1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Robbie Williams – stworzony, by zabawiać ludzi

Robbie Williams – stworzony, by zabawiać ludzi

Robbie Williams (Fot.Jason Hetherington)
Robbie Williams (Fot.Jason Hetherington)
Choć nikt tego jeszcze oficjalnie nie ogłosił, ten rok będzie należał do Robbiego Williamsa. Rozpoczął go premierą świetnego autobiograficznego filmu, natomiast już w maju ruszy w trasę „Robbie Williams live 2025”, w ramach której we wrześniu zagra w Polsce. A wszystko zaczęło się od jednego, przeklętego marzenia…

Podobno życie pisze najlepsze scenariusze. W „Better Man: Niesamowity Robbie Williams” gwiazdor muzyki pop z rozbrajającą szczerością obnaża blaski i cienie swojej kariery. Zatem rozpiszmy historię Robbiego Williamsa właśnie tak, na filmowe sceny z prawdziwego życia.

Część pierwsza. Take that (1990–1995)

Kiedy masz 16 lat, mieszkasz w średniej wielkości angielskim mieście, pochodzisz z rozbitej, niezamożnej rodziny i właśnie dowiadujesz się, że oblałeś wszystkie szkolne egzaminy, życie nie ma dla ciebie dobrych wiadomości. Zasiłek, dorywcze zlecenia, topienie smutków w pubach – to będzie twoja przyszłość. A jednak tego dnia Robbie Williams był najszczęśliwszym dzieciakiem w Stoke. W najgorszym dniu życia odebrał telefon z najlepszą wiadomością – wygrał casting na członka nowego boysbandu Take That, brytyjskiej odpowiedzi na sukces New Kids On The Block. Nie spędzi życia na kanapie z paczką czipsów. Będzie robił jedyną rzecz, jaką kocha robić. Będzie zabawiał ludzi.

Wbrew medialnym bajkom o koleżeńskich więzach i przyjaźni Take That byli sztucznym tworem, skonstruowanym w 1990 roku na licznych przesłuchaniach przez cynicznego menadżera, Nigela Martina-Smitha. Znalazł pięciu zdeterminowanych młodych chłopców z wielkimi marzeniami, gotowych na wszystko – katorżnicze ćwiczenia układów tanecznych, tandetne, sugestywne stylizacje oraz reżim nagrań, występów i promocji. Wprowadził dyscyplinę i rutynę: masz być miły dla fanek, ale z nimi nie sypiać, interesujący dla dziennikarzy, ale niezaczepny. Być seksowny i pełen energii na scenie, ale spokojny i ułożony w życiu. Posłuszny i niesprawiający kłopotów. Kariera w muzyce pop przypomina cykl pralki: wywiad, studio, próba, koncert, bus, hotel, spłucz, powtórz. Ale Smith wiedział, co robi. Jego maszynka do zarabiania pieniędzy szybko stała się najpopularniejszym brytyjskim zespołem od czasów The Beatles.

To nie Robbie, który w nastoletnie CV wpisał: „Mam tylko jedną ambicję, chcę być sławny”, był typowany na największą gwiazdę Take That. Menadżer wyznaczył najzdolniejszego kompozytora w składzie i najambitniejszego z marzycieli, Gary’ego Barlowa. Gary został frontmanem i repertuarowym kierownikiem zespołu. Gdy kolejny raz sugestie zasłuchanego w modnych gatunkach Williamsa wylądowały w koszu, pojawił się bunt, a wraz z nim wino i kokaina, jedyne ukojenie palących frustracji. Coraz bardziej odrębny w swoim zespole, szybko przekonał się, czym jest przekleństwo spełnionego marzenia: dawni koledzy nie rozumieją twojego nowego życia. Na dorosłe przyjaźnie nie masz czasu, zresztą, komu tu ufać, gdy sprzedajesz miliony płyt. Kobiety chcą chłopca z plakatu, a nie zagubionego idola. Masz wszystko, nie masz nikogo. Robbie, samotny, zmęczony, niespełniony, potrzebował butelki wódki dziennie, by funkcjonować. Problemy bad boya słynnego boysbandu przestały być tajemnicą, zaczęły być pożywką brukowców. W 1994 roku, dzień przed prestiżowym występem na gali nagród MTV, przedawkował narkotyki. To było ostrzeżenie, ale nie otrzeźwienie.

W czerwcu 1995 roku, niczym zbuntowane dzieciaki z dobrych domów, uciekł z prób przed wielkim globalnym tournée, by bawić się na festiwalu Glastonbury. Zdjęcia z imprezy obiegły brytyjskie media. Robbie, wyraźnie pod wpływem, z ufarbowanymi na blond włosami, zamazanym czarnym markerem przednim zębem, bawił się w towarzystwie rock’n’rollowych łobuzów, muzyków Oasis. Najwidoczniej zapomniał o obowiązkach i powinnościach wokalisty Take That, o których postanowili przypomnieć mu koledzy z zespołu, stawiając ultimatum. Albo się uspokoi, albo w trasę pojadą w czwórkę. W lipcu Robbie poinformował kolegów, że opuszcza grupę. W drodze do domu zalał się łzami.

W październiku 1995 roku pojawia się na okładce kultowego magazynu „The Face”. Może jest bezrobotny. Z pewnością jest zagubiony. Ale wreszcie, pierwszy raz, jest cool. Magazyn nazywa go „szalonym”.

Część druga. Nadlatują „Anioły” (1997)

Trwa złota era Cool Britannii, gdy wszystko, co najlepsze w szeroko rozumianej kulturze masowej, jest made in England. Oasis, Blur, Galliano, Moss, McQueen, Hirst, Nigella, Trinny, „Cztery wesela i pogrzeb” i „Trainspotting”. Dla Robbiego to stracone lata. Zamiast rozkwitać w solowych sukcesach, gaśnie w życiu. Ma 21 lat, pije, ćpa, tyje. Znów jest dzieciakiem z oblanym egzaminem, tylko tym razem ma sławę, miliony i żadnego powodu, by wstać z łóżka. Nie powstają nowe piosenki, co niecierpliwi wytwórnię. Czas nagli, brak autorskiego materiału zostaje więc zamaskowany coverem.

Williams debiutuje jako solista w lipcu 1996 roku, śpiewając słynne „Freedom! ’90” George’a Michaela. O tym, jak bardzo to wszystko nie ma dla niego znaczenia, świadczy i przeciętność tej wersji, i fakt, że na planie teledysku musi śpiewać do oryginału, bo nie dokończył w terminie sesji nagraniowych.

Przed upadkiem na dno szczęśliwie chroni go niezagojona ambicja. Musi przypilnować swojego sukcesu. Musi udowodnić Gary’emu, że to jemu pisana była rola „najlepszego”. Tylko żeby to zrobić, musi nagrać świetny album.

Wydana we wrześniu 1997 roku „Life Thru A Lens”, pierwsza płyta jednego z najsłynniejszych młodych wokalistów Wielkiej Brytanii, dotarła zaledwie do 11. miejsca listy przebojów. Opiniotwórczy magazyn muzyczny „Melody Maker” napisał w recenzji: „To nie jest muzyka, to wielkie nic”. Z tą okrutną – i niezasłużoną – opinią zgodziła się publiczność, jeszcze niedawno kupująca albumy Take That w milionach egzemplarzy. Klęska „Life Thru A Lens” była szokująca. I to byłby koniec krótkiej kariery, gdyby nie jedna piosenka. Ani wytwórnia, ani Robbie nie zauważyli potencjału ballady „Angels”, która została wybrana na odległy i dość nieznaczący czwarty singiel z albumu. Było już za późno, by walczyć o sukces, wyglądało to raczej na skreślenie kolejnego punktu z ambitnego planu marketingowego, którego miejsce było w koszu, gdzie najpewniej miał wkrótce wylądować fonograficzny kontrakt Robbiego.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

A jednak zdarzył się cud. Publiczność pokochała tę tak samo banalną, co piękną melodię. Co więcej, wzięła ją za swój hymn, jeden z evergreenów pokolenia, piosenkę tak uwielbianą, tyle znaczącą, że ogłoszoną na gali Brit Awards w 2005 roku „najlepszym brytyjskim utworem ostatnich 25 lat”. Cokolwiek jest w tych czterech minutach wyznania wiary w opiekę aniołów, wzruszyło miliony. „Angels” wystrzeliła na listach przebojów, ciągnąc za sobą sprzedaż wzgardzonego debiutu. Pół roku po premierze „Life Thru A Lens” dotarł na szczyt brytyjskiego zestawienia, finalnie osiągając imponujący, kilkumilionowy nakład.

Ale nad Robbiem czuwały nie tylko anioły. Ścieżki wokalne na „Life Thru A Lens” powstawały w mrocznych dniach kokainowego nałogu. Było tak źle, że wytwórnia planowała wysłanie niepokornego podopiecznego na przymusowe leczenie. Na podobny pomysł wpadł Elton John. Legendarny muzyk, od lat „czysty”, nie potrafił bezczynnie patrzeć na problemy 20-latka. Pod pozorem wizyty u siebie przeprowadził interwencję i odwiózł Robbiego na odwyk.

Williams był niezwykle wdzięczny, ale i zdeterminowany, by zobaczyć piłkarski mecz Polska–Anglia. Wypisał się z kliniki na własną odpowiedzialność i poszedł do najbliższego pubu. Tak samo jak angielska drużyna tamtego dnia, czuł się niepokonany.

W 1997 roku solowym albumem zadebiutował również Gary Barlow. Klapa jego kariery była tak spektakularna, że – jeśli wierzyć soczystym plotkom – muzeum Madame Tussauds przetopiło jego figurę woskową, by ulepić z niej nową gwiazdę muzyki pop Britney Spears.

Część trzecia. „Jest tą jedyną” (1998)

Wróg upokorzony, sukcesy niezaprzeczalne, a do tego bonus dla zwycięzcy – miłość. Na planie programu telewizyjnego Top Of The Pops Williams poznał Nicole Appleton, wokalistkę odnoszącego pierwsze sukcesy girlsbandu All Saints, ambitniejszej odpowiedzi na sukcesy Spice Girls. Zakochani stali się ulubieńcami brukowej prasy, która dokumentowała każdy ich krok. Robbie pierwszy raz był w tabloidach z innego powodu niż marnowanie talentu i zdrowia. A jednak zniszczył tę miłość. Nie miała szans z jego demonami. Był wrakiem człowieka, uzależnionym od narkotyków, alkoholu, potrzeby akceptacji, w szponach syndromu oszusta, ze świeżo zdiagnozowaną depresją. Do tego młode uczucie zostało wystawione na najokrutniejszą z prób, gdy Appleton zaszła w nieplanowaną, przyjętą entuzjastycznie ciążę. Wokalistka wspominała w autobiografii „Together”: „Robbie wyznał mi, że czuje, że to dziecko ratuje mu życie”. Zdaniem menadżerów All Saints „to dziecko” miało przede wszystkim zrujnować karierę Nicole i jej zespołu. Naciskana przez współpracowników, zdecydowała się na aborcję. „Po zabiegu byłam w szoku. Nie mogłam uwierzyć w to, co zrobiłam” – napisała. Para rozstała się niedługo później. „Byłem okropnym chłopakiem, naprawdę strasznym, najgorszym. A ona była wspaniała”, powiedział po latach Williams. Na zamkniętym koncercie po londyńskiej premierze „Better Man” balladę „She’s The One” wokalista zadedykował obecnej na sali Nicole. Czas po rozstaniu, najlepsze lata swojej kariery, spędzi sam, nawiązując przypadkowe, niewiele dla niego znaczące relacje.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Część czwarta. „Śpiewaj, gdy wygrywasz” (2000)

Wydając w sierpniu 2000 roku trzeci solowy album „Sing When You’re Winning”, był na szczycie oraz – u boku supermodelki Gisele Bündchen – na okładce „Vogue’a”. Jego sukces był niekwestionowany, piosenki nie schodziły z list przebojów, do katalogu hitów włączył duety z Kylie Minogue i Nicole Kidman, bo kto odmówiłby najjaśniejszej gwieździe muzyki pop. Mógł wszystko i miał wszystko. Ale nie w Stanach Zjednoczonych. Legendarnie trudny do podbicia kraj okazał się obojętny na talenty Williamsa. Po serii upokarzających działań promocyjnych i zaczynaniu „od zera” człowiek, który nie mógł spokojnie przejść londyńską ulicą, poddał się. Ale ambicja piekła go także w ojczyźnie. Zdobył sławę w złotych czasach snobizmu dziennikarzy muzycznych, traktujących muzykę pop jako gorszą. Był najlepszy w swojej działce, był współkompozytorem wielkich hitów, na scenie nie miał sobie równych – chciał szacunku.

Recenzje jego płyt, pełne szyderczych uwag i kpin, wreszcie go dopadły. Wydając w 2000 roku słynne „Rock DJ”, rozpaczał, że chciał napisać „Karma Police”, przebój z wybitnej płyty Radiohead „OK Computer”, a stworzył „Karma Chameleon”, zdecydowanie mniej ambitny hit Culture Club z lat 80. To, że nie widział wartości w swoim życiu, było dla niego okrutną normą. Teraz przestał dostrzegać ją w swojej twórczości. Na pocieszenie w 2002 roku podpisał rekordowy, opiewający na 80 milionów funtów, kontrakt fonograficzny. Zaczął spłacać go natychmiast, wydając w tym samym roku „Feel”, jeden ze swoich największych hitów. „Chcę tylko poczuć prawdziwą miłość”, śpiewa w refrenie.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Część piąta. Knebworth (2003)

Wychowany w erze sukcesów Oasis, którzy w 1996 roku zagrali dwa legendarne koncerty w brytyjskim Knebworth, marzył o przebiciu tego wyniku. I zrobił to, dając w sierpniu 2003 roku aż trzy koncerty dla 375 tysięcy zachwyconych fanów. Obok wyzwań natury artystycznej Robbie postawił przed sobą i inne zadania. Nazwany przez Noela Gallaghera – nie w prywatnej rozmowie, ale na łamach sprzedawanych w milionowych nakładach tabloidów – „tłustym tancerzem z Take That”, nosił w sobie gigantyczny kompleks, który narastał z każdą kolejną okładką, teledyskiem, niekorzystnym kadrem w brukowcu. Jego zaburzenia odżywiania były tak poważne, że zredukowały pożywienie do banana dziennie. „Jestem albo chudy i przygnębiony, albo gruby i zawstydzony”, przyznał w jednym z wywiadów. Przed Knebworth zaczął testować odchudzający kombinezon, inwestując w niedorzeczny wynalazek dziesiątki tysięcy dolarów. Absurd sytuacji pokazał w „Better Man” w scenie tak samo komicznej, co tragicznej.

Miłość milionów nie znaczy nic, gdy nie akceptujesz siebie. Piekło osobiste zamaskował na scenie spektakularną butą. W 1996 roku Liam Gallagher przywitał fanów słynnym: „Dzieje się historia!”. Robbie zrobił to w swoim stylu: „Przez najbliższe dwie godziny wasze tyłki należą do mnie!”. Te trzy koncerty przeszły do historii jako największe wydarzenie w dziejach angielskiej muzyki. Ale Robbie nie pamięta z nich niczego. Gdy gasną światła, zostają tylko nigdy niemilknące głosy w głowie: „Jesteś nikim”. W 2004 roku przyznaje w wywiadzie, że funkcjonuje wyłącznie dzięki antydepresantom.

Część szósta. Zmiany (2006)

Robbie nigdy nie będzie już tak słynny jak na scenie w Knebworth. Zostanie ikoną popkultury z imponującym katalogiem i wielkimi hitami, ale nie będzie już częścią głównego nurtu, tego, co najgorętsze w muzyce tu i teraz. Jego miejsce na okładkach i listach przebojów zajmie Justin Timberlake, książę pop, namaszczony przez samego Michaela Jacksona.

Wydany w 2006 roku album „Rudebox” jest pierwszą komercyjną porażką Williamsa. Klęską tak spektakularną, że ponad milion niesprzedanych albumów zostaje wysłanych do chińskiej fabryki, by przerobić je na materiały użytkowe. Jednocześnie publiczność chce go jak nigdy wcześniej. Ogłoszona w 2006 roku trasa koncertowa przechodzi do „Księgi rekordów Guinnessa”, gdy w jeden dzień sprzedaje się milion sześćset tysięcy biletów. Dostaje czytelny sygnał od fanów: nigdy dość ciebie na scenie. Zapracował na to, ma status jednego z najlepszych wykonawców w historii. Zamierza potwierdzić go wielkimi koncertami w Leeds.

I to właśnie tam, podczas rejestrowanego występu, dopada go atak paniki. Cały stres lodowatego przyjęcia „Rudebox” materializuje się przed 90 tysiącami ludzi. Nie wiedzieli, wspaniale się bawiąc, co dzieje się z człowiekiem, który stoi przed nimi i otwiera serce. Williams przyznał po latach, że gdyby nie widmo niewypłacalności, bez wahania odwołałby koncert w ostatniej chwili. Zakulisowe ujęcia kamery pokazują wycieńczonego, przerażonego człowieka.

Ta spirala cierpienia najpewniej doprowadziłaby finalnie do kolejnej „typowej” tragicznej historii: zbyt wiele używek i pastylek, za mało szczęścia, spoczywaj w pokoju, idolu. Ale na jego drodze staje amerykańska aktorka Ayda Field. Zakochany Robbie udaje się na kolejny odwyk, zdeterminowany zawalczyć o miłość. W 2010 roku para bierze ślub, zaczynając w Los Angeles dobre, spokojne życie, z czwórką dzieci, bez paparazzich. Krzywd zadanych przez brytyjskie media nigdy nie wybaczył. Nie zapomniał ścigania przez 300 fotoreporterów, atakujących aparatami z helikopterów, łodzi i wypożyczonych double deckerów, by zajrzeć w piętrowe okna domu. Nie zagłuszył deprecjonujących recenzji i opinii. „Nie ma znaczenia, co robię, piszę, śpiewam, mówię. W mojej ojczyźnie prasa zawsze będzie mnie nienawidzić” – bardziej stwierdza fakt, niż się skarży.

Część siódma. „Dostarczę wam rozrywki” (2013)

Robbie ma skomplikowaną relację z mediami. Jest jednocześnie ich czarnym charakterem i ulubieńcem. Sam ich i nienawidzi, i potrzebuje. Jest także, niezmiennie, fantastycznym i fascynującym bohaterem prasowych materiałów, w dobie poprawności i wizerunkowej bezbarwności wciąż gotowym udzielić szczerych, czasem szokujących wypowiedzi. W 2013 roku na kanapie w telewizyjnym show Grahama Nortona porównał obecność przy żonie rodzącej jego córkę do „patrzenia na to, jak płonie twój ulubiony pub”. Fragment przeszedł do historii programu, podobnie jak opowieść o wynoszeniu dawnej kochanki, filigranowej Geri Halliwell, w torbie podróżnej, by uśpić czujność paparazzich. Takimi wypowiedziami i barwną osobowością Robbie pieczętuje swój status ikony. Jest mistrzem anegdot. W autobiografii „Feel” wspomina suto zakrapianą imprezę w domu Bono i rozmowę z gospodarzem: „Bono, to najpiękniejszy obraz, jaki widziałem w życiu!”, „Robbie, patrzysz na okno!”. Rozlicza się też z Barlowem i jego legendarnym skąpstwem, opowiadając o dwóch zestawach kawy – najwyższej jakości dla ważnych gości i zwykłej rozpuszczalnej dla tych mniej istotnych. W kolejnej autobiografii, „Reveal”, opisuje dość specyficzne przygotowania do pierwszej randki z przyszłą żoną, seks ze swoją dealerką narkotyków, a później spożycie wszystkiego, co od niej kupił. W brytyjskim „Vogue’u”, komentując dawne stylizacje, błyskotliwie porównuje kraciaste kostiumy Take That do „obrusów w hotelu Radisson gdzieś w Bawarii”. Gdy przedstawiono mu Davida Beckhama, nie wiedział, czy „uścisnąć mu dłoń, czy polizać jego twarz”.

Kiedy widzi kamery, nie może się powstrzymać, wraca Robbie, który jest stworzony, by zabawiać ludzi. „Let Me Entertain You”, tytuł piosenki z jego pierwszej solowej płyty, naznaczył jego życie i stał się manifestem, wyznaniem wiary w scenę, muzykę i rozrywkę. „Urodziłem się, by to robić. Gdy otwieram lodówkę i zapala się światełko, od razu zaczynam śpiewać”. Williams, ze swoją bezpośredniością i czymś ożywczo prawdziwym w sztucznym świecie muzyki pop, jest dziś instytucją, kimś, kogo ceni się ponad repertuar, za całokształt. Doczekał się statusu A-list, najwyższej kategorii w show-biznesie.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Część ósma. „Better man: niesamowity Robbie Williams” (2025)

Nie musi już niczego udowadniać, ale ma rachunki do wyrównania z twardym przeciwnikiem – swoją przeszłością.

Nie przestaje się jej przyglądać: czy w 2023 roku w czteroodcinkowym serialu dokumentalnym, czy w filmie „Better Man”, oszałamiającej wizualnie i fascynującej fabularnie opowieści o życiu trochę mniej zwyczajnym. Williams, zawsze przekorny, nie chciał pomnikowej autobiografii. Wraz z reżyserem Michaelem Graceyem zdecydował się na śmiały zabieg ukrycia się za małpą, powierzenia swojej historii metaforycznej postaci.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Gwiazdor i zabawiacz tłumów próbuje przetrwać w świecie, przez który idzie „naznaczony” od 16. roku życia alienującą mieszanką popularności i sławy. Jak małpa wśród aktorów, jest zawsze odrębny, i w zamierzchłych czasach Take That, i dziś, gdy próbuje nawigować codziennością ze swoim przeklętym, spełnionym marzeniem zawsze na ramieniu. Jak sam wyznaje, „najpierw marzysz o sławie, a potem spędzasz całe życie, próbując ją przetrwać”. To straszna walka. Ale jak dobrze się to ogląda!.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze