Tracąc kogoś, jednocześnie tracimy kawałek siebie, część tożsamości. Jeśli dodatkowo nie mamy pewności, czy ta osoba żyje, krążymy pomiędzy żalem po stracie a nadzieją, bo zaakceptowanie niepewności jest bardzo trudne. Psychiatra dr hab. Sławomir Murawiec zachęca, by w takiej sytuacji postarać się zajrzeć głęboko do swojego wnętrza.
Artykuł ukazał się w magazynie „Sens” 11/2025.
Porozmawiajmy o stracie szczególnej – gdy nie mamy pewności, czy osoba, z którą się żegnamy, przeżyła. W takiej sytuacji całe życie może upłynąć na czekaniu. Widać to na przykład w serialu „Heweliusz”, który opowiada o katastrofie promu z początku lat 90. ubiegłego wieku.
Zacznijmy od pojęcia straty i tego, że tracić możemy na dwa sposoby. Pierwszy: jesteśmy z kimś związani, a gdy ta osoba odchodzi, przeżywamy jej stratę i żałobę. Drugi zaś, opisany przez Freuda, dotyczy tego, że tracimy nie tylko bliskiego człowieka, a przede wszystkim część siebie. Często dostrzegam to w gabinecie, kiedy pacjenci mówią: „Jak z nią żyłem, to byłem wspaniały, gdy odeszła, to nawet pal licho, że jej nie ma, najważniejsze, że ja byłem wtedy taki podziwiany, inny”. Najbardziej przygnębiająca jest tu strata samego siebie. Dlatego możemy mieć też żałobę po nas samych, czyli opłakiwać i żałować siebie.
Kiedy tak się dzieje?
Najczęściej, gdy ta druga osoba dodaje nam wartości. Kiedy jesteśmy przy niej kimś innym, kimś ważniejszym, piękniejszym, potężniejszym czy wspanialszym. W pracy klinicznej dotyczy to poczucia utraty własnej wartości, co może dotyczyć nie tylko sytuacji utraty osoby, ale też czegoś innego, jak stanowisko czy wysoka pozycja.
Jeśli tak jest, to znaczy, że byliśmy w tej relacji z kimś lub czymś zależni lub uzależnieni, a nie autonomiczni?
Można to ująć tak, że nie byliśmy dwoma oddzielnymi jednostkami, które są ze sobą związane, przy czym ta druga osoba była po części nami. Zygmunt Freud pisze, że wtedy cień obiektu pada na nasze ego i utracony obiekt to utrata bardziej siebie niż jego. Wówczas u osoby przeżywającej żałobę często pojawia się depresja lub obsesyjne myślenie o utraconym obiekcie. Nie można się wtedy zwrócić ku życiu i nowym zagadnieniom, tylko cały czas przeżywa się przeszłość.
Co trzeba wtedy zrobić – pracować nad poczuciem własnej wartości?
Tak, trzeba wtedy odnaleźć wartość w sobie, w tym, co się samemu robi i sobą reprezentuje. Chociaż to rzeczywiście bywa trudne, bo często oznacza spotkanie z poczuciem kompletnej beznadziei i braku wartości.
Podobnie możemy się czuć, kiedy nie wiemy, czy bliska nam osoba żyje?
Jak najbardziej, szczególnie jeśli ma się jeszcze z kimś różne niepozałatwiane sprawy. W serialu „Heweliusz” jedna z bohaterek nie może odżałować, że nie zdążyła się z kimś pożegnać, bo była zajęta czymś innym. W życiu zdarza się to dość często.
Żal po stracie często hamowany jest poczuciem winy. A co z nadzieją? Czy ona także spowalnia ten proces?
Utrata jest na szczycie piramidy stresu, dlatego często łudzimy się, a nawet zaczynamy halucynować – wyobrażamy sobie, że ta osoba żyje, wahając się między nadzieją na to a poczuciem utraty. Balansowanie na tej „linie” jest jednym z najtrudniejszych przeżyć.
Jak pozbyć się takiej iluzji?
Chociaż w pewnym zakresie włączyć świadomość i racjonalną ocenę sytuacji, żeby zobaczyć rzeczywistość. Jak powiedziałem, to trudne, bo nie ma się czego trzymać; następujące po sobie: złość, poczucie straty, ból, odradzająca się nadzieja – destabilizują.
Co nam daje trzymanie się nadziei?
Poza złudzeniem daje więź, bo nadzieja podtrzymuje obecność osoby. Możemy wtedy rozmawiać ze zmarłymi, co nie konfrontuje ostatecznie z jej odejściem.
Ale czy to halucynowanie jest dobre dla nas? Przez jakiś czas łagodzi ból. Ktoś odszedł, ale my jakby jeszcze na chwilę go przytrzymujemy przy sobie. Kiedy trwa to bardzo długo, przestaje być dobre.
Jak sobie radzić, żeby – odwołując się do metafory dryfowania po morzu – nie rzucało nas z lewej do prawej burty?
Nie tracić z oczu nabrzeża, czyli spraw, aktywności, ludzi – wszystkiego tego, co wcześniej trzymało nas przy życiu. Może tu chodzić o członków rodziny, przyjaciół, kontakty społeczne – o to, co zakorzenia, zwraca ku rzeczywistości.
Na czym mogłoby polegać ich wsparcie?
Bardziej chodzi o obecność, czyli o to, żeby być dostępnym. Jeśli ktoś przeżywający żałobę wraz z niepewnością funkcjonuje w permanentnym stanie zawieszenia, warto go „zaczepiać” w rzeczywistości, ale też rozmawiać z nim o utraconej osobie, tylko bez pocieszania czy wyrokowania, czy ktoś żyje, czy nie.
Taki stan wiąże się z umiejętnością znoszenia niejednoznaczności w życiu?
Zdolność akceptowania niepewności jest niezwykle trudna, ponieważ mózg domaga się jasnego roztrzygnięcia. Jeśli go nie ma, nadal jesteśmy w stanie oczekiwania, że któraś hipoteza wygra. Trudno opierać się na dwóch biegunowo różniących się modelach, z których każdy jest w jakiś sposób prawdziwy: zarówno obecność tamtej osoby w umyśle cierpiącego, jak i przeżywanie jej utraty.
Skoro zdajemy sobie sprawę z tego, że życie jest i dobre, i złe jednocześnie, to dlaczego nie możemy przyjąć, że ktoś jednocześnie żyje i nie żyje?
Właściwie to nie wiem, czy my zdajemy sobie z tego sprawę. Można by porównać to do iluzji optycznych: raz widzisz kaczkę, raz kapelusz. Raz jedna hipoteza mózgu zwycięża, a raz druga.
A może warto przyznać sobie prawo do tego, że ktoś jednocześnie żyje i nie żyje? Bez oceniania siebie i karcenia, że zwariowaliśmy?
Zgodziłbym się z tym, że można dać sobie pozwolenie na to, że dana osoba nadal żyje we mnie.
Przełączanie się pomiędzy tymi stanami jest wyczerpujące, tym bardziej że nie mamy nad tym procesem żadnej kontroli. Nawet w obliczu stuprocentowej pewności, że ktoś odszedł, i tak z nim rozmawiamy, złościmy się na niego, płaczemy z żalu. A jeśli towarzyszy temu niepewność co do faktu, czy ona żyje, umysł tym bardziej nie może się na jednej tezie zatrzymać, w związku z tym podąża we wszystkie możliwe strony.
A może być też inaczej: po katastrofie dowiadujesz się, że twój bliski przeżył, a tak nie jest. To przykład zaczerpnięty z serialu.
To szczególnie traumatyczne przeżycie, bo rozdźwięk pomiędzy nadzieją a rzeczywistością jest gigantyczny. To budzi olbrzymi ból psychiczny, który może być wręcz samobójczy. Jednak bohaterka „Heweliusza”, pomimo wielkiej nienawiści i chęci zemsty, znalazła w końcu inną wartość, która ją ocaliła.
Zastanawiam się, czy mimo wszystko taka długofalowa sytuacja niepewności nie jest trudniejsza dla psychiki. W okolicznościach jak te przedstawione w serialu możemy wprowadzić szybką interwencję kryzysową i złagodzić ból.
Moim zdaniem najtrudniejsze są sytuacje, w których mocno odczuwamy rozdźwięk pomiędzy tym, co chcemy, żeby było, a tym, co jest. Bo kiedy z bardzo wysokiej góry spadamy na dno morza, to wielki upadek.
Podobne przeżycia mają ludzie, którzy latami wahają się: odejść ze związku czy nie? Jak to widzisz z perspektywy swojego gabinetu?
To podobny stan. Jednak najczęściej trafiają do mnie pacjenci w długiej depresji po stracie, z uporczywym przekonaniem, że już nic dobrego ich nie czeka. Stracili poczucie siebie i poczucie własnej wartości, pragną obiektu, który ich dowartościuje, i nie wierzą w to, że go znajdą. W takich okolicznościach pracujemy nad tym, by uświadamiać tym osobom, co konkretnie utraciły, i że ich wartość leży w nich, a nie zależy od kogoś lub czegoś. Mężczyzna, który traci stanowisko prezesa albo rozstaje się z żoną, czuje się zerem. A przecież jest nadal taki, jaki był, ma te same cechy, umiejętności czy zainteresowania.
To głównie praca nad swoimi przekonaniami?
Tak, przekonaniami i uświadomieniem sobie, która część mnie i dlaczego chce być tam, gdzie była kiedyś, albo z tą osobą, z którą kiedyś żyła, i o czym to teraz mówi. Rzadko jesteśmy spójni, a to nam utrudnia życie.
Co z tego wynika?
Zapytałem ostatnio ChataGPT, jacy będą ludzie przyszłości. Odpowiedział, że stracą ciągłość tożsamości i przynależności, a nawet to, co czują. Będą zlepkiem pofragmentowanych informacji bez połączenia, a to jest już inny sposób istnienia. Nie chodzi mi teraz o opieranie się na prognozach sztucznej inteligencji, jednak też mam taką obserwację, że ludzie są coraz mniej zainteresowani zaglądaniem do swojego wnętrza. Opierają się na strzępkach jakiejś wiedzy, jakby dostali ją z Internetu – ktoś przeczyta sam tytuł albo nagłówek i wydaje mu się, że wie wszystko. Dopiero kiedy zacznie się drążyć temat, rozmawiać – zaczyna myśleć o tym, co się naprawdę wydarzyło i jakie to ma dla niego znaczenie.
Psychiatra i psychoanalityk Henry Lothane dramatologią nazwał próbę zrozumienia, w jakim dramacie żyje pacjent. Chodzi nie tylko o diagnozę, ale o doświadczenie indywidualne: uświadomienie sobie, co tak naprawdę się stało i jakie to dla mnie przeżycie. Kiedy człowiek uruchomi w sobie taki proces myślenia, na przykład dostawszy w gabinecie psychiatry czy psychoterapeuty pierwsze narzędzia, to sam jest już w stanie się potem nad sobą zastanowić. Kojarzy, co się z nim dzieje.
W jaki sposób to uruchomić?
Bliskość natury, spacery w lesie – to na przykład może nam dać zewnętrzną integrację i otulenie. Część osób w trudnych sytuacjach wyjeżdża, szukając bardziej zintegrowanej przestrzeni na przeżywanie i myślenie. Pomocnym narzędziem jest też filmoterapia, którą się zajmujesz, i w ogóle obcowanie z kulturą czy z innymi ludźmi, których przeżycia mogą nam pomóc zrozumieć siebie. Duża część kultury ludzkości jest poświęcona radzeniu sobie z tego typu transformacją czy sublimacją przeżyć. Wtedy następuje przerobienie trudnych uczuć i pewnego rodzaju transgresja, wyjście ponad to.
Doszliśmy do tego, że współczesny człowiek jest rozchwiany, nosi w sobie wiele niezadanych pytań. Kiedyś ludzie lepiej sobie radzili w trudnych sytuacjach, bo nie mieli w sobie tego wewnętrznego poszatkowania?
Tak. Wyobraź sobie, że wyskakuje na mnie tygrys, a ja się zastanawiam, czy on jest ładny, czy nie, czy na pewno jest groźny, a co powiedzą znajomi z Facebooka lub Instagrama, zrobić zdjęcie czy uciekać... Kiedyś były gotowe wzorce przeżywania straty. Określone modele postępowania pozwalały na przekroczenie tych stanów i wspólne ich przeżywanie. Było się do czego odwołać. Po śmierci bliskiej osoby, niezależnie od religii, szło się do kościoła, zapalało świeczki, był sposób wyrażania i obróbki trudnych uczuć. A teraz zawsze ktoś zakwestionuje: nie chodź tam, nie rób tego... Utraciliśmy społeczne sposoby wyrażania i przeżywania żałoby.
Co jest kluczowe w przejściu straty, szczególnie nie pewnej? To, żeby sobie pozwolić na niejednoznaczność, zaglądać w siebie? Co jeszcze?
Mózg działa w ten sposób, że co rusz będzie włączał sprzeczne komunikaty o tym, czy ktoś żyje, czy nie żyje, raz będziemy bliżej nadziei, raz bliżej utraty. To jest szarpiące i bolesne, tak jak kołysanie się raz w jedną, raz w drugą stronę na łodzi, ale tak po prostu jest. Żałoba jest z definicji trudna, bo taka jest cena za to, że jesteśmy w stanie w ogóle się ze sobą wiązać i zbliżać się do siebie, że człowiek żyje z innym człowiekiem. Będzie bolało, ale przejdziesz to.
Sławomir Murawiec, dr hab. nauk medycznych, specjalista psychiatra, psychoterapeuta, aktualnie rzecznik prasowy Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego.