1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Relacje
  4. >
  5. Na czym polega związek partnerski? Czy jest w nim miejsce na miłość? Rozmowa z Martą Niedźwiecką

Na czym polega związek partnerski? Czy jest w nim miejsce na miłość? Rozmowa z Martą Niedźwiecką

Ilustracja Magdalena Pankiewicz
Ilustracja Magdalena Pankiewicz
Jakie powinny być główne składowe partnerskiej, równościowej relacji? Czy jeśli zamienimy w niej romantyzm na pragmatyzm, zostanie jeszcze miejsce na miłość? Wyjaśnia psycholożka i sex coach Marta Niedźwiecka.

Odnoszę wrażenie, że aby odpowiedzieć na pytanie, od czego zależy, czy umiemy stworzyć związek partnerski, czyli taki, o jaki nam w życiu i w tej rozmowie chodzi, trzeba się cofnąć niemalże do życia prenatalnego, a nawet jeszcze dalej – do historii naszych przodków. Czy my dziedziczymy sposób, w jaki wchodzimy w tak zwane relacje romantyczne?
Eksperymenty dotyczące traumy dziedziczonej do tej pory były prowadzone wyłącznie na gryzoniach, więc nie możemy ich wyników przenosić na ludzi, bo na pewno jesteśmy znacznie bardziej skomplikowanymi istotami, które na przykład tworzą kulturę, mającą duży wpływ na to, jak przeżywamy traumy. Ale są rzeczy, które wiemy o ludziach na pewno – na przykład, że bardzo trudne warunki bytowe, silny stres, niedożywienie lub inne choroby występujące u matki będą wpływały zarówno na fizyczny rozwój jej potomstwa, jak i na jego predyspozycje do pewnych zachowań i chorób. Sam sposób wchodzenia w trudne zdarzenia, ich późniejsze przetwarzanie i możliwe komplikacje, to są sprawy tak złożone, że bardzo bym namawiała do unikania uproszczeń w stylu leczenia traumy transgeneracyjnej ustawieniami hellingerowskimi albo zakładania, że druga wojna światowa na każdą osobę urodzoną po niej będzie działać tak samo. Tak, nasza przeszłość na nas wpływa, ale ten wpływ jest niejednoznaczny – na przykład równolegle z traumą mogliśmy rozwinąć silne mechanizmy przystosowawcze, które pomogą nam w życiu.

Moim zdaniem równie niebezpieczna, co historia i biologiczny sztafaż, jest kultura, w której wzrastamy. Opowiadająca nam na przykład bardzo dużo o indywidualnym sukcesie, a mało o sile współpracy. Zapewniająca, że można bardzo szybko wymienić jedną osobę na drugą w ramach ciągłego poszukiwania ideału. Przekonująca, że twoim zadaniem nie jest szukanie człowieka do dogadania się i kochania, ale maksymalne wyśrubowanie oczekiwań, bo wygląd i majętność to kapitał związkowy. Wmawiająca nam, że ludzi można, niczym ubrania na Vinted, oglądać i weryfikować pod kątem prestiżu, tak jak sprawdzamy metki.

Świat, w którym chodzimy na randki, nie uczy nas, że poznanie kogoś to proces długi i wymagający cierpliwości – my chcemy mieć odhaczone red flags i móc szybko przeskoczyć do kolejnej, pozornie bardziej rokującej osoby. Ta sama kultura wmawia nam, że jest jakiś jeden, idealny wzorzec życia, opierający się na przekonaniu, że bycie w związku równa się szczęście, a sam związek równa się fajnie. Nie dopuszczamy do świadomości, że związki mają swoje braki, że bywają frustrujące. Stąd nasze zdezorientowanie i przymus testowania tylu partnerów, ilu się da, żeby znaleźć osobę, która jest w stu procentach właściwa.

Komuś to się w ogóle udaje? Czy tylko w filmach?
Przede wszystkim żadna osoba nie jest w stanie uczynić nas stuprocentowo szczęśliwymi, zaspokojonymi i nigdy nie wyrządzić nam przykrości. Bycie z drugim człowiekiem to ciężka praca, która polega na docieraniu się i ciągłej nauce: tego, jak się lepiej rozumieć i szanować swoje granice, jak lepiej wyrażać uczucia, jak się rozwijać seksualnie, jak chować razem dzieci, jak współpracować wokół wyzwań, jak razem zbudować dom czy cokolwiek kto lubi. Ani jedna z tych rzeczy nie wydarzy się sama z siebie, tak samo jak nie znajdzie się osoba, która będzie do nas idealnie pasować.

Dlatego jeśli chcemy dziś tworzyć dobre i trwałe związki, musimy zapomnieć wszystko to, co nam mówi kultura na temat kształtu związku partnerskiego. Dopiero kiedy się trochę odetniemy od tego przekazu, pojawi się szansa, że zaczniemy myśleć samodzielnie. I dopuszczać do siebie myśl, że dobre partnerstwo jest jak kondycja fizyczna – żeby ją utrzymać, trzeba ciągle o nią dbać. Nie chodzisz przez miesiąc na siłownię – kondycja spada. Jesteś chora – spada. Pijesz za dużo alkoholu i jesz niezdrowe rzeczy – spada. Nie ma kondycji danej raz na zawsze – i zazwyczaj to rozumiemy, nikt przecież nie oczekuje, że przebiegnie maraton bez przygotowania, natomiast jeśli chodzi o związki, jakoś tak głupio i naiwnie uważamy, że to samo się zrobi.

Kiedy rozmawiam z dziewczynami w moim wieku, to spora część z nich jest albo już po rozwodzie, albo go planuje. Opowiadają, że ich jedynym wyposażeniem do wejścia w związek była nadzieja, że jak jest miłość, to reszta sama się ułoży. Tak jak układała się w książkach, które czytały, czy filmach, jakie oglądały. Po latach odkryły jednak, że w ich małżeństwach jest bardzo mało miejsca na to, czego one chcą czy potrzebują, czy na negocjacje dotyczące podziału obowiązków, a wszystko toczy się utartym trybem związków ich rodziców, ich dziadków czy pradziadków. Tylko że one tak już nie chcą.
Jak pewnie pamiętasz, półtora roku temu nagrałam odcinek podcastu „O zmierzchu” pod tytułem „Związek – umowa na czas określony”. Zaproponowałam w nim ćwiczenie, żeby podejść do konstrukcji związku tak, jak podchodzimy do umów biznesowych, czyli określić obszar odpowiedzialności, a więc co się dzieje, kiedy ktoś czegoś „nie dowozi”, ale też warunki wyjścia, zakres tego, co jest wspólne, a co jest oddzielne – i nie chodzi tu tylko o majątek, ale też o to, kto zostaje z chorymi dziećmi czy co robimy z urlopem macierzyńskim kobiety, który jest połączony z utratą aktywności zawodowej. Chciałam, żebyśmy zaczęli rozmawiać o partnerstwie jako o konstrukcji, na którą ludzie się świadomie umawiają, aktywnie opracowując i negocjując punkt po punkcie zawieraną umowę. W dodatku umowę – jak głosi tytuł – na czas określony. Bo możemy się kochać do grobowej deski, ale umowę podpisujemy, dajmy na to, na pięć lat i po tym czasie znów siadamy do stołu i sprawdzamy, co się zmieniło. Po tym odcinku dostałam gazylion listów, przy czym te od kobiet brzmiały mniej więcej tak: „Pani Marto, to jest genialne! Dlaczego nikt mi nie powiedział, że tak można robić związki?!”. Nie przesadzam, było ich koło setki. Dostałam też kilkadziesiąt listów wypełnionych oburzeniem, obelgami i odsądzaniem mnie od czci i wiary – i wszystkie pochodziły od mężczyzn. Ani jedna kobieta nie poczuła się zbulwersowana propozycją, żeby zamienić romantyzm na pragmatyzm, natomiast każdego z mężczyzn, którzy do mnie napisali, tak to poruszyło, że aż postanowili mnie poobrażać. Rozumiesz: 100 procent kobiet rzuciło mi na balkon róże, a 100 procent mężczyzn rzuciło mi zgniłe jaja. Dlaczego? Bo w starym układzie – zrobię tu teraz duże uproszczenie – kobiety dawały wszystko, a dostawały niewiele, zaś mężczyźni dawali niewiele, a dostawali wszystko. I statystyki to potwierdzają – jeśli jesteś kobietą i pragniesz długiego, zdrowego życia, zapomnij o małżeństwie, chyba że jesteś mężczyzną – wtedy ożeń się.

Do tej pory znosiłyśmy bardzo niesymetryczne i eksploatujące konstrukcje, w których mężczyźni nie partycypowali w wielu rzeczach i nie brali za nie odpowiedzialności. Dziś już widzimy, że w związku musi być jakiś rodzaj równości – i nie jest to równość polegająca na tym, że każdy ciągnie w swoją stronę, tylko że się umawiamy na konkretne rzeczy i dotrzymujemy słowa.

Czyli – jak zawsze mi powtarzała Kasia Miller – jeśli ty nie chcesz sprzątać i on nie chce sprzątać, nie znaczy, że ty masz robić to za niego albo że on powinien się zmusić. Po prostu nie sprzątacie oboje, płacąc komuś, kto zrobi to z przyjemnością.
Tylko aby tak postanowić, trzeba najpierw porzucić pomysł, że utrzymywanie porządku jest moim zadaniem jako żony lub partnerki…

I coraz więcej kobiet to robi, tylko ich partnerzy nie zawsze im przyklaskują. Jak to leciało? „My szukamy mężczyzn, których jeszcze nie ma, a oni – kobiet, których już nie ma”.
Dlatego mężczyźni muszą zrozumieć, że jeśli chcą mieć seks, rodzinę i przyszłość z kimś bliskim, to nie będzie to możliwe bez uznania, że druga strona jest podmiotem. A nie zasobem do zarządzania.

Jedna kwestia to negocjacje, czyli omówienie newralgicznych punktów tworzenia wspólnego układu. Druga, można by rzec – podstawowa, to uznanie podmiotowości drugiej strony. Za tym idą nie tylko autonomia, szacunek czy też słuchanie z uwagą, ale też zupełnie inne wartości, które są w stanie przenieść parę przez rozmaite kryzysy. Bo jeżeli ja widzę w tobie ludzką istotę, która ma swoje prawa, ma słabości, ale i mocne strony, to zarówno ty, jak i to, co razem tworzymy, jest dla mnie wartością. Nie wywalę tego tylko dlatego, że się zabujałam albo że bierzesz lekarstwa i utyłaś. Oboje jesteśmy na zupełnie innym poziomie widzenia drugiej osoby.

To, co mnie najbardziej uwiera w starym systemie, ale i wielu nowomodnych koncepcjach, to traktowanie drugiej osoby jako utility, czyli zasobu, pożytku. W kategoriach tego, co mi może dać, co wnosi do mojego życia i jak ja mogę na tym skorzystać.

Jaką nowomodną koncepcję masz tu na myśli?
Szczególnie pastwię się nad ideą power couple, bo też sama się o to prosi, czyli takim myśleniu o związku, w którym łączymy swoje zajebistości w celu wyprodukowania jeszcze większej zajebistości. Obydwoje piękni, sławni i bogaci albo niesławni, ale bogaci i piękni. W tej opowieści nie ma związku w jego codzienności, tylko jest nieustanna – charakterystyczna dla epoki mediów społecznościowych – wzajemna promocja wizerunku. I na Instagramie, i wśród przyjaciół i rodziny. On jest wspaniałym biznesmenem, ona – cudowną bizneswoman, a cała narracja o tym, jak się wzmacniają – nie wspierają, tylko wzmacniają – opowiada, jak jedno korzysta na pozycji drugiego. W narcystycznej konstrukcji tak zwanego partnerstwa nie ma podmiotowości, tylko łączenie brandów. Tak jak kiedyś łączyły się rody, tak my dziś – zapatrzeni w Brangelinę czy Beckhamów – chcemy podbicia naszego egocentryzmu. Nawiasem mówiąc, uwielbiam to, jak dojrzały David Beckham rozbija stary wzorzec męskości w stylu macho, tak silnie związany z wizerunkiem piłkarza, idąc karmić kury czy doglądając, jak mu rośnie jarmuż.

W każdym razie młodzi ludzie, dojrzewając i obserwując takie power couples, myślą, że relacja jest po to, by ktoś wnosił w posagu do mojego życia pieniądze, wypasione konto na Instagramie, rozhuśtaną karierę oraz piękne, seksualnie atrakcyjne i dostępne ciało. Czyli ta druga strona jest raczej narzędziem, środkiem do uzyskania czegoś, a nie prawdziwą osobą, która nawet jeśli jest fajna, to jednak ma swoje ułomności. Ktoś jest za niski, ktoś jest za gruby, ktoś jest za chudy i za długi, ktoś jest sympatyczny, ale nie zrobił spektakularnej kariery, a ktoś jest wprawdzie dobrą osobą, ale w ogóle nie uprawia sportu…

Tym ostatnim to mnie trochę rozbawiłaś…
Chodzi mi o to, że ludzie, łącząc się w pary, w ogóle nie robią miejsca na deficyty, wady i ułomności drugiej strony. Zobacz, co ci mówią media: oto sześć flag, po których masz poznać na pierwszej randce, że osoba się do niczego nie nadaje. No konia z rzędem temu, kto choćby ze stresu połowy tych błędów nie popełni. Albo doskoczy do tych wygórowanych oczekiwań. Ale idźmy dalej. Trzecim, obok negocjowania i uznania podmiotowości, składnikiem prawdziwego partnerstwa, jest – odważę się użyć tego słowa – miłość.

Właśnie chciałam cię o nią spytać.
Jak zauważyłaś, bardzo rzadko o niej mówię. Bo uważam, że nie wolno używać tego słowa pochopnie, ale zostawić je na sytuacje, w których naprawdę ma znaczenie. Przy czym trzeba pamiętać, że miłość to nie jest to, co się nam zwykle wydaje. Miłość to nie jest zakochanie. Miłość to nie jest idealizacja. Miłość to nie jest wieczny zachwyt, dopamina i seksualne uniesienie. Te wszystkie rzeczy są fajne i jak są, to super, ale miłość to jest czasownik, nie rzeczownik. Czyli utrzymuję stałą, niegasnąca otwartość emocjonalną, cierpliwość i życzliwość wobec człowieka, którego wybieram na swoją osobę. Ta osoba może mnie czasami wkurwiać do białości, ale ja jej nie skreślam dlatego, że źle się ubrała na imprezę czy odwaliła jakąś głupotę. Miłość jest kompetencją, ale też aktywnością i stanem, który wypracowujemy, znosząc trudy bycia z drugim człowiekiem najbliżej, jak się da. I my tę miłość powinniśmy nieustannie w sobie podsycać, stawiając czoło kulturze, która gada głupoty i wmawia nam, że za rogiem czeka na nas książę lub księżniczka z bajki, ale też stawiając czoło własnym małościom oraz drugiej stronie, która jest w stanie odwalić niejedną historię.

Po to są te negocjacje na początku, po to jest to twarde określanie granic, żeby była jasność, że nie wchodzisz w związek z kimś, kto jest psychopatyczny, wplątuje cię we współuzależnienie, chce wykorzystywać czy traktować źle. Takie osoby nie przejdą testu negocjacji, ba, one nawet nie usiądą z tobą do stołu. Test negocjacji relacji przejdzie osoba, która jest w stanie przeżywać miłość jako coś absolutnie i totalnie wzniosłego oraz znosić to, że ta druga, najbliższa mi na świecie osoba, tak mnie dziś wpienia, że już nie daję rady. Z tego wynikają: szacunek, życzliwość i mnóstwo innych fundamentalnych rzeczy, które realnie przekładają się na poczucie szczęścia i satysfakcji w związkach. Ale też jak tak myślimy o partnerstwie, to mamy szansę zrobić kolejną rzecz, która w tym algorytmie ma znaczenie, a mianowicie – naprawdę się razem rozwijać.

Z tego, co obserwuję, bardzo wiele małżeństw zawartych 15, 20 czy 25 lat temu rozbija się dziś o to, że kobiety w porównaniu ze swoimi partnerami rozwinęły się ogromnie, są jakieś 300 procent dalej. Owszem, mężczyźni też mają osiągnięcia – zawodowe czy intelektualne – ale relacyjnie i emocjonalnie bardzo często zostali w tej samej formie, w jakiej weszli w związek.

Co więcej, kobiety są umęczone tą harówką emocjonalną, która w żaden sposób nie przekłada się na ich spełnienie i zadowolenie. A ty mówisz, że najważniejsza jest miłość…
Zdecydowanie uczyniłabym miłość najważniejszym składnikiem związku romantycznego. Wcale nie przyjaźń, o której tak dużo się mówi w kontekście tego, że jak wygasa namiętność, to ona jedna zostaje. To tylko część prawdy. Kiedy namiętność wygasa i zostaje przyjaźń, to ten układ może nawet świetnie działać, ale zawsze będzie tak, że obydwie strony będą narzekały na jakiś fundamentalny brak. Może być to nazwane brakiem seksualnym, brakiem uwagi czy brakiem samorealizacji, ale to jest po prostu brak miłości. Oczywiście jak mamy 80 lat, to ta miłość wyraża się w sposób bardziej w przyjacielski niż erotyczny, ale to dalej jest miłość, a nie przyjaźń. Bycie blisko drugiego człowieka, także fizycznie, otwiera w nas takie przestrzenie, które się nie uruchomią nawet w bardzo zażyłej przyjaźni, siostrzeństwie czy też braterstwie. Nie przeżyjesz takiego zestawu emocji z nikim innym oprócz osoby, którą obdarzasz miłością. Mówię oczywiście o miłości nasyconej erotyzmem dwojga dorosłych ludzi.

Tylko znowu – nie jest to zestaw romantycznych porywów, śpiewania serenad i przynoszenia nenufarów z jeziora, ale przedziwny stan głębokiej otwartości, cierpliwości, akceptacji i zgody na to, że ta osoba nieuchronnie będzie się zmieniać, zmieniając też wasz związek. Tam, gdzie jest taka miłość, nie będzie nigdy momentu, w którym można spokojnie usiąść i powiedzieć sobie: „Dobra, to mamy już z głowy. Nie musimy się starać”.

Tylko czy my tu aby niebezpiecznie nie zbliżamy się do najwyższej formy miłości, tej bezwarunkowej? W związkach romantycznych jednak kochamy ludzi za coś. Na przykład za to, jacy są albo jacy jesteśmy przy nich.
Agape, czyli najwyższa forma miłości, jako idea jest rzeczywiście piękna i pięknie wybrzmiewa na przykład u Kieślowskiego czy w chorałach gregoriańskich. Dobrze, gdybyśmy jakiś dostęp do niej mieli, bo to obsługuje tę naszą tolerancję na niedoskonałości drugiej strony. Ale w ludzkich relacjach jest też eros, czyli miłość erotyczna, i ludens, czyli miłość radosna, ta pierwszych momentów bycia razem. A w bezwarunkowość nie wierzę. Raczej w to, że w tej drugiej osobie musi być coś takiego, o czym mówisz, coś, co tworzy absolutnie unikalną dynamikę między nami, jakiej nie będę miała z nikim innym. To jest coś na kształt alchemii. Moja serdeczna przyjaciółka wyznała mi kilka lat temu coś prostego, ale jednocześnie mocnego na temat partnera, z którym jest do dzisiaj, choć po drodze nie było im łatwo: „Nie rozumiałam, czemu my się wtedy rozstaliśmy, przecież on jest moją osobą”. Niezagruzowanie tego unikalnego połączenia jest kolejnym elementem tej skomplikowanej układanki.

Niezagruzowanie, czyli…?
Dbanie o to, by codzienność nie weszła nam na głowę, dogadywanie się po kłótniach, wyjaśnianie sobie nieporozumień, troszczenie się o siebie nawzajem, uwzględnianie swojego zdania, ale i próśb drugiej osoby. Próba – bo to nigdy się nie uda w stu procentach – niewchodzenia w egotyczne potyczki pod tytułem „kto ma rację oraz władzę”. Oraz zdolność do naprawy relacji, jeśli wydarzy się coś dramatycznego.

Tylko jeśli nie czujesz, że ktoś jest naprawdę twoją osobą, a głowę masz wypełnioną marzeniem o tym, by żyć w pałacu Buckingham, i nagle napotykasz trudność w związku, którą musiałabyś naprawić kosztem poświęcenia czegoś z siebie – to myślisz: „A na cholerę mam tak się wysilać?”. Jeśli nie czujesz, że jest coś wyjątkowego, to nigdy nie przekroczysz granicy swojego ego. I rozbijecie się o twój albo o jego egocentryzm. Bo żadne nie popuści. Dlatego kładę taki nacisk najpierw na negocjacje i bardzo pragmatyczne przyszpilanie tematu, żeby potem można było pomyśleć o miłości, w której jest miejsce na poświęcenie i cierpliwe znoszenie wad własnych i drugiej osoby.

Bo znów – testu negocjacji nie przejdzie osoba niedojrzała, narcystyczna czy socjopatyczna, która chce wykorzystać moje dobre serce i moją zdolność do dawania z siebie. Tam musi być i wymiana, i sense of connection.

A skoro pytasz o miłość, to uważam, że to jest prawdopodobnie najważniejsza rzecz, jakiej możemy doświadczyć w życiu, co wcale nie oznacza, że każdemu się uda czy że będzie to łatwe. Ktoś może być do tego zdolny, ale nie spotka kogoś, z kim będzie mógł zbudować związek. Dramatyzm tej sytuacji polega na tym, że nie da się stworzyć żadnej struktury, która zapewni spełnienie fundamentalnego pragnienia bycia kochanym i włożenia tego w formę relacji, która przetrwa.

Wobec miłości jesteśmy całkowicie bezbronni, dlatego dzieją się z nami takie trudne rzeczy. Tylko musi być to „coś” – jako rzekł mój ukochany bohater literacki Geralt z Rivii w jednym z opowiadań będącym przepiękną trawestacją bajki o Pięknej i Bestii: „Tak, ale miłość musi być prawdziwa”. A dobre partnerstwo jest w stanie przenieść ludzi absolutnie przez wszystko.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze