Minimalizm jest niejako wpisany w istotę człowieczeństwa, bo życie co rusz każe nam z czegoś zrezygnować, coś zostawić. A jednak – jak przekonuje psychiatra i psychoterapeuta dr hab. Sławomir Murawiec – każda taka strata niesie także wybór: trzymać się tego, co minęło, czy otworzyć na kolejne doświadczenia?
Jakiś czas temu podjęłam decyzję o przeprowadzce w inny region Polski. Niesamowicie cieszyła mnie perspektywa zamieszkania w wymarzonym miejscu i budowania czegoś od początku, ale kiedy zbliżał się już moment zamknięcia poprzedniego etapu życia, zaczęłam odczuwać dziwny żal za tym, co za sobą zostawiam. Zaskoczyło mnie to uczucie, bo tak naprawdę nie lubiłam miejscowości, w której mieszkałam, i już od dawna chciałam się stamtąd wyrwać. Zaczęłam się więc zastanawiać, dlaczego tak bardzo boimy się straty, nawet jeśli niesie nam ona coś lepszego.
Kiedy słuchałem tej opowieści, przyszedł mi na myśl Freud i rozróżnienie, którego dokonał między żałobą a melancholią. Myślę, że gdy tracimy coś w życiu, warto się przede wszystkim zastanowić, czego tak naprawdę dotyczy strata. Czy tracimy jakiś obiekt takim, jakim on w istocie jest, czy raczej tracimy poczucie bycia kimś, kim byliśmy w danej sytuacji lub w towarzystwie określonej osoby? To istotna różnica. Czasem doświadczamy takiej podwójnej straty, czyli jakiegoś obiektu, który realnie znika z naszego życia, ale też siebie, jakimi byliśmy w relacji z tym obiektem. Mówię na przykład o osobach, które będąc z kimś, mieszkając gdzieś lub piastując jakieś stanowisko, miały poczucie wyjątkowości. W moim gabinecie ludzie często przyznają, że na przykład praca wzmacniała ich poczucie własnej wartości, że pozycja, jaką w niej zajmowali, tak naprawdę świadczyła o nich, o tym, że są genialni, wspaniali, mądrzy, niezwykli. Ale później, kiedy rozmawiamy, często okazuje się, że tak naprawdę to nie było ich wymarzone zajęcie, nie czuli się w tej firmie dobrze i w gruncie rzeczy myśleli o zmianie. Kiedy jednak ta zmiana została poniekąd wymuszona zwolnieniem, nagle ich to niesamowicie zabolało, bo w swoich oczach przestali być tak wartościowi, jak się dotychczas postrzegali.
Ludzie w takiej sytuacji zazwyczaj koncentrują się na utracie posady, ale nie mają pojęcia, że tak naprawdę najbardziej boli ich strata siebie samych, poczucia bycia na przykład kimś uznanym za jakieś kompetencje. A właśnie to najbardziej zatrzymuje przed rozwojem, bo kiedy w swoim wewnętrznym poczuciu tracimy jakąś część siebie, nie możemy przejść do kolejnych etapów życia. Od tego zaczynają się często przedłużające się stany depresyjne. Człowiek nie może się zająć niczym nowym, bo cały czas myślami jest w poprzedniej pracy, w poprzednim związku, w minionej sytuacji, próbuje odzyskać to, co stracił, cały czas analizuje i rozpatruje to, co się wydarzyło, rozmyśla na temat utraconego obiektu. Dlatego to rozróżnienie, co tak naprawdę tracimy, jest niezwykle ważne.
Ale chyba bez względu na to, co tracimy, jest to trudne doświadczenie. Kiedy patrzę na słynną listę 44 naj bardziej stresujących sytuacji w życiu, opracowaną przez psychiatrów Thomasa Holmesa i Richarda Rahe’a, to niemal wszystko, co się na niej znajduje, tak naprawdę jest związane z jakąś utratą.
Oczywiście, strata sama w sobie jest niezwykle stresująca, ponieważ jako gatunek z natury jesteśmy wyposażeni w różne systemy mózgowe, których zadaniem jest umożliwienie tworzenia i utrzymywania więzi społecznych. Amerykański neuronaukowiec i psychobiolog Jaak Panksepp wyróżnił system neurobiologiczny PANIC, który uaktywnia się, gdy jakaś istotna dla nas więź zostaje zerwana. Jego prototypem jest dziecięcy system biologiczny sygnalizujący oddalenie się od matki. Zapewnia on przetrwanie nie tylko jednostkom, ale całemu gatunkowi ludzkiemu. W późniejszych okresach życia aktywuje się i „informuje” nas na przykład o tym, że zostaliśmy wyrzuceni przez grupę społeczną albo utraciliśmy jakiś ważny element spajający nasze życie z innymi. A zatem to zupełnie naturalne, że człowiek, który traci coś lub kogoś ważnego, czuje się źle. Panksepp pisał o tym, że więź z bliską osobą dzieli wręcz pewne cechy z uzależnieniem. Gdy patrzy się na tabelkę, w której porównał on uzależnienie od opioidów do uzależnienia od drugiej osoby, widać niesamowite zbieżności, łącznie z tym, że po odstawieniu tych leków występuje łzawienie, a po starcie bliskiej osoby – płacz.
Jesteśmy więc wyposażeni we wbudowane ewolucyjnie w mózgi systemy, które nas wiążą, a kiedy ta więź zostaje z różnych przyczyn zerwana, pojawia się swoisty zespół odstawienia, któremu towarzyszy ból psychiczny. A zatem żałoba po stracie jest zjawiskiem fizjologicznym. To cena, jaką płacimy za wszystkie dobre lata, za bliskość, za to, że dostawaliśmy coś bardzo ważnego. Jeśli jednak ta żałoba nie mija z czasem, wróciłbym do Freuda i jego rozważań nad tym, co tak naprawdę tracisz. Kogoś lub coś czy swoje cudowne wyobrażenie na temat tego, jak ta osoba lub rzecz cię dowartościowywała w twoich oczach.
Ale czasem ten żal jest spóźniony i przychodzi długo po stracie. W mediach społecznościowych co jakiś czas pojawiają się posty, najczęściej czterdziestoparolatków, którzy piszą o tym, że nagle uświadomili sobie, że poza żoną, mężem, psem czy kotem nie mają żadnych przyjaciół, nikogo, kto byłby szczerze zainteresowany ich losem. A przecież ci bliscy znajomi nie zniknęli z dnia na dzień, odchodzili zapewne stopniowo.
Ja bym to zjawisko rozpatrywał jako znak czasu, coś, co utraciliśmy pokoleniowo i jest związane z naszymi warunkami życia. Dawniej pojedyncza osoba bez rodziny, grupy sąsiedzkiej czy przyjaciół raczej by nie przetrwała. Trzeba się było wspierać. Widzę to wciąż w starszych pokoleniach, na przykład u mojej mamy, która może liczyć na wieloletnich sąsiadów, którzy coś jej załatwią, coś przyniosą, pomogą kiedy trzeba. A w tej chwili młodsi ludzie, nawet ci, którzy mieszkają przez ścianę, kompletnie się nie znają. Można być singlem i doskonale sobie radzić, nie potrzeba całej grupy, tylko później się okazuje, że poza psem czy jakąś pojedynczą osobą nie mamy nikogo. Straciliśmy pewność relacji, tę część więziową w dużej mierze. Współczesne relacje są mniej stabilne, mniej pewne, mniej pełne. Dawniej ludzie żyli ze sobą po 30, 40 lat i dłużej, dziś takie wieloletnie związki to rzadkość. Rozstania bywają częstsze, ale też więzi prawdopodobnie nie są tak głębokie.
Współczesne relacje międzyludzkie opierają się na nieco innych mechanizmach, bardziej chodzi w nich o dowartościowanie się niż poznanie drugiej osoby. Nie prowadzimy już osiadłego trybu życia, podróżujemy, zmieniamy miejsca zamieszkania, w związku z tym różni ludzie pojawiają się i znikają z naszego życia, można więc poniekąd powiedzieć, że przywykliśmy do utraty znajomych czy przyjaciół. Ból po tej stracie zaczynamy odczuwać dopiero wtedy, kiedy odejdzie ostatnia bliska osoba i uświadomimy sobie, że jesteśmy kompletnie sami.
Znajoma, która straciła ukochanego psa, powiedziała mi, że umarł on po to, by ona mogła żyć. Racjonalizowanie skutecznie koi ból straty?
Oczywiście, zawsze w sytuacjach trudnych poszukujemy głębszego sensu, jakiegoś znaczenia. To też jest naturalny mechanizm, który pozwala nam przetrwać. Szukaniu takich uzasadnień, tłumaczeń, wyjaśnień służą między innymi wszystkie religie. Takie poszukiwanie głębszego sensu może stać się przesłanką do czegoś, co nazywamy wzrostem potraumatycznym – mowa o sytuacji, w której człowiek po trudnych przejściach zyskuje nową perspektywę i zaczyna zupełnie inaczej układać swoje życie.
Strata budzi w nas też często potrzebę walki, odzyskania tego, co los zabrał, a współczesne przekazy bardzo nas w takiej postawie wzmacniają. Nie pod dawaj się, walcz o swoje, nie odpuszczaj! Skąd mamy wiedzieć, kiedy przestać, uznać to, co się wydarzyło, i nie boksować się bez sensu z życiem?
Jeśli pojawia się uczucie, że coś lub kogoś trzeba natychmiast odzyskać, to warto zadać sobie pytanie, czy taka presja nie pochodzi z zewnątrz albo z naszej narcystycznej części. I znów wracamy do tego, co mówiłem na początku. W takiej sytuacji należy zadać sobie pytanie: czy to, co straciłem, o co chcę walczyć, jest dla mnie ważne, czy też robię to dlatego, że tak wypada, że inni mnie do tego mobilizują albo czuję się ważny w tej sytuacji? Bo przecież część z tych naszych życiowych utrat jest tak naprawdę korzystna.
Gdy patrzę na różne rzeczy, nawet z tego roku, które mi się wykruszyły, to z perspektywy mojego prestiżu, spojrzenia zewnętrznego, zawodowego mogłoby się wydawać, że straciłem; ale ja mam świadomość, że dzięki temu zyskałem czas na jakieś nowe rzeczy, mam przestrzeń na inne historie, i to jest super. Dlatego, nawet gdyby ktoś mnie zachęcał do walki, próby odzyskania tego, co miałem, odpowiedziałbym: „Nie, to cudowne, co mnie spotkało, bo mogę teraz przejść do kolejnego etapu życia”. Ustalenie tego, co tak naprawdę nas trzyma, zamraża wręcz w poczuciu straty, jest kluczowe. Dzięki temu możemy iść dalej.
Problem polega na tym, że te korzyści ze straty są zazwyczaj odroczone w czasie i często pochodzą z zupełnie innej bajki, przez to tracimy z oczu powiązanie strata-zysk. Czy tę perspektywę można przybliżyć?
W takich momentach życia trzeba zawsze mieć pewne go rodzaju spojrzenie na siebie; nie należy koncentrować się wyłącznie na tym, co przepadło, na jednym momencie, ale patrzeć na swoje życie całościowo. Nawet w trudnych okolicznościach nie bać się pytania: czy rzeczywiście straciłem, a może tak naprawdę zyskałem?
Taka szersza perspektywa nie tylko zmienia punkt widzenia, ale też daje to, co lubimy najbardziej – nadzieję. Realnie otwiera także drzwi do nowej historii, do kolejnego rozdziału. W momencie, kiedy człowiek się odczepi od myślenia o tym, co stracił, zaczyna się nowe życie.
Sławomir Murawiec, dr hab. nauk medycznych, specjalista psychiatra, psychoterapeuta. Główny ekspert ds. psychiatrii Akademii Zdrowia Psychicznego „Harmonia”.