1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Jakie cechy ma partner, który dojrzale kocha? Psycholożka tłumaczy, po czym go poznasz

Jakie cechy ma partner, który dojrzale kocha? Psycholożka tłumaczy, po czym go poznasz

(Fot. Ridofranz/Getty Images)
(Fot. Ridofranz/Getty Images)
W stałych, wieloletnich związkach rzadko doświadczamy ekscytacji, jaką zapewniała faza zakochania. Ale zyskujemy coś o wiele cenniejszego – autentyczność i bezpieczeństwo, które mogą stać się kapitałem do wspólnego odkrywania tego, co oferuje świat. O budowaniu miłości dojrzałej i dostrzeganiu w partnerze całego człowieka z terapeutką par Małgorzatą Sokołowską rozmawia Agnieszka Radomska.

Artykuł ukazał się w magazynie „Sens” 08/2025.

Uniesienie, ale także pewien element tajemnicy, niedopowiedzenie, które towarzyszą początkowi relacji romantycznej, z czasem przemijają. Niektórzy z nas wewnętrznie się na to godzą, łagodnie przechodzą do kolejnej, spokojniejszej fazy związku, ale są i tacy, dla których to, że zamiast patrzeć sobie w oczy przy świetle księżyca, trzeba razem wieszać pranie, oznacza rozczarowanie, nudę. Czy myślisz, że mit miłości romantycznej szkodzi dojrzałym, trwałym związkom?

Pytanie brzmi: jak rozumiemy miłość romantyczną? To, o czym mówisz, to faza zakochania, która jest tylko wstępem do budowania miłości dojrzałej. Część ludzi nigdy nie przekroczy tego progu, przekonana, że gdy mija początkowa ekscytacja, związana w dużej mierze także z idealizowaniem partnera, to znaczy, że mija także miłość.

Martin Buber, rozwijający filozofię spotkania, przeciwstawiał sobie dwa rodzaje relacji interpersonalnych. Przekonywał, że albo budujemy relację „Ja – Ono”, która ma charakter przedmiotowy, jest oparta na użyteczności, albo relację „Ja – Ty”: głęboką, dialogową, opartą na wzajemności i szacunku. W tej drugiej dwoje ludzi widzi siebie wzajemnie jako istoty pełne, podmioty na tym samym poziomie. To jest autentyczne spotkanie. I właśnie w takiej relacji to, co codzienne, nawet wieszanie prania, staje się wyjątkowe, w pewnym sensie uświęcone. Część ludzi z rozmaitych powodów nie jest zdolna do takiego spotkania, do głębokiej miłości, więc zastępuje ją relacjami przedmiotowymi, które mają coś przynieść, choćby ekscytację z fazy zakochania, a gdy ta mija, poszukują kolejnego dawcy uniesień. Drugi człowiek jest traktowany jak funkcja zaspokajająca potrzeby. Wybiórczo biorę to, co mi potrzebne. Wartością nie jesteś „Ty”, ale stan, który mogę przy „Tobie” przeżyć.

Wspomniałaś o idealizacji, a to jeden z filarów mitu miłości romantycznej – przekonanie, że gdzieś na świecie istnieje idealna do nas dopasowana osoba, nasza „druga połówka”. W dojrzałej miłości już nie idealizujemy?

W dojrzałej miłości przychodzi moment urealnienia, i siebie, i partnera. To znaczy, że jesteśmy gotowi zobaczyć siebie takimi, jakimi jesteśmy naprawdę, a wtedy pojawia się miejsce na autentyczność. Księcia na białym koniu zastępuje normalny człowiek, wzbudzający zaciekawienie, którego chcemy poznać ze wszystkim, co w sobie ma, i któremu pozwalamy w ten sam sposób poznawać siebie. Oczywiście na pierwszym etapie relacji staramy się pokazać siebie z jak najlepszej strony, ale też mamy świadomość, że nie jesteśmy do końca tacy, jakimi się prezentujemy, i godzimy się na to. Etap zakochania rządzi się swoimi prawami i jest dla relacji bardzo ważny, to rodzaj rytuału godowego, który jednak, jeśli mówimy o dojrzałej miłości, nie może trwać wiecznie.

W głębokiej relacji poznajemy także swoje ciemne strony, jest w niej na to przestrzeń, o ile ludzie są dojrzali. Jeśli nie są, będą wierzyć, że ten wykreowany idealny wizerunek siebie jest prawdziwym obrazem i sprzedawać go będą kolejnym partnerom, wypierając tak zwane niewygodne kawałki siebie. To tak, jakby oferować komuś piękną okładkę książki bez zawartości, bez kolejnych rozdziałów. Bardzo często towarzyszy temu lęk przed tym, co będzie, gdy ktoś odkryje, jacy jesteśmy naprawdę. To jest jeden z powodów, dla których ludzie po etapie zakochania wycofują się z relacji. Obawa, że na głębszym poziomie nie mają nic do zaoferowania, więc partner na pewno będzie rozczarowany. Lepiej odejść, rzucić się w kolejny związek i znów prezentować przez jakiś czas idealny obraz siebie, by do tego nie dopuścić.

Załóżmy jednak, że ktoś ma tę gotowość w sobie, chce być z kimś naprawdę. Poznaje więc partnera, odkrywa coraz więcej. W pewnym momencie może dojść do wniosku, że już wie o tym człowieku prawie wszystko, więc może tu już nie ma nic więcej do odkrycia... Partner staje się przewidywalny, znika gdzieś to, co tak kręci nas na początku relacji – tajemnica. To może być trudny moment.

Wtedy pojawia się bardzo ważne pytanie: czy zgadzam się na to? Założenie, że do partnera należy to, by dowozić mi taczkami coraz nowe zaskoczenia, zaspokajać sobą mój głód nowości, pełnić trochę rolę kuglarza – jest bardzo narcystyczne. Mając takie oczekiwania, wychodzę z założenia, że moją rolą jest tylko czerpać z tego, co on mi dostarczy. Uważam, że takie myślenie idealnie wpisuje się w narrację, którą raczy się nas od ponad 20 lat. Oto żeby żyć pełnią życia, mamy wciąż próbować czegoś nowego, w nieskończoność się rozwijać i duchowo, i zawodowo, odkrywać nieodkryte, wychodzić ze swoich stref komfortu, bo tylko wówczas mamy szansę poczuć się spełnieni, wyjątkowi, wyróżnić się z tłumu.

Karmieni podobnymi sloganami ludzie zaczynają nienawidzić zwyczajności, także w relacjach romantycznych, bo kojarzą ją z nudą. Nie dają sobie szansy, żeby skorzystać z tego, co wypracowali w relacji. Nie doceniają choćby tego, że skoro poznali tę drugą osobę, zyskali tym samym jakiś rodzaj spokoju, który może być źródłem przyjemności; że mogą liczyć na wsparcie, zaufanie, uczciwość, poczucie bezpieczeństwa. Wszystko to ma wielką wartość, stanowi potężny życiowy kapitał, na pewno znacznie większy niż ciągłe fajerwerki, które partner miałby odpalać w relacji. I tak właśnie warto potraktować związek, który już jest stabilny – jako solidną podstawę do tego, by razem poszukiwać zadziwień i zaskoczeń w świecie.

Wiem, że to już wytarty cytat, ale nadal go lubię. „Miłość nie polega na tym, by patrzeć na siebie nawzajem, lecz aby patrzeć razem w tym samym kierunku” – napisał Antoine de Saint-Exupéry. Tylko jak to zrobić w praktyce i po latach bycia razem wciąż się nawzajem fascynować?

Też lubię ten cytat, bo on mówi o wspólnych wartościach, czyli fundamentach naszego „My”, które budujemy razem. Związek tworzy dwoje ludzi i oni są w równym stopniu odpowiedzialni za to, czy ich wspólne życie będzie atrakcyjne, czy nie. Oczekiwanie, że ktoś weźmie na siebie tę rolę to postawa dziecka, które oczekuje, że dorośli zapewnią atrakcje, kupią zabawki, żeby nie było nudno. Człowiek dojrzały rozumie, że jest współodpowiedzialny za to, czy i jak rozwija się relacja.

Może więc warto postawić sobie pytania: Co ja robię, żeby nasza relacja nie była monotonna? Co proponuję? O jakie wspólne rytuały dbam? Jak troszczę się o partnera? Bo jeśli traktuję go tylko jako dostarczyciela pewnych doznań, jak już wcześniej to nazwałyśmy, tu nie ma miejsca do kreowania „My”, a tylko Buberowska relacja „Ja – Ono”, i to nie jest droga do bliskości.

Początki miłości bywają fascynujące, ale przy okazji pochłaniają mnóstwo energii. Nieraz słyszałam, jak kobiety w okolicy czterdziestki mówiły ze śmiechem, że w życiu by im się już nie chciało od nowa tych pierwszych randek i tego strachu, czy on widzi ich cellulit. Autentyczność, na którą można sobie pozwolić, jest w pewnym sensie luksusem, który staje się cenniejszy niż uniesienia?

Oczywiście, że tak! Właśnie wtedy, kiedy już nie musisz wciągać brzucha, bo wiesz, że ktoś przyjmuje cię w całości, możesz poczuć się sobą. Zamiast zużywać energię na obronę swojego wymyślonego wizerunku, możesz ją spożytkować na pielęgnowanie relacji, na wymyślanie, co możecie razem robić, żeby wasze wspólne życie było ciekawe. Są takie momenty w życiu, że to jest wyzwanie – wymyślić wspólne życie od nowa.

Wiele par przeżywa syndrom pustego gniazda. Sytuacja, gdy już dom został postawiony, drzewo posadzone, a dorosłe dzieci zaczynają własne życie, bywa momentem próby dla pary. Do tej pory zajęci dziećmi, robieniem kariery, podnoszeniem statusu społecznego, ludzie wychodzą z zadaniowości i muszą zdecydować, na czym miałoby dalej polegać ich wspólne życie. Nie którzy zaczynają czuć zagubienie i panikę. Decydują się na kolejne dziecko w bardzo późnym wieku, żeby mieć się czym zająć, albo ich drogi się rozchodzą.

A jak mogłoby to wyglądać inaczej?

Znam wiele par, które właśnie wtedy w pełni zaczynają czerpać z tego, co stworzyły. Mając wiele lat relacji za sobą, odchowane dzieci, a więc więcej czasu dla siebie, właśnie dzięki temu, że doskonale się znają i mają w sobie nawzajem dobre towarzystwo i przyjaciela – odkrywają swoje głębokie „Ja”, wspierając się w tym procesie nawzajem. Zaczynają podróżować kamperem, próbują nowych aktywności sportowych, odkrywają w sobie fascynację psychologią, teatrem, kinem, operą, wkręcają się bez reszty we wspólne uprawianie ogrodu, tropią po antykwariatach perełki czeskiej literatury i godzinami rozmawiają o tym, co przeczytali, albo zakładają wspólny biznes, na którego rozkręcenie kiedyś brakowało czasu i środków.

Brzmi jak idealny plan, ale decydując się na takie życie, trzeba pogodzić się z tym, że jednocześnie coś tracimy. Zrezygnować z dopaminowych hajów, które oferuje pogoń za kolejnymi związkami.

Przede wszystkim warto się zastanowić, po co mi te haje. Do czego ich potrzebuję wciąż na nowo? Co one mi kompensują, czego pozwalają mi nie czuć? Potrzeba ekscytacji, przeżywania ciągłego stanu zakochania jest tylko objawem, rodzajem uzależnienia – a pod nią bardzo często są niezaspokojona potrzeba miłości, lęk przed odrzuceniem i brak umiejętności kochania.

Zrezygnowanie z „motyli w brzuchu” może być przerażające – a co jeśli pod spodem jest pustka, z którą trzeba się spotkać, nauczyć się ją stopniowo wypełniać miłością, a nie zapychać chwilowym uniesieniem? To wymaga odwagi spotkania z samym sobą, co często jest bolesne. Łatwiej szukać potwierdzenia swojej wartości na zewnątrz, w kolejnych relacjach. Każdy nowy partner na początku będzie mnie idealizował, więc przynajmniej na ten krótki czas, uwierzę w to i ja sama. I poczuję się wspaniała, wyjątkowa, bez skazy. Nie zgadzam się przyjąć, że nie jestem idealna, nie chcę się z tym konfrontować, nie chcę tego o sobie wiedzieć. Podobną niezgodę można mieć w ogóle na przemijanie, na starzenie się, na to, że w kolejnych etapach życia się zmieniamy, coś bezpowrotnie tracimy.

Myślę, że z jednej strony bliskości chcemy, a z drugiej – się jej boimy. Wymyślamy rozwiązania, które pozwolą być z kimś, ale tylko trochę, a trochę z nim nie być. Internet zalały skróty opisujące takie nowe formy relacji: mamy FwB (friends with benefits), czyli przyjacielski seks bez zobowiązań; situationship, bliską relację, która nie jest związkiem, ale nie jest też tylko przyjaźnią, raczej wspólnym łapaniem chwil bez planów i wzajemnej zależności; living apart together – sytuację, w której dwie osoby pozostają w związku monogamicznym, ale mieszkają osobno, bo tak zdecydowały. Dla mnie samo istnienie takich alternatywnych dla klasycznego związku rozwiązań świadczy o tym, że próbujemy jakoś ochronić siebie, uniknąć ryzyka spowszednienia sobie nawzajem, mieć przywileje z tytułu bycia w relacji, a jednocześnie niczego nie stracić.

Jako psychoterapeutka nie oceniam tego rodzaju rozwiązań, a otwieram się na głębokie ich zrozumienie. Interesuje mnie to, co się pod nimi kryje – a często jest to cierpienie. Wiem z doświadczenia, że im bardziej inteligentny człowiek, tym bardziej skomplikowane mechanizmy obronne konstruuje, aby uniknąć spotkania z tym, co go boli, przeraża, czego nie potrafi.

Rozwiązania, o których mówisz, to nic innego jak rodzaj kamuflażu. Wchodząc w tak zwany związek bez zobowiązań, choć to w gruncie rzeczy oksymoron, możemy wymyślić mnóstwo racjonalnych uzasadnień. Tłumaczyć to właśnie próbą uniknięcia nudy i monotonii, potrzebą wolności i niezależności, ale to często tylko ukrywanie prawdziwej przyczyny, dla której unikamy bliskości z drugim człowiekiem – po prostu się boimy. Po pierwsze, tego, że przekonanie o naszej nieatrakcyjności wyjdzie przy bliższym poznaniu i do staniemy potwierdzenie tego, czego tak się obawiamy i co głęboko ukrywamy, czyli że nie jesteśmy godni miłości. Po drugie, że będziemy musieli zdjąć maski, które przywdziewamy na co dzień w kontaktach z ludźmi i pokazać swoją kruchość, wrażliwość, podatność na zranienie. Wówczas ktoś to może wykorzystać i nas skrzywdzić – znowu. Po trzecie, że wyjdzie nasz lęk przed intymnością i dlatego unikamy połączenia seksu i głębokiej miłości z obawy przed utratą kontroli i ponownym zranieniem.

Co może stać za takimi wyobrażeniami?

Takie pomysły na związek bywają efektem zranień emocjonalnych, które powstały w wyniku wychowania w rodzinie, gdzie miłość była warunkowa lub pozbawiona bliskości fizycznej, a seksualność była tematem tabu lub źródłem wstydu. Często dochodzi do tego na etapie dojrzewania, kiedy ukochana córeczka lub synek przestają być dziećmi, zmieniają się fizycznie, zaczynają interesować się sferą seksualności – i to zaczyna budzić lęk w rodzicu płci przeciwnej. Z powodu swoich ograniczeń nie jest on w stanie przyjąć i zaakceptować tej zmiany i zaczyna atakować, obśmiewać, dewaluować, upokarzać dziecko. Ono dorasta w świetle przekazu, że w głębokiej więzi nie ma miejsca na seks fizyczny. Dostaje informację, że nie może być kochane z tą „brudną” częścią siebie. Nie może być przyjęte w pełni. Musi ukryć więc swoją prawdziwą naturę, rozszczepić swoje potrzeby. Potem jako dorosły człowiek może mieć problemy z przeżywaniem namiętności i ujawnieniem na przykład swoich fantazji i potrzeb seksualnych w relacji, w której kogoś kocha i jest blisko. Boi się odrzucenia, nie chce popsuć więzi i stracić miłości partnera. Stosunkowo wiele kobiet mówi o problemie niskiego libido w stałym związku, nie rozumiejąc jego źródła. Pomysł, aby być w relacji, ale nie za blisko, bywa więc próbą integracji tych rozszczepionych części i poradzenia sobie z bólem, który powstał w wieku dorastania i który nosimy do dziś.

Ten ból i zachowawczość mogą też wynikać z wcześniejszych doświadczeń relacyjnych. Boimy się popełnić te same błędy, przerabiać ten sam schemat, a takie „związki bez zobowiązań” albo z zobowiązaniami precyzyjnie określonymi wydają się bezpieczniejsze.

To zrozumiałe, że człowiek, który ma taki bagaż, przeżył jakiś trudny rozwód, zdradę, wyszedł z toksycznej relacji, w kolejne związki wchodzi ostrożnie albo właśnie poszukuje rozwiązań, które zapobiegłyby kolejnemu zranieniu. Myślę, że dobrze uszanować własne doświadczenia, dać sobie prawo do stopniowego otwierania się na bliskość w nowej relacji, choćby przez jakieś pośrednie formy. Jeśli takie relacje, początkowo tylko przyjacielskie czy bez wspólnego mieszkania, pozwolą na nowo zobaczyć swoje potrzeby, odbudować zaufanie do drugiego człowieka, nie widzę w nich niczego złego. Ważne jest jednak to, by w całym tym procesie widzieć tę drugą osobę i jej potrzeby. Bo często jest tak, że to, co jednej osobie wydaje się rozwiązaniem doskonałym, skrojonym na miarę jej potrzeb, drugą właśnie rani.

Weźmy taki przykład. Kobieta po rozwodzie, z trójką dzieci, wiąże się z mężczyzną, który nie miał do tej pory rodziny. Jeśli ona ma swoje mieszkanie, to może być przekonana, że najlepiej jeśli on będzie mieszkał osobno. Nawet jeśli on ma dzieci z poprzedniego związku, ona może nie być gotowa na połączenie obu rodzin. Pytanie brzmi: Co on na to? Czy myśli podobnie? A jeśli nie, to czy ona jest otwarta na to, by z czasem rozważyć wspólne mieszkanie pomimo swoich wcześniejszych doświadczeń? Tutaj nie da się wymyślić idealnego rozwiązania, bo każda relacja jest inna, a komplikacje, które się pojawiają, mogą mieć wiele pięter, więc nie sposób stworzyć algorytmu. Chodzi jedynie o to, by uwzględniać stanowisko i potrzeby drugiej strony, bo one naprawdę mogą być diametralnie odmienne i dodatkowo u obu osób zmieniać się w czasie.

A co z romantycznymi rytuałami, które mają rzekomo zapewnić trwałość relacji i sadząc po ich wszech obecności – cieszą się popularnością. Przyznam, że gdy czytam porady typu: „zadbajcie o kolację przy świecach raz w miesiącu, a wasza miłość nie zgaśnie”, trochę mnie one bawią, a trochę złoszczą.

Z tymi radami to jest trochę tak jak z każdym schematem – nie zawsze i nie do każdego pasuje, właśnie dlatego, że to schemat. Są pary, którym takie świece czy inne płatki róż pomogą, bo rzeczywiście potrzebują romantyzmu w takiej formie. Ale są i takie, które mają zupełnie inne potrzeby i bardziej niż wszystkie kolacje przy świecach razem wzięte połączy ich nowy wspólny cel, który sobie wymyślą, choćby to miało być hodowanie pomidorów na balkonie. To jest bardzo indywidualna sprawa.

Przypomina mi się przy tej okazji artykuł, na który trafiłam kiedyś w sieci. Rozbawił mnie do łez. Traktował o tym, jak być kobietą, której pożądają mężczyźni. W 29 punktach wyliczono wskazówki typu: ubieraj się tak i tak, mów to i to czy wykonuj takie i takie gesty. Zaś punkt 30 brzmiał: bądź sobą. Przecież to kuriozalne!

W tych wspólnych rytuałach bardziej niż o formę, mniej lub bardziej romantyczną, chodzi o to, by były prawdziwe, unikalne i autentyczne, wynikające w waszych potrzeb. Wspólne oglądanie wieczornych wiadomości i dyskutowanie o tym, co dzieje się na świecie, wieszanie prania przy jazzowej muzyce, poranna kawa we dwoje to jest dbałość o drugiego człowieka, to jest chęć bycia z nim, codzienny wybór. Świece nie są obowiązkowe!

Małgorzata Sokołowska, psychoterapeutka, trenerka, wykładowczyni. Autorka m.in. koncepcji „Love in Business”, projektu „Kobieta Czterech Żywiołów” oraz warsztatów i treningów terapeutycznych. Wraz z mężem prowadzi Ośrodek Psychoterapii i Rozwoju Osobistego „Sokołowscy” w Szczecinie.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE