Jak sama przyznaje, ma teraz dobre, poukładane życie. Ale dochodziła do tego dość krętą drogą. Zresztą, kto zna Justynę Szyc-Nagłowską, ten wie, że od lat mówi o tym „na głos” w swoich podcastach, a teraz też w autobiograficznej książce.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 12/2025
Joanna Olekszyk: A ty nie na studiach?
Justyna Szyc-Nagłowska: No właśnie, miałam taki pomysł i taki plan, ale zmieniłam zdanie.
To była chwila czy proces?
Od początku miałam mnóstwo rozterek, ale myśl, żeby zrezygnować, pojawiła się, kiedy zadałam sobie trud, żeby sprawdzić, o czym i czym są właściwie te studia psychologiczne, na które tak chciałam się wybrać. Widziałam tylko, co one mogłyby mi dać, ale kiedy dostałam plan zajęć i wpisałam go w kalendarz, zobaczyłam też, jak wiele mogą mi odebrać.
Z dumą mogę powiedzieć, że mam teraz dobre, w moim mniemaniu poukładane życie, które dostarcza mi dużo satysfakcji, zawodowej i osobistej. Sporo energii włożyłam w to, żeby takie było. Mnie się nic tu nie udało, tylko codziennie podejmowałam różne decyzje, które doprowadziły do tego, że dzisiaj jest tak, jak jest. I nagle musiałabym to wszystko zburzyć… Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, że chyba nie bardzo mam na to ochotę. Potem zobaczyłam, że z powodu zjazdów będę musiała odmówić wielu propozycjom, które do mnie teraz przychodzą, a na które złożyło się sześć lat mojej pracy. Dziewczyny zadawały mi pytania, co będę chciała robić po tych studiach, ku mojemu zaskoczeniu odpowiadałam, że to samo, co teraz, że nie chcę niczego zmieniać. „To po co ci te studia?” – dopytywały zdziwione. „No, dla siebie samej, dla mojego rozwoju” – odpowiadałam. W połowie września byłam już pewna – ja tego nie chcę. Ja sama, ale też moi bliscy będziemy musieli zapłacić za to zbyt dużą cenę, nie mówiąc już o tym, jak to nam zdezorganizuje codzienność. I wiesz co? Pojawiła się ulga. I zero poczucia porażki, którego najbardziej się obawiałam, bo przecież już ogłosiłam, że idę na studia, zobowiązałam się przed sobą i przed innymi, a teraz co, wykręcam się z tego?
Już wiem, co mieli na myśli ci, którzy gratulując mi, mówili, że jestem bardzo odważna, skoro podejmuję się tego wyzwania z trójką dzieci. Bo to jest ogromny wysiłek, na który dziś, na tym etapie życia, na którym jestem, tak naprawdę nie mam ani siły, ani ochoty. Policzyłam, że Henio będzie miał prawie dziewięć lat, jak skończę te studia. I że będę z nim spędzać tylko jeden weekend w miesiącu z powodu zjazdów. Wiem, jak jest zajęty mój mąż, dzielimy opiekę nad dziećmi tak, by niczego im nie brakowało, i teraz ten wypracowany plan kompletnie by się zawalił. Nie chcę, żeby ktoś obcy wychowywał moje dziecko, to chcę być ja. Teraz, jak siedzę z tobą i sobie rozmawiamy, nie ma we mnie już cienia wątpliwości, ale jednak długo się z tym męczyłam.
Może po części dlatego, że zmiana decyzji nadal bywa postrzegana jako brak konsekwencji, może nawet brak ambicji. Ktoś powie, że nie po to nasze przodkinie walczyły o dostęp kobiet do uczelni wyższych, żebyśmy teraz z tego rezygnowały.
A ja sądzę, że nasze przodkinie walczyły o to, żebyśmy po prostu mogły podejmować decyzje, jakiekolwiek one będą. One wtedy jeszcze chyba nie wiedziały, że będziemy mogły tak na legalu czuć to, co czujemy. Ja czułam zarówno lęk, że nie dam rady, jak i brak zrozumienia dla samej siebie – czemu tak głupio brnę w coś, podczas gdy całe moje ciało krzyczy: „Nie rób tego!”. Teraz mogę to powiedzieć na głos: decyzja o tym, że idę na studia, że będę siedziała w soboty i niedziele od rana do wieczora na uczelni, przy moim ADHD i innych deficytach, które mam i które już nauczyłam się obsługiwać – była jednak zbyt pochopna i nieprzemyślana. To przecież nie jest tak, że potrzebuję dyplomu, mam za sobą już trzy szkoły. Co oczywiście nie znaczy, że dziewczyny, które pójdą na te studia i je skończą, zrobią źle. To jest wspaniałe, że każda z nas podjęła własną, niezależną decyzję. Ja też początkowo czułam ogromną ekscytację. Wiesz, co ostatecznie przeważyło? Że sesja zimowa wypada w ferie, co będzie oznaczało, że nie pojadę z moim synkiem w góry, a ponieważ w ubiegłym roku nauczył się jeździć na nartach i sprawia mu to ogromną frajdę, chcę być z nim w takich momentach.
Teoretycznie mogłam zacisnąć zęby, pojechać na narty, a potem po nocach uczyć się do sesji, a nie odpoczywać czy siedzieć ze znajomymi. Tylko że ja od lat wykonuję wielką pracę nad tym, żeby się nauczyć odpoczywać. I pomyślałam sobie, że tego też będę musiała zaniechać. My naprawdę nie musimy być zakładnikami swoich wyborów i decyzji.
Dodałabym jeszcze: brak ambicji, brak konsekwencji też jest OK.
Jest OK do momentu, w którym czujesz się z tym OK. Dziś mówię to z lekkością i pewnością siebie, ale dochodziłam do tego przez lata terapii. Także do tego, by nauczyć się, że najlepiej wychodzę na tym, kiedy działam z czucia.
Co to znaczy?
Jeśli na samą myśl o czymś czuję spokój lub radosne podekscytowanie, generalnie same pozytywne odczucia – to wiem, że to będzie dla mnie dobre, ale jeśli mnie coś skręca w brzuchu – to sygnał, że nie powinnam iść tą drogą. Zbyt wiele sytuacji generuje w nas obecnie niepokój, niezależnie od naszych decyzji. Po co sobie tego dokładać? A ponieważ od maja było w moim życiu emocjonalnym względnie stabilnie, a pod koniec wakacji zaczęłam gorzej sypiać, postanowiłam zbadać, co to może powodować. Czy coś się zmieniło? Poza tym tamtą decyzję podjęłam jeszcze przed ukazaniem się mojej książki. Nie spodziewałam się wtedy, dokąd mnie to zaprowadzi, jakie możliwości się przede mną otworzą.
Sama zrezygnowałam po roku ze studiów doktoranckich, bo doszłam do wniosku, że to jest kompletnie nie moje; nie widzę swojej przyszłości na uniwersytecie, chcę pracować w gazecie. Pamiętam, że wiele osób stukało się wtedy w głowę, ale jedna ze znajomych mi za to podziękowała, bo to ośmieliło ją do tego, żeby też z czegoś zrezygnować, z czegoś, co męczyło ją od lat. Ja na te studia poszłam trochę z rozpędu, bo mi zaproponowano, zaproszono, bo się spodobałam. Nie spytałam tylko sama siebie, czy mi się to podoba.
No właśnie, myślimy, że skoro powiedzieliśmy A, to trzeba powiedzieć też B. Nie patrzymy na to, czy między tym A i B nie jest czasem Ą [śmiech]. Wiesz, co sobie jeszcze pomyślałam? Że dzięki miejscu, które zwolniłam, na te studia pójdzie ktoś, kto tego naprawdę teraz potrzebuje i chce.
Tymczasem mija pół roku, odkąd wydałaś książkę „Nagłowska na głosy dwa. Autobiografia emocji”. Podobno, żeby zmotywować się do jej napisania, zaproponowałaś swoim słuchaczkom, że zawrzecie pewien pakt…
Pisałam ją bez umowy z wydawnictwem, nie miałam więc nikogo, kto by nade mną stał i pilnował terminów. Z jednej strony wiem, że to by mnie frustrowało, z drugiej mogłoby być to w jakiś sposób pomocne. Dlatego podczas wydarzenia „Nagłowska podcasty na żywo”, które organizowałam w Teatrze 6. piętro, nie tylko powiedziałam o planach napisania autobiograficznej książki, ale poszłam krok dalej. Włożyłam ją do sklepu na swojej stronie jako produkt i zapytałam słuchaczki, czy chciałyby ją przeczytać, jak już będzie gotowa. A jeśli tak, czy chociaż ze dwie kupiłyby ją „w ciemno”. Okazało się, że chętnych było więcej niż dwie osoby. Żeby nie czuć presji, że teraz to już muszę, zawarłam z nimi umowę: jeśli tej książki nie napiszę do wyznaczonego czasu, to na kolejne wydarzenie na żywo będą mogły wejść za darmo. Chciałam, żeby to było uczciwe. No ale wywiązałam się z umowy, dziewczyny też, bo właśnie robię dodruk.
A czemu właściwie chciałaś napisać książkę? Chodziło o ułożenie sobie pewnych rzeczy w głowie? Skomunikowanie się ze swoimi słuchaczkami w inny sposób?
Zawsze coś pisałam, ale długo nie miałam odwagi tego pokazać. Jakieś siedem lat temu zaczęłam pisać blog – wtedy pisało się blogi, a ludzie mieli czas, żeby je czytać. Zaczęłam dostawać dużo komentarzy i wiadomości od ludzi, że to do nich trafia. A ja pisałam po prostu z serca, przynosiło mi to ulgę w bardzo różnych momentach. Wtedy też zaczęły się odzywać do mnie różne wydawnictwa z propozycją wydania mojej książki. Nie mogłam w to kompletnie uwierzyć, tym bardziej że moje poczucie własnej wartości było jeszcze niziutko, niczym pończocha opadająca pod kolanem. Ale ta myśl we mnie zakiełkowała. Zaczęłam to powoli testować.
Ponieważ jako jedna z niewielu podcasterek przed każdym odcinkiem piszę coś na kształt felietonu i dopiero potem przedstawiam gościa, zaczęłam sprawdzać, jak to się ludziom podoba. I znów dostałam mnóstwo odpowiedzi, że bardzo, że wręcz je uwielbiają. Powiedziałam sobie: dobra, koniec tego kokietowania. Uwierz w to. Nie sądziłam tylko, że pisanie książki o sobie będzie takie trudne. Że będę musiała wrócić także do niefajnych momentów w moim życiu, przerobić na nowo pewne tematy. Męczyło mnie to, sama siebie męczyłam, dlatego tak długo powstawała. Ostatecznie wyszła całkiem gruba [śmiech]. Chciałam, by to była też ładna książka, bo od początku traktowałam cały proces pisania jako swoiste zaproszenie czytelniczek do swojego domu, do swojego stołu. A jak zapraszam gości, to ma być ładnie. I ma być posprzątane. Poza tym lubię design, modę – sprawiają, że dobrze się czuję ze sobą i w swoim otoczeniu. Na przykład wczoraj wieczorem przeszłam sobie przez mój dom, w którym było pozapalane dużo lampek i pomyślałam: „Boże, jak ja lubię tu być”. Sama sobie taką przestrzeń stworzyłam. Każda rzecz w nim jest starannie wyszukana, wypatrzona, postawiona w konkretnym miejscu i ma konkretną funkcję, choćby była to funkcja wprawiania mnie w zachwyt.
Podobno największym szczęściem jest nadal cieszyć się z tego, co się ma.
My w ten sposób tworzymy sobie okazje do tego, żeby trenować wdzięczność. Na przykład ja kocham targi staroci, mam kompletnego fioła na punkcie drewnianych zwierzątek i w ogóle rzeczy z drewna. Czasem muszę się nastarać i nachodzić, żeby znaleźć kolejny okaz do mojej kolekcji. Ktoś powie, że to błahostka, ale ostatecznie z takich błahostek składa się nasze życie. I nie chcę powiedzieć, że cieszą mnie tylko materialne rzeczy. Ale moja książka, która jest bardzo materialna i namacalna, też mnie bardzo cieszy.
Słyszę: „Pani mówi moimi słowami, których nie potrafię nawet wypowiedzieć, czyli mówi pani właściwie moimi myślami, nazywa rzeczy, które czuję”. To znaczy, że dzięki mojej książce ludzie zaczynają się komunikować z tym, co czują, i uczą się to nazywać. Nie ma chyba lepszej recenzji! I według mnie nie ma lepszej definicji szczęścia: kiedy to, co myślisz, mówisz i czujesz, jest ze sobą zgodne, jest prawdą o tobie.
Gdybym miała wskazać, jaka jest jej myśl przewodnia, powiedziałabym chyba, że to pochwała nieperfekcyjności, nieidealności. Na okładce widnieje zresztą świetne zdanie: „Ludzie kochają nas za to, jakie jesteśmy, a nie za to, jakie mogłybyśmy być, gdybyśmy postarały się jeszcze bardziej”.
Czytaj także: Perfekcjonizm – uzależnienie, które odbiera radość życia
Kiedy Joasia Szulc, moja redaktorka, przysłała mi to zdanie, mówiąc, że to jest kwintesencja tej książki, spytałam: „Ej, a kto to napisał?” [śmiech]. To pokazuje, że jak coś tworzę, to nie ważę słów, u mnie to dzieje się organicznie, coś po prostu przeze mnie przepływa. Dlatego nawet nie pamiętałam, że takie coś napisałam. I zazdrościłam Asi, że piękne zdanie wymyśliła.
O moim perfekcjonizmie wiele mówi to, że najpierw nie mogłam tej książki zacząć, a potem nie umiałam jej skończyć. Nie potrafiłam sobie powiedzieć: wystarczy. Pamiętam coś, co powiedziała mi Kasia Grochola, która przeczytała ją jeszcze w roboczej wersji. Najpierw powiedziała, że tu by coś zmieniła, tu i tu, na co ja spytałam: „Słuchaj, to ja może jeszcze to dopiszę?”. „Nie, napiszesz o tym w następnej”. Powiedziała to z takim spokojem, że przez chwilę poczułam: może rzeczywiście kiedyś to zrobię.
Na swój perfekcjonizm też znalazłam sposób. Postanowiłam z nim nie walczyć, ale zaprzęgnąć go w słusznej sprawie. Dziś diluję z moim perfekcjonizmem w taki sposób, że patrzę, w jakich obszarach życia mógłby mi się przydać. Czyli na przykład wydaję książkę i dbam o każdy detal jej szaty graficznej. Ale w innych obszarach sobie odpuszczam. Odpuszczam plamkę na kołnierzyku, nieposprzątany pokój, odpuszczam to, że nie idę na studia, choć przecież postanowiłam, że pójdę…
Wspaniałe jest to, że można taką książką dotrzeć do drugiego człowieka i coś mu dać. Dla mnie to wymiana na poziomie niemal kosmicznym. Cieszę się, że ona po mnie zostanie także w sensie fizycznym. A ponieważ w środku zachęcam do prowadzenia dialogu z sobą samą, zapisywania swoich myśli – wyobraź sobie, że na taką książkę po latach trafia córka mojej czytelniczki. Że zdejmuje ją z półki i widzi jej zapiski. Czy to nie jest fantastyczne?! Mówię dziewczynom, że jeśli zaczną wypełniać te puste miejsca, to ta książka zostanie nie tylko po mnie, ale po nas.
Dedykujesz ją córkom. Czy one już zapełniły te puste miejsca w swoich egzemplarzach?
Nie i myślę, że jeszcze przez jakiś czas tego nie zrobią. Są na etapie odpępowiania się od matki. Kazać im „odrabiać lekcje” byłoby co najmniej niefortunnym posunięciem z mojej strony. Obecnie zamiast cokolwiek kazać czy o coś prosić, raczej zaciskam zęby i pozwalam im odejść. Po to, by potem wróciły do mnie w spokoju. A zadedykowałam książkę córkom, bo to dwie najważniejsze kobiety w moim życiu. Bycie ich mamą jest dla mnie totalnym wyzwaniem, ale idzie nam chyba całkiem nieźle. Kiedyś byłam bardzo niepewna siebie w macierzyństwie, teraz – głównie dzięki prowadzeniu podcastów, a zwłaszcza tego rodzicielskiego, oraz rozmowom z różnymi ludźmi – nabrałam pewności. Moim dzieciom staram się głównie towarzyszyć, nie przeszkadzać w ich rozwoju.
Czytaj także: Matka i córka – dajesz tyle, ile dostałaś. Rozmowa z Ewą Woydyłło-Osiatyńską
Czego jeszcze nauczyłaś się jako już dorosła kobieta?
Na przykład tego, żeby nie brać do siebie emocji innych, także moich dzieci. Szalenie to jest trudne – wciąż się staram, nie zawsze wychodzi. Potrafię też jasno nazywać swoje potrzeby.
Mówiłaś mi dzisiaj o spotkaniu z Ewą Woydyłło, zatytułowanym: „Czy można być sobą w rodzinie?” i od razu powiedziałam: „Nie”. Po czym obie zaczęłyśmy się śmiać. I tego też się nauczyłam, że innym wcale nie będzie się podobało, że ty masz potrzeby, że umiesz je nazwać, wyartykułować. To dlatego, jak jesteś po terapii, ciągle słyszysz takie kwaśne: „Ale ty się zmieniłaś”. Podczas gdy to jest największy komplement. Przecież chciałaś się zmienić.
Ale to zaburza waszą relację, inni muszą się do ciebie dostosować.
Właśnie! I teraz pytanie, ile relacji to przetrwa: ile się przeobrazi, a ile wypali. Ten świat jest wielki i przepełniony ludźmi. Nie wszyscy są dla wszystkich, nie wszyscy są na tym samym etapie, nie ma równości – co mnie czasem boli, no ale co zrobisz? Mam tak, że jak się z czegoś cieszę, to zaraz dostaję po łapach. Ktoś mi pisze na Instagramie: „Co tak pani się cieszy? Wiele osób nie może sobie na to pozwolić”. Tylko że zawsze ktoś czegoś nie będzie miał.
To jest w ogóle niezła szkoła dla mnie – jak być osobą publiczną, wystawiać się na oceny innych i nie brać do siebie wszystkiego, co dostaję. Wiesz, co mi powiedziała moja terapeutka? Że jeśli masz problem z tym, że ktoś cię ocenia na Instagramie, zacznij traktować siebie tam jako swój awatar. Na początku się oburzyłam: „Jaki awatar? Przecież ja tam piszę i mówię prawdę”. „No ale czy mówisz tam sto procent prawdy o sobie?” „Nie, pewnie, że nie”. Czyli sama sobie odpowiedziałam na pytanie [śmiech]. Dziś już widzę, że jestem tym awatarem. Na przykład wczoraj wrzucałam podsumowanie mijającego miesiąca i ktoś napisał: „Te zdjęcia są takie instragramowe. Jesteś fałszywa i obłudna. Nie kupuję tego”. Odpisałam, że po pierwsze, nic tu nie jest na sprzedaż. A po drugie, nie znajdzie tu pani mnie krzyczącej czy płaczącej, bo ja w takich momentach nie sięgam po telefon. O tym jest Instagram, jest pamiętnikiem naszych dobrych momentów, tego, że dziś jeździłam cały dzień na rowerze i mnie to cieszyło. Ale ponieważ ten komentarz bardziej mnie zainspirował, niż rozzłościł – co też uwielbiam w dorosłym życiu – napisałam o tym większy post.
A co byś odpisała komuś, kto pisze, że bycie żoną znanego aktora to bajka.
Że to jak bycie żoną marynarza, bo oni naprawdę często wypływają z domu, w dodatku w całkiem duże sztormy. Mój mąż gra teraz rolę osadzonego w więzieniu, do której przeszedł wielką metamorfozę, też fizyczną. Takie mroczne role mają wpływ na to, jak się zachowuje, jak reaguje na niektóre rzeczy. Zwracamy w domu dużą uwagę na to, żeby praca nam tam nie właziła. Nie zawsze się udaje.
Zapytałaś mnie, czego się nauczyłam w dorosłym życiu. No więc także budowania dojrzałych relacji. Wkładamy w to z mężem wiele trudu, ale jak uda się przebrnąć przez nieporozumienia, czujemy dużą wdzięczność i spokój. Mój mąż początkowo nie był skory do rozmów. Ale chyba już zaakceptował, że ze mną nie będzie inaczej [śmiech]. Że tak długo będziemy o czymś rozmawiać, aż dojdziemy do pozytywnego rezultatu. Dzięki temu każdy trud sprawia, że stajemy się sobie bliżsi. Relacja nigdy nie jest skończonym procesem, ona będzie trwała, dopóki my będziemy trwać i będzie się razem z nami zmieniać. I to jest wspaniałe.
Czytaj także: Borys Szyc: „Mam naturę solisty”
A jak sądzisz, jaki jest twój największy talent?
No chyba właśnie rozmowa…
Ja bym to trochę rozszerzyła. Myślę, że masz wielki talent do budowania społeczności. Zrozumiałam to w momencie, kiedy przeczytałam, jak bardzo nie chciałaś odejść ze swojej terapii grupowej, mimo że nie miałaś już żadnych problemów, które mogłabyś na niej poruszyć.
Potrzebowałam mojej grupy terapeutycznej. Wychodziłam ze współuzależnienia. Przeszłam z tymi kobietami przez najciemniejszy korytarz mojego życia. To był proces, który wymagał ogromnego zaufania, stanięcia przed nimi bez masek, w prawdzie, która miejscami bardzo bolała...
Dzięki wsparciu grupy dowiedziałam się też, że mogę być akceptowana taka, jaka jestem. I że jeśli ktoś mnie lubi i przyjmuje mnie do swojego grona, to jest tu miejsce i na moje problemy, i na moje radości. Ja się pierwszy raz wtedy, na legalu, poczułam szczęśliwa i naprawdę mnie zdziwiło, że mówienie o tym było w tej grupie wręcz pożądane, mimo że wiele tych cudownych kobiet miało w tamtym momencie jeszcze wiele trudów i ciemnych korytarzy do przejścia. Kiedy przeszłam przez swoje kłopoty, mogłam stać się dla nich inspiracją do tego, że też sobie poradzą. Sama miałam kilka takich inspiracji od innych kobiet.
Dawałaś im nadzieję, że to też kiedyś będzie ich udziałem.
Tak, same mi to powiedziały. I to było dla mnie bardzo ważne. Dzięki nim wiem też, że umiem podnosić ludzi na duchu. To chyba mój drugi największy talent, może nawet jakiś dar.