1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. „Syn robi film o własnym ojcu, który jest legendą? Łatwo popaść w patos, trudno nie paść na kolana”. Rozmowa z Janem Holoubkiem

„Syn robi film o własnym ojcu, który jest legendą? Łatwo popaść w patos, trudno nie paść na kolana”. Rozmowa z Janem Holoubkiem

Jan Holoubek (Fot. Radosław Nawrocki/Forum)
Jan Holoubek (Fot. Radosław Nawrocki/Forum)
Każdy syn, każda córka – jeśli ma szczęście – dochodzi w życiu do takiego momentu, kiedy chce zapytać rodzica o to, co jest dla niego najważniejsze: o miłość, o przyjaźń, o sens ludzkiego istnienia. Kiedyś ojcowie zabierali synów do lasu na pierwsze polowanie albo na wyprawę. To była inicjacja w dorosłość. Tam odbywały się najważniejsze rozmowy. Ja też postanowiłem pójść z ojcem do lasu, tyle że z kamerą. I to była nasza ostatnia wspólna droga.

Fragment książki, „Między światłem a cieniem. Jan Holoubek w rozmowie z Cezarym Łazarewiczem”, wyd. Agora

To ty wpadłeś na pomysł, żeby zrobić film o ojcu?

Nie. Miał to robić ktoś zupełnie inny, nawet nie pamiętam już kto, ja miałem tylko stanąć za kamerą. Ale ten ktoś się wycofał i wtedy przyjaciel ojca z Norwegii, Janusz Hellich, podsunął pomysł: „Może jednak ty to zrobisz”? „Absolutnie nie” – odpowiedziałem.

Dlaczego?

Syn robi film o własnym ojcu, który jest legendą? Łatwo popaść w patos, trudno nie paść na kolana.

To nie miał być film o aktorze Gustawie Holoubku, tylko o moim ojcu. Wejść z ojcem na plan to jak wejść do ringu z zawodnikiem wagi ciężkiej. Można nie ustać na nogach. No i dochodzi klątwa nazwiska.

To znaczy?

Jeśli film się nie uda, nie będzie to tylko wina reżysera, który zrobił zły film. Będzie to wina syna Holoubka, który nie potrafił zrobić filmu o własnym ojcu.

A jak film będzie dobry?

To powiedzą: „Wiadomo, pomógł mu ojciec”.

Ale jednak podjąłeś się tego zadania.

Janusz mnie namówił. Pomyślałem, że skoro to ma być mój film, nie będzie to żadna biografia, kompilacja ról, wspomnienia czy anegdoty. Tylko szczera rozmowa. A ja zza kamery będę zadawał pytania, których w prawdziwym życiu nigdy bym ojcu nie zadał, bo nie miałbym odwagi i bym się wstydził.

Powiedziałem sobie: dobra, pora zrobić coś na własne konto, nie mogę się ciągle chować za kamerą. Film „Słońce i cień” był dla mnie pierwszym egzaminem dojrzałości.

Chciałem pokazać ojca jako normalnego człowieka, nie ikonę. To nie miał być pomnik. (…)

W tym filmie padły pytania, których nigdy wcześniej ojcu nie zadałem. O śmierć. O przemijanie. O miłość. Widziałem, że czas się kończy i że jeśli nie zrobię tego teraz, mogę nie mieć drugiej szansy. Ten film był naszą ostatnią rozmową. Pożegnaniem. Jego ze mną, moją z nim.

Co na to ojciec?

On też miał swoje obawy. Pomysł, żeby to Tadzio Konwicki z nim rozmawiał, wyszedł od ojca. „Jeśli Konwicki się zgodzi, to ja też” – powiedział.

Czytaj także: Jan Holoubek: „Rajcuje mnie opowiadanie historii”

Rozmowa z Konwickim była dla niego bezpieczniejsza niż z tobą?

To gwarantowało mu dystans, bezpieczny bufor, po za tym Tadzio był jego najlepszym przyjacielem. Mieli swoją kumpelską konwencję, a ja stałem za kamerą i wszystko rejestrowałem. A właściwie reżyserowałem. Ja wiedziałem i on wiedział, że przez Tadzia Konwickiego mówi do mnie. To przecież rozmowa ojca z synem.

Czytaj także: Ojciec i syn. Synowie potrzebują przede wszystkim rozmowy

Ty wybrałeś ten las?

Pomysł podsunął mi Tadzio. On był człowiekiem lasu, partyzantem. Gdy zacząłem rozmawiać z nim o filmie, powiedział: „Po co gadać o tym wszystkim w jakimś miejskim anturażu? Przejdźmy się po lesie”. Od razu zrozumiałem, że to ma głęboki sens. Że oni, mój ojciec i Tadzio – ci dwaj starzy ludzie – też są częścią przemijającej przyrody, jak te drzewa wokół nich, które zgubiły właśnie liście.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Miałeś wtedy dwadzieścia siedem lat, twój ojciec osiemdziesiąt dwa – i pierwszy raz współpracowaliście. Na jakie trudności natrafiłeś?

To, co widać, nie wydarzyło się przed kamerą tak po prostu. Wcześniej przez kilka tygodni spotykałem się z ojcem w naszym mieszkaniu na Narbutta. Siadałem przy stole, włączałem dyktafon i prosiłem: „Opowiedz mi o swojej pierwszej miłości. O życiu. O śmierci”. I wszystko nagrywałem. Potem sekretarka mojego ojca z Teatru Ateneum Joasia Ciepiel dokonała transkrypcji tych nagrań i przepisała je na papier. Ja to zredagowałem. Rozbiłem tę opowieść na bloki, dałem ją ojcu przepisaną na kartkach i poprosiłem, żeby nauczył się tekstu na pamięć.

Ojciec przed kamerą wiedział, co ma mówić, grał napisaną rolę. To były jego słowa, jego myśli – tylko uporządkowane w logicznym toku. Tak, żeby się nie gubił na planie. Żebyśmy całą jego wypowiedź mogli nakręcić w półtorej godziny i iść dalej. Dzięki temu nie było chaosu. Bo jak dawaliśmy im mówić swobodnie, natychmiast pojawiał się gąszcz nazwisk, dygresje, ploteczki, których nie moglibyśmy puścić w eter, nie obrażając połowy Warszawy.

Zdjęcia rozpoczęły się jesienią 2006 roku. Była presja, mieliśmy zaplanowane tylko trzy dni zdjęciowe. Pracowaliśmy codziennie od ósmej do czternastej, potem był obiad i już nie dało się ich zaciągnąć z powrotem do lasu.

Kręciliśmy na jedną kamerę – plan ogólny, plan bliższy, zbliżenie, czyli metodą fabularną, nie dokumentalną. Używałem steadicamu, który chodził za nimi po lesie. Robiliśmy duble, ojciec powtarzał tę samą kwestię po kilka razy, za każdym razem trochę inaczej. I z tych powtórek składaliśmy jedną wypowiedź.

I jeszcze jedno: kiedy już nakręciłem wszystko na stronę ojca, trzeba było dograć reakcje Tadzia. Mówiłem mu: „Tadziu, teraz kiwaj głową” albo „Tadziu, powiedz coś”. Tadeusz grał wspaniale i spontanicznie reagował. Opowiadał mi potem z wrodzonym sobie poczuciem humoru, że ludzie zaczepiali go na Nowym Świecie i mówili, że nigdy w polskim filmie nikt tak ładnie nie słuchał. (…)

Widzowie myśleli, że to dokument. Do dziś tak właśnie jest opisywany na filmowych stronach w internecie.

Uśmiecham się, gdy to słyszę. To była normalna praca z aktorem, jak na planie filmowym. Z harmonogramem, z podziałem na sceny i klarowną strukturą.

Jak mówi Jerzy Skolimowski – film to dwadzieścia cztery kłamstwa na sekundę. Ale to właśnie przez kłamstwo można powiedzieć najwięcej prawdy.

Ojciec był zadowolony?

Trochę się bał o to, jak to ostatecznie wyjdzie i czy ja sobie z tym wszystkim poradzę. No i jak zostanie odebrany. To był stres dla nas obu, ale zaryzykowaliśmy. I się udało. Był zadowolony.

Bo chyba zdawał sobie sprawę, że nikt inny takiego filmu nie mógłby zrobić?

Mama mi to powiedziała wprost: „Ojciec dla nikogo innego by się tak nie otworzył”. On bał się ekshibicjonizmu. Nie lubił tego – ani w aktorstwie, ani w życiu. A ja jedyny mogłem mu zadać wszystkie te pytania. Wiem, że zrobił to dla mnie.(…)

Jesteś z tych, co wiedzą, że zrobili coś dobrego, czy z tych, co czekają, aż inni to powiedzą?

Bywam rozdarty – wiem, że to, co zrobiłem jest dobre, ale nie mam pojęcia, jak zostanie przyjęte. Zawsze odczuwam lekki niepokój. Pokazuję film różnym ludziom, zbieram ich opinie. Staram się wyłowić z tego coś wartościowego. Ale nie da się słuchać wszystkich, bo można zwariować.

Tak było i z tym filmem?

Oczywiście. Nie pamiętam już, komu pierwszemu go pokazałem, ale były trzy osoby, których opinia naprawdę się dla mnie liczyła. Prócz ojca, który nie potrafił się wobec tematu zdystansować, byli to: Tadeusz Konwicki, Edward Kłosiński i Witek Sobociński. Moi mistrzowie. Zaprosiłem ich razem. Bardzo im się spodobało. Skoro tych trzech mnie nie pogoniło, byłem spokojny.

Czytaj także: Ojciec i syn. Kiedy nadchodzi czas na oczyszczającą rozmowę o przeszłości?

Jak film został przyjęty?

Na festiwalu Młodzi i Film w Koszalinie dostał Grand Prix w kategorii krótkometrażowego filmu dokumentalnego. Ale wcześniej była premiera telewizyjna. Odbiór okazał się bardzo dobry szczególnie wśród ludzi, którzy kochali Holoubka i Konwickiego.

Nie było jeszcze tak rozwiniętego internetu, więc liczyły się recenzje w gazetach. Pamiętam, że w „Gazecie Wyborczej” Tadeusz Sobolewski napisał, że choć rozmowa toczy się między Holoubkiem i Konwickim, to tak naprawdę jest to dialog syna z ojcem. Taki dokładnie był mój zamysł. I cieszyło mnie, że ktoś to odczytał.

Dosłownie napisał tak: „Ten dokument nie jest podglądaniem starego aktora, tylko rozmową trzech mężczyzn. Tym trzecim, niewidocznym, jest syn operator trzymający kamerę”.

Właśnie. Kiedy coś, co zrobiłeś, spotyka się z dobrym przyjęciem, to daje ci siłę, żeby robić dalej.

To było rok i trzy miesiące przed śmiercią twojego taty.

Był już człowiekiem mocno schorowanym. Trzy razy w tygodniu miał dializy, poruszał się z trudem. Podczas kręcenia cały czas chodził po lesie pod rękę z Tadeuszem – Konwicki był w dużo lepszej formie niż ojciec. Dla ojca te pięć, sześć godzin zdjęć na planie to był wielki wysiłek.

W filmie mówi Konwickiemu, że nie wierzy w śmierć. I jeszcze dodaje. „Ty także nie wierzysz, jestem pewien”.

Znałem go na tyle, że wiedziałem, jak to rozumieć. To nie tak, że on nie wierzył w śmierć. Przecież wszyscy wiemy, że ona nadejdzie. To jest piękna figura retoryczna, rodzaj filozofii i forma oporu. Tego się trzymał. Umówił się sam z sobą, że tak właśnie będzie myślał. I dzięki temu nie czekał na nią, tylko żył do końca.

Ale prawda jest też taka, że ta śmierć była ciągle obecna w jego życiu. Nie tylko dlatego, że jej się parę razy wymknął, że przeżył wojnę i poważne choroby, ale że miał już wtedy jej świadomość. Przytłaczała go. I było to widać.

Kiedy to zauważyłeś?

Mam zdjęcia z ostatniej naszej Wigilii w 2007 roku. Robiłem je, nie wiedząc, że to będą nasze ostatnie święta.

Co na nich widać?

Wszystko. Smutek. Świadomość końca. On już wtedy wiedział, że to jego ostatnie święta. A kochał Wigilię, była dla niego najważniejszym świętem. Zawsze się na nią cieszył i zawsze był obecny. A na tych zdjęciach... jest nieobecny. Nie cieszy się. Jest zmartwiony i melancholijny. Już wie.

Trzy miesiące później zmarł.

Ty też to wtedy wiedziałeś?

Może podświadomie wyczuwałem. Ale miałem nadzieję. Może jeszcze rok, może dwa. Tego nigdy nie chce się przyjąć do wiadomości, nawet jeśli wszystko jest jasne.

W lutym trafił do szpitala.

Miał dializy, osłabiony organizm. Już w domu był pod stałą opieką pielęgniarską – czasem chodził, czasem tylko siedział. Ale gdy trafił do szpitala, wszystko się przestawiło. W dzień spał, w nocy czuwał. Palił papierosy w łazienkach, nocą snuł się po korytarzach. Robił zamieszanie. Miał lepsze i gorsze dni, ale był przytomny. No i przyszedł weekend. Jak to w weekend, mniej personelu, mniej lekarzy. Ktoś niedoświadczony dał mu coś na sen. I organizm już tego nie wytrzymał.

Ojciec stracił przytomność. Leżał dwa tygodnie pod respiratorem – gdzieś w pół drogi między życiem a śmiercią. Mama śledziła każdy ruch, każde drgnienie palca przyjmowała jako znak, że wraca. Kochała ojca do obłędu. Cały czas wierzyła, że się obudzi. Że wszystko będzie dobrze.

A ty?

Odwiedzałem go, ale to było dla mnie bardzo trudne. Wtedy w myślach zacząłem się z nim żegnać. Wiedziałem, że to koniec.

Mama zadzwoniła 6 marca nad ranem i powiedziała, że odszedł w nocy.

Zwaliło mnie to z nóg. Ale wstałem i pojechałem do pracy na dokumentację. Nie chciałem się z tą śmiercią konfrontować. Nie umiałem przeżyć żałoby tak, jak powinno się ją przeżyć. Wyjechać. Wypłakać się. Zamknąć w domu. Nie dopuszczałem do siebie tego, co się stało.

Wróciło to po dwóch, trzech latach – w formie depresji. Organizm nie jest głupi. On wie, że coś się nie domknęło.

Myślę, że ja tę żałobę przeżywam do dziś – w odcinkach, na raty. Choć już sobie z tym poradziłem. Mam swoją rodzinę, swoje życie. Ale jak o tym mówię, to wciąż czuję żal do siebie.

Żal o co?

Że się nie pożegnałem. Że to się stało, a ja po prostu tego nie przepracowałem. Nie byłem w tej żałobie naprawdę. Nie dałem sobie na nią czasu. Przecież każdy przeżywa to inaczej.

Wiem, nie ma jednego wzoru żałoby. Ale ja uciekłem. W pracę. W rytm. W sprawy, którym musiałem się poświęcić. Od razu, tego samego dnia wróciłem do zdjęć, do obowiązków. Nie zatrzymałem się. Nie pobyłem sam z sobą i nie przepracowałem tego w głowie. To było złe. Wtedy nie wiedziałem. Teraz wiem.

A czego mu nie powiedziałeś?

Że był drogowskazem. Są mądrości, które mi przekazał, i mam je z tyłu głowy, choć nie zawsze potrafię z nich korzystać.

Na przykład?

Powiedział mi kiedyś: „Jeśli coś chcesz osiągnąć za wszelką cenę, to jak już to osiągniesz, nie będziesz szczęśliwy. Dotrze do ciebie, że koszty były zbyt duże”. To jedna z jego mądrości, o których wciąż myślę, choć prawie nigdy z niej nie korzystam.

Fot. materiały prasowe Fot. materiały prasowe

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE