„Raz nas przeraża, raz pociesza. To przyzwyczajenie do strachu, które ma w sobie coś dziecięcego” – o swojej relacji z lękiem (oraz innymi emocjami) Ilaria Gaspari pisze w książce „Sekretne życie emocji. Mały przewodnik filozoficzny”.
Tekst jest fragmentem książki „Sekretne życie emocji. Mały przewodnik filozoficzny” Ilarii Gaspari, wyd. Znak. Wszystkie skróty pochodzą od redakcji.
„To tylko lęk”, powtarzano mi wiele razy, kiedy serce podchodziło mi do gardła, waliło zbyt mocno i zbyt szybko; wydawało mi się, że nie dam rady oddychać, a jednak jakoś oddychałam mimo guli w gardle. Bo też nie była to prawdziwa gula, lecz tylko iluzja, tylko lęk.
Mam z lękiem długą relację, która rozpoczęła się jeszcze w dzieciństwie; zdaje mi się, że pamiętam nawet konkretny moment, kiedy go odkryłam, poczułam jego ostrość, jakby szpilka wbiła mi się w pierś. Siedziałam na podłodze w łazience obok wanny pełnej wody i ogarnął mnie bezimienny strach. Zdałam sobie sprawę, że mam już prawie pięć lat i wydało mi się to nieakceptowalne; nie miałam zamiaru dorastać. Od tamtej pory druga połowa mojego dzieciństwa była obciążona przedwczesnym i pełnym niedowierzania strachem, że będę musiała je kiedyś opuścić. Dorośli uważali, że to bardzo zabawne, żartowali sobie ze mnie, przez co jeszcze groźniejsza wydała mi się perspektywa stania się jedną z nich, taką jak oni: niezdolną, by zrozumieć dziewczynkę, która nie chce mieć więcej niż pięć lat. Dzisiaj zamykam oczy i widzę ją: nie jest jeszcze mną, chociaż ja dzisiaj jestem także i nią; pewnego popołudnia pod koniec września siedzę na lodowato szarych kafelkach w łazience i uśmiecham się na myśl o jej rozpaczy przed piątymi urodzinami; faktycznie, jej lęki się urzeczywistniły. Jednak to ukłucie, które wtedy odkryłam i które skrzętnie ukrywałam, aż nie mogłam już wytrzymać i powiedziałam o nim tacie – wyjaśnił, że to leciutki nerwoból międzyżebrowy – do dziś biorę na serio.
Czasem wydaje mi się, że to właśnie on – mój lęk – nie pozwolił mi stać się całkiem podobną do dorosłych. Wtedy wydawało mi się, że nie potrafią mnie zrozumieć, ale dzisiaj wiem już, że rozumieli doskonale, tyle tylko, że nie potrafili powstrzymać uśmiechu na widok dziewczynki prezentującej tak przedwczesną i teatralną inklinację do melancholii. Lęk, który pierwszy raz poznałam na szarych kafelkach łazienki, dziś znam już tak dobrze, że traktuję go jak starą przyjaciółkę, w pewnym sensie nawet go lubię. Powiedziano mi, że powinnam z nim zwyciężyć, spróbować wyrwać go z korzeniami, wyleczyć, że trzeba się od niego uwolnić. Ale ja tego nie chcę. Chcę tylko nauczyć się z nim żyć, rozpoznawać jego głos, który owszem, jest dość nietaktowny, represyjny, a jednak odkąd zaczęłam go słuchać, zdałam sobie sprawę, że naprawdę ma mi coś do powiedzenia. Że mówi mi rzeczy, które w pewnych okolicznościach okazały się dla mnie ratunkiem.
(Fot. materiały prasowe)
Etymologia nie jest w tym przypadku szczególnie uspokajająca. Włoskie słowo ansia pochodzi od późnołacińskiego anxia, które z kolei wywodzi się z czasownika angere, oznaczającego „ściskać”, „dusić”. Niewiele trzeba, by domyślić się fizycznej, namacalnej relacji między ansia a aria (powietrze), między ansia a instynktownym, witalnym, mimowolnym aktem oddychania, który podczas ataku paniki staje się nagle trudnością nie do pokonania: to oczywiście iluzja optyczna, ale tak przekonująca, że tylko wzmacnia lęk, pomaga mu, uprawomocnia go.
Greckie słowo, które my tłumaczymy jako „lęk” – μέριμνα, mérimna – pochodzi od μερίζω, merìzo, które oznacza „być podzielonym na dwie części”. Trochę jak w słynnym wersie z Fausta: „Zwei Seelen wohnen, ach! in meiner Brust” („Dwie dusze mam – w rozprzęgu wiecznym i zamęcie”. I jak to się zdarza bohaterom tragicznym, którzy – odkąd świat światem – są tak skonfliktowani, że zdają się rozdarci, dwoiści.
Przyspieszone bicie serca, wrażenie, że oddech więźnie w gardle – to symptomy charakterystyczne dla strachu, bo lęk i strach są pokrewne, a lęk to sposób odczuwania strachu. Tyle tylko, że strach jest natychmiastowy: budzi się w obliczu realnego – lub czasem wyobrażonego, ale zawsze obecnego – niebezpieczeństwa. Dziecko, które budzi się w środku nocy, bo jest pewne, że z jego szafy wystają macki potwora, zna i czuje tę obecność: nawet jeśli to tylko rękawy swetra, który spadł na ziemię, ono widziało przecież szczypce, ma je przed zasnutymi snem oczkami, kiedy woła rodziców, a oni biegną je uspokoić w środku nocy.
Czytaj także: Jak radzić sobie z lękiem? Sprawdzone strategie
Niebezpieczeństwo, które rodzi niepokój, zdaje się natomiast wchłonięte przez osobę, która go odczuwa: to zagrożenie ciągłe, ale niewidzialne, nieokreślone. To zagrożenie, które tkwi w osobie zalęknionej, zamieszkuje jej głowę i serce, i kłóci się z każdym, kto ma prawo zajmować te tajemne pokoje pamięci i codzienności. Kiedy przeżywamy stan lękowy, ten niechciany lokator zajmuje całą możliwą przestrzeń, nieproporcjonalnie się rozrasta, zgniata wszystkich pozostałych. Nie dociera do nas słońce wpadające przez otwarte okno, nie dociera śpiew ptaków ani dobre wiadomości: jest miejsce tylko na lęk, który narasta, gdy zaczynamy zdawać sobie z niego sprawę, czasem nawet wtedy, gdy wydaje nam się, że nie jesteśmy wystarczająco zalęknieni. Jest jednak w pełni niewidzialny, schowany, zamknięty w ukrytych głębinach biednego podmiotu; nie możemy choćby wskazać palcem rękawów swetra, które w ciemności wydawały nam się potwornymi szczypcami.
Lęk to strach bez obiektu, a więc i bez ujścia. Być może dlatego do symptomów typowych dla strachu dodaje kolejne: jąkanie, nerwowość, obsesyjne myśli. Lęk to żal, który już z nami zostaje, raz nas przeraża, raz pociesza. To przyzwyczajenie do strachu, które ma w sobie coś dziecięcego, co pozwala mu przetrwać, przekroczyć fazę ostrą i przejść w chroniczną.
To wewnętrzny konflikt, który wyraża się przez fizyczne symptomy: dlatego – jako że to niezaprzeczalny dowód na to, że jesteśmy jednocześnie umysłem i ciałem, że to, co dzieje się w naszej głowie, ożywa w ciele i vice versa – lęk jest od czasów antycznych obiektem zainteresowania lekarzy.
Od XX wieku jednak historia lęku znów jest historią choroby. Choroby podstępnej i wielokształtnej: w podręczniku diagnostyki psychiatrycznej DSM-5 znajdujemy aż dwanaście jej odmian. Zaburzenia lękowe leczy się, koi, do pewnego stopnia słusznie: po co skazywać nieszczęsnych na wieczne cierpienie albo przynajmniej na bierność wobec objawów? Ja nie prowadzę samochodu i cierpię z tego powodu; obiecuję sobie, że w odpowiednim momencie pokonam tę blokadę – kto wie, czy to prawda? Faktem jest, że nieszczególnie się tym przejmuję, póki lęk jest znośny, póki to wymówka, żeby więcej chodzić, co jest jedną z najbardziej uspokajających czynności. Zastanawiam się jednak: czy usuwanie lęku zawsze jest najlepszym pomysłem?
We współczesnej medycynie Freud jako pierwszy potraktował lęk jako chorobę, kiedy opierając się na pracy psychiatry Ewalda Heckera z 1893 roku, dwa lata później postanawia skupić się na „Angstneurose”. Ostrożnie jednak. Ta szczególna forma neurastenii, którą Freud na początku kariery diagnozuje u pacjentki Anny O (jej przypadek kliniczny rekonstruuje w teście, który daje się bez trudu czytać jak krótka powieść; zresztą przypomina te, które pisał inny wiedeńczyk, współczesny mu Schnitzler), to sposób podświadomości, by opowiedzieć o bólu. Freud jako ci. Zastanawiam się jednak: czy usuwanie lęku zawsze jest najlepszym pomysłem?
Dziś, kiedy mamy możliwość „usypiania” lęku przy użyciu remediów bardziej wyrafinowanych i skutecznych niż orzechy włoskie, powinniśmy pamiętać, żeby przy odsuwaniu go od siebie także go wysłuchać; inaczej będzie bardzo trudno zrozumieć, co lęk chce nam przekazać. Dlatego też tak ważna w radzeniu sobie z lękiem bywa psychoterapia, czasem w połączeniu z lekami.
Oczywiście w niektórych przypadkach, kiedy nadmierne cierpienie prowadzi do paraliżu, leczenie lęku jest potrzebne. Sądzę jednak, że naprawdę jesteśmy lękowi winni jedynie to, że musimy go wysłuchać, rozszyfrować. Nie wstydzić się go, jeśli jest nasz, ani nie wyśmiewać, jeśli to lęk kogoś, kto jest obok. Wsłuchanie się w lęk jest ważne, bo często chce nas o coś poprosić. Czasem tylko o to, byśmy dali sobie czas, żeby zmierzyć się z „uczuciem typowym dla naszej niedoskonałości”.
Ilaria Gaspari, włoska filozofka, pisarka i wykładowczyni. Ukończyła studia na Uniwersytecie w Pizie oraz w prestiżowej École Normale Supérieure w Paryżu. To, co wyróżnia Gaspari, to jej unikalne podejście do filozofii jako narzędzia do poprawy jakości życia. Jej książki cieszą się dużą popularnością wśród czytelników, inspirują do poszukiwania autentycznego szczęścia i samorealizacji. Gaspari posiada niezwykłą zdolność do przekładania skomplikowanych teorii na zrozumiały język, co czyni ją jedną z najbardziej wpływowych myślicielek współczesnych Włoch.