz na temat czegoś, czemu oddałeś całe serce, bijące i krwiste.
Jakub Józef Orliński (Fot. Yan Wasiuchnik/Visual Crafters)
Deskorolka i chór, breakdance i śpiew operowy, rzadko w jednej osobie łączą się akurat te pasje. Próbuję sobie wyobrazić ciebie nastoletniego, który łączy tak różne światy. To ci przychodziło bez trudu czy jednak czasem bywało problematyczne?
Nie wiem, czy chcę się w to zagłębiać, ale na pewno nie było mi łatwo. Przynależność do grupy jest dla młodych ludzi superważnym tematem. Zdarzało się, że jako młody chłopak próbowałem te różne światy jakoś skonfrontować, w gimnazjum zaprosiłem naprawdę bliskich kumpli na koncert, ale to na pewno nie było przeżycie z gatunku najłatwiejszych. Dopiero po latach zauważam pewnego rodzaju schematy i strategie obronne, które wdrażałem, żeby móc jakoś funkcjonować. Można chyba powiedzieć, że poniekąd żyłem podwójnym życiem. To trochę jak z moimi dwoma imionami.
No właśnie. Jesteś bardziej Jakubem czy Józefem, a może to się zmienia w zależności od sytuacji?
Długo wszyscy znali mnie jako Józka, tak się przedstawiałem, ale ponieważ w dowodzie mam dwa imiona, to kiedy musiałem wypełniać jakieś papiery, na przykład wnioski o dofinansowanie, czasem robiło się zamieszanie, bywało, że nie chcieli mi czegoś zaakceptować, musiałem od nowa wypełniać formularze. Kiedy pojawiły się możliwości zagranicznych konkursów i koncertów, pomyślałem, że jeśli w Polsce nie jestem w stanie dogadać się w tej sprawie, to co będzie tam? Jechałem akurat do Niemiec, po niemiecku nie mówiłem w ogóle, również mój angielski pozostawiał wtedy wiele do życzenia, więc po prostu stwierdziłem, że najłatwiej będzie mi przemianować się na Jakuba, przynajmniej tę jedną rzecz będę miał z głowy. I to jest w sumie całkiem zabawne, że wracam do domu i wszyscy najbliżsi mówią do mnie Józef, a reszta świata zna mnie jako Jakuba albo JJ-a.
Gdybyś mógł coś w swoim życiu zmienić, nie mówię o przeszłości, tylko o tu i teraz, o twojej codzienności, co by to było? Jest coś, co znacząco ułatwiłoby ci codzienne funkcjonowanie?
Gdybym miał supermoc, kombinowałbym z czasem. Dodałbym parę godzin do doby. Nie wiem, czy można powiedzieć, że mam problemy ze snem, bo samą czynność spania lubię i praktykuję, mam zresztą świadomość tego, że aby dobrze śpiewać i sprawnie się ruszać, trzeba być wyspanym. Ale prawdę mówiąc, żal mi tych godzin na spanie, kładę się najpóźniej, jak mogę, wstaję wcześnie.
Kiedyś potrafiłem się zdrzemnąć w fotelu, trzy godzinki wystarczyły i byłem jak nowy. A teraz jestem panem po trzydziestce i nie ma takiej opcji – jak zasnę w fotelu, to potem muszę lecieć na masaż, bo mnie bolą plecy [śmiech]. Chciałbym robić jeszcze tyle rzeczy! Alain Lanceron, prezes Warner Classics & Erato [wytwórni fonograficznej, z którą związany jest Orliński – przyp. red.], jak kończę projekt, śmieje się: „Jakub, to co nagrywamy później? Masz już jakieś pomysły?”. Odpowiadam mu: „Alain, przecież wiesz, że mam”. U mnie na komputerze jest materiał na siedem płyt, które mógłbym w tej chwili nagrać. Na dodatek, co parę miesięcy pojawiają się nowe rzeczy, które też bardzo chciałbym zrobić, ale wiadomo, nie mogę zrealizować wszystkiego, trzeba świadomie wybierać priorytety, pamiętając, że życie artystyczne nie musi, ale może być krótkie, z czym się liczę.
Na koniec zostawiłam nietypowe pytanie, które zadaję na prośbę redakcyjnej koleżanki. Czy to przypadkiem nie twojego tatę można spotkać w pewnej malowniczej części Warszawy, jak na rowerze, z aparatem fotograficznym, obserwuje ptaki i robi im zdjęcia?
Tak, potwierdzam. Tata ma swoją rutynę, to jest dla niego bardzo ważny element dnia: rower, radyjko, aparat. Fotografuje nie tylko ptaki, ale też na przykład żółwie wodne, które żyją w okolicy i czasem wychodzą na brzeg. Zdjęcia robi genialne, z niesamowitym wyczuciem kadru – kocham tatę, ale też mam dużo do czynienia z fotografią i tu jestem całkowicie obiektywny. Jak wspomnę portrety mamy, które powstały w moim dzieciństwie, nie mam wątpliwości, że to są dzieła sztuki.
W czym jesteś podobny do rodziców?
Człowiek ma chyba jednak skłonność do wyszukiwania gorszych stron, bo są przecież te fajne cechy, a mnie od razu przychodzi do głowy coś, czego musiałem się oduczyć. Po rodzicach odziedziczyłem pedantyzm, tylko u mnie momentami osiągał absurdalny poziom. Dobrze to obrazuje historia, kiedy przed laty odwiedziła mnie w takim malusieńkim mieszkanku, które wtedy miałem, przyjaciółka Dagmara. Przyjechała z Gorzowa i mieszkała u mnie dosłownie parę dni. Pierwszego dnia Dagmara robiła sobie w kuchni coś do picia, wchodzi do pokoju, patrzę, a ona z szafki wzięła mój kubek!
Zbrodnia!
Serio tak to wtedy odebrałem. A przecież skąd Dagmara mogła w ogóle wiedzieć, który kubek z 10 prawie identycznych, stojących w szafce, jest mój. Niby to wiedziałem, ale się we mnie, w środku, gotowało. Zobaczyłem, jakie absurdalne i głupie jest to, co mam w głowie, więc założyłem sobie, że nie ma mowy, muszę to zmienić, przewalczyć.
Jak?
Przede wszystkim zapraszałem ludzi, jak najczęściej się da, zachęcałem, żeby na moich oczach brali kubki, talerze, jakie chcą, kładli je, gdzie popadnie, żebym ja to widział, żebym się z tym zmagał [śmiech]. Teraz się śmieję, ale wierz mi, wtedy to był prawdziwy ból. Lata minęły, jest już ze mną dużo lepiej, choć czasem, jak się na czymś zafiksuję, znowu muszę trochę popracować, żeby coś ze sobą przewalczyć.
Jakub Józef Orliński (Fot. Yan Wasiuchnik/Visual Crafters)
A co z dobrymi rzeczami wyniesionymi z domu rodzinnego, o których wspomniałeś?
Z tych najbardziej oczywistych wspaniałe jest, że u nas w domu sztuka była wszechobecna – rodzice malarze, dziadek architekt – w tym się wychowałem. Ale też od rodziców uczyłem się empatii. Mama [Bogna Czechowska-Orlińska, prowadzi Fundację Słoneczna Akademia – przyp. red.] działa na polu społecznym, ale i u taty empatia jest bardzo wyraźną, pogłębioną cechą. Oboje mi pokazali, że najcenniejsza rzecz, jaką możesz komuś dać, to czas i uwaga, wszystko inne jest drugorzędne.
No i entuzjazm. Myślę, że dzięki rodzicom mam ten rodzaj spojrzenia, że nawet jak wokoło wszystko wydaje się szarobure czy czarno-białe, to jak dobrze się przyjrzysz, zauważysz dużo innych kolorów.
Jakub Józef Orliński rocznik 1990. Kontratenor (głos, który obejmuje pełną skalę altu, mezzosopranu lub nawet sopranu), tancerz breakdance. Laureat wielu nagród. W zeszłym roku jako jedyny Polak wystąpił na ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich w Paryżu. Na koncie ma sześć solowych płyt. Najnowszy album to nagrany jesienią 2024 roku z Aleksandrem Dębiczem „#LetsBaRock”. Artysta jest ambasadorem BMW.