Od szycia ubrań w realiach PRL-u, przez nowojorskie teatry i opery Philipa Glassa, aż po Hollywood i współpracę z największymi gwiazdami kina. Kasia Walicka-Maimone – jedna z najbardziej cenionych polskich kostiumografek na świecie – opowiada Arturowi Zaborskiemu o przypadkach, które zmieniają życie, o pracy z Johnnym Deppem, Bradem Pittem i Christianem Bale’em oraz o tym, dlaczego w Nowym Jorku brak strachu bywa największym kapitałem.
Artur Zaborski: Szyłaś sobie ubrania jako nastolatka?
Kasia Walicka-Maimone: Oczywiście, wszyscy w PRL szyliśmy. Nigdy nie myślałam, że robię coś specjalnego. Zrozumiałam to dopiero w Stanach.
Planowałaś wtedy wyjechać z Polski?
Absolutnie nie. To był zupełny przypadek. W trakcie studiów pracowałam jako tłumaczka przy festiwalu Jazz Jamboree. Poznawałam bardzo dużo muzyków. W pewnym momencie zostałam zaproszona na festiwal na południu Polski, który współpracował z grupą muzyczną Pere Ubu. Poznałam tam Tony’ego Maimone, basistę tego zespołu. Utrzymywaliśmy kontakt przez parę lat. Kiedy znowu się spotkaliśmy, zakochaliśmy się w sobie do nieprzytomności. Wzięliśmy ślub i tak wylądowałam w Nowym Jorku.
W Polsce zdążyłaś skończyć studia, ale nie zapowiadały, że zwiążesz się z projektowaniem.
Studiowałam anglistykę. I tak naprawdę nie miałam pojęcia, co będę po niej robiła. Byłam trochę zgubiona. Ale to, co mi filologia angielska dała, to znajomość nie tylko literatury amerykańskiej i brytyjskiej, ale też historii i społeczeństwa. Kiedy przyjechałam do USA, musiałam poważnie przemyśleć, co chcę robić, co tak naprawdę kocham. To, co było dla mnie najbardziej naturalne i przychodziło mi bardzo łatwo, to była moda.
Kasia Walicka-Maimone podczas 25. Dorocznej Gildii Projektantów Kostiumów w Los Angeles.(Fot. Monica Schipper/Getty Images)
Jak ci się udało przebić w USA?
Trafiłam do szkoły projektowania mody Fashion Institute of Technology, której nie skończyłam, bo zaczęłam dostawać bardzo duże zlecenia w teatrze. Pracowałam przez parę miesięcy jako asystentka kostiumologa Gabriela Berry’ego w teatrze. Cały czas nosiłam swoje zwariowane rzeczy, które sama zaprojektowałam i uszyłam. Pracownicy teatru je zauważali i zaczęli mnie zapraszać do swoich projektów. To byli młodzi ludzie, ze specyficzną energią, pełni pasji. Polecali mnie sobie nawzajem. Zaprojektowałam kostiumy do niemal 200 sztuk teatralnych, jedna prowadziła do drugiej. Dużo projektów robiłam do spektakli tanecznych. Wtedy jeszcze nie znałam tak dobrze amerykańskich kodów kulturowych, a taniec był czymś, co pozwoliło mi zrozumieć, jak się projektuje na amerykańskie sceny i tworzy postacie. Jeden z tych spektakli doprowadził mnie do współpracy przy operze Philippa Glassa „Les Enfants Terrible”. Potem Philip Glass zaprosił mnie do współpracy przy paru innych operach, które napisał. I tak to się zaczęło.
Jak udało ci się z teatru przejść do świata kina i seriali?
Zrobiłam kostiumy do maciupeńkiego filmu, który dostał się na Sundance. Zaraz potem dostałam nowy projekt z Cyndi Lauper i Christopherem Walkenem. Zawsze mówię, że moja kariera wydarzyła się krok po kroku.
Kadr z serialu "Pozłacany wiek", do którego Kasia Walicka-Maimone tworzyła kostiumy. (Fot. materiały prasowe HBO)
Spotykasz innych Polaków na planach w Hollywood?
Dość często.
Jaką mamy opinię w fabryce snów?
Mamy reputację ludzi, którzy ciężko pracują i którzy wytrwają w trakcie trudnych projektów, bo są w stanie pokonać wiele trudności. Mamy upór i dzięki temu większą wytrwałość. Myśmy byli wychowani w takich czasach, które były bardzo trudne. I jakoś musieliśmy się nauczyć trudności pokonać. Ja się nauczyłam traktować trudności lekko, nie pozwalać na to, żeby stworzyły duże barykady.
Ty mogłaś też jechać na takiej opinii? Nie musiałaś przekonywać Amerykanów do siebie?
Miałam taki czas formułowania. Nauczyłam się mojego zawodu w teatrze, bo przy małych sztukach teatralnych, masz więcej wolności, możesz zdefiniować swoją pracę, robić bardziej autorskie rzeczy. Pracowałam tak ponad dziesięć lat i nigdy nie miałam wrażenia, że moje pochodzenie może być dla kogoś problemem. W Nowym Jorku każdy jest skądś. Jest bardzo mało ludzi, którzy są rdzennymi mieszkańcami. Ja o sobie nigdy nie myślę, że jestem inna. Zawsze śmieję się, że mi brakuje strachu. Mi nigdy do głowy nie przyszło nawet, żeby się tego świata bać. Jak wylądowałam w Warszawie - a pochodzę z Suwałk - to moi przyjaciele z Akademii Sztuk Pięknych zawsze mówili mi: „Jakim cudem ty się tutaj pojawiłaś bez żadnych kompleksów?”. Chyba nigdy ich po prostu nie miałam.
Jeremy Allen White jako Bruce Springsteen i Jeremy Strong jako Jon Landau w filmie "Springsteen: Ocal mnie od nicości" (Fot. materiały prasowe 20th Century Studios)
To dobre podejście. Nie można stracić głowy, kiedy tak, jak ty, pracuje się z największymi gwiazdami kina: Johnnym Deppem, Bradem Pittem, Christianem Bale’em czy Christine Baranski.
Johnny Depp jest świetny. Współpraca z nim była genialna. Ma cudowne poczucie humoru, jest niezwykle zdyscyplinowany i bardzo dobrze przygotowany do swojej pracy. Charakteryzuje go też niezwykły szacunek do ludzi dookoła niego. Brad Pitt? Taka sama historia. To jest człowiek, który żeby stworzyć postać, daje wszystko z siebie. To są ludzie, którzy rozumieją, jak działa plan filmowy i poważnie traktują swoją pracę. Tak samo Christian Bale. W tych momentach, kiedy tworzymy postać, kiedy ją wspólnie odkrywamy, mamy ze sobą magiczne połączenie. To jest bardzo fajne, że możemy sobie razem żartować, ale zawsze szanujemy swoją pracę nawzajem. Jako kostiumolog muszę znać bardzo dobrze literaturę, historię, społeczeństwo, język. Zajmuję się nie tylko stroną wizualną filmu. Tworząc postacie do filmów, do sztuk, do programów telewizyjnych, reprezentuję antropologiczną stronę. Ja miałam zawsze taką olbrzymią, nienasyconą ciekawość świata i ludzi, odkrywania nowych środowisk, odkrywania nowych historii, poznawania nowych rzeczy. I dzięki mojej pracy mogę ją zaspokajać.
Potwierdza to twoja filmografia, w której trudno znaleźć jakiś wspólny mianownik. Projektujesz do filmów w najróżniejszych gatunkach - od dramatów, przez kryminały, po historie osadzone w odległej przeszłości.
Jak robiłam historię kryminalisty Whitey Bulgera, którego Johnny Depp zagrał w „Pakcie z diabłem”, to musiałam wiedzieć o nim wszystko. Nie mogłam się ograniczyć tylko do historii morderstwa. To był film, który naprawdę fajnie nam się robiło. Mieliśmy zdrowy dystans do tej historii. Ja się z każdej z takich współprac dużo uczę. Z Wesem Andersonem uczyliśmy się od siebie nawzajem. Współpraca z nim przy „Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom” była jak granie w ping-ponga na olimpijskim poziomie. Ja mu podaję materiału, on natychmiast odpowiada, bo wie, co zrobić z tym materiałem. W sposób błyskawiczny stworzyliśmy wizję tego, jak ma wyglądać ten film. Research, stworzenie biblioteki wizualnej, stworzenie postaci to moje zadanie, do którego aktor i reżyser wnosi bardzo dużo. Niuanse pomiędzy jednym człowiekiem a drugim, jedną postacią a drugą, to jest moje zadanie. Niektóre filmy mają bardzo cichy język kostiumów. I ja też bardzo takie produkcje lubię. Taki był „Capote”, taki był „Foxcatcher”, taki był serial „To wiem na pewno” z Markiem Ruffalo. Ja z Markiem zrobiłam kilka projektów i za każdym razem ta praca była magiczna. To jest po prostu cudowny człowiek do współpracy. A relacje między kostiumografem a ekipami są bardzo ważne, bo spędzamy ze sobą bardzo długie godziny. To jest praca i fizyczna i psychiczna, która bywa wyzwaniem.