Gdy jeden z partnerów w relacji pełni funkcję troskliwego rodzica, zaś drugi osiada w roli nieporadnego dziecka, ta dysproporcja z czasem
musi przerodzić się w konflikt. O dynamice związków opartych na koluzji wzajemnej opieki – mówi terapeutka par Małgorzata Sokołowska
Artykuł pochodzi z magazynu „Sens” 09/2025.
Pojęcie koluzji w relacjach romantycznych jest znane od lat 60. XX wieku za sprawą szwajcarskiego psychiatry Jürga Willego. Wydawałoby się więc, że powinno funkcjonować w obiegu. Tymczasem gdy szukałam informacji na temat tej koncepcji, wyszukiwarka próbowała mi pomóc, pytając: Czy chodzi ci o kolizję? Przyszło mi do głowy, że może to wcale nie taka głupia sugestia. Coś jest na rzeczy?
Całkiem słuszna, bo według mnie koluzja jest rodzajem kolizji dziecięcych, nieuświadomionych wyobrażeń na temat relacji z rzeczywistością. Wyborowi partnera towarzyszy nadzieja, z której nie zdajemy sobie sprawy. Liczymy, że partner uleczy nasze dziecięce rany i uzupełni niedobory. Im one są większe, tym większe oczekiwania. Takie ukryte, niezaspokojone pragnienia skutkują zwykle burzliwym związkiem – i prowadzą właśnie do koluzji, czyli do niejawnej i nieświadomej wzajemnej gry partnerów, której podstawą jest nierozwiązany problem z dzieciństwa.
W związek koluzyjny wchodzą ludzie, którzy mają ranę w tym samym lub podobnym punkcie czy też obszarze rozwojowym. Wytworzyli jednak inny rodzaj obrony na krzywdę, której doświadczyli – czyli w postaci skrajnych cech i zachowań. To właśnie one stały się podstawą wzajemnej atrakcyjności i wyboru partnera. Dla przykładu ktoś, kim w dzieciństwie nie opiekowano się wystarczająco, będzie szukał osoby, która troskę da mu nawet w nadmiarze, wręcz go rozpieści, bo ma nadzieję, że dzięki temu ten potężny deficyt zostanie załatany. To niestety tak nie działa, a nawet działa dokładnie odwrotnie. Wchodząc w tak spolaryzowany układ, ludzie zamiast się dogadywać, coraz bardziej oddalają się od siebie, usztywniają się w swoich rolach i wzorcach zachowań, rozdrapując wzajemnie u siebie stare rany. To, co miało być rozwiązaniem doskonałym, okazuje się z czasem polem minowym. Często dochodzi już nawet nie do kolizji, ale do dużo poważniejszego karambolu emocjonalnego.
W opisach koncepcji Willego spotyka się określenie, że partnerzy pasują do siebie jak zamek do klucza. Z czasem coś się psuje w tym idealnym dopasowaniu?
To tylko pozorne dopasowanie, które nie leczy ran, ale je reaktywuje. W efekcie wszystkie lęki i niezaspokojone potrzeby uwydatniają się jeszcze bardziej, a więc partnerzy kończą w tym samym punkcie, w którym zaczęli, czyli w dzieciństwie, z tymi samymi frustracjami, tylko dodatkowo nasilonymi. Na tym polega koluzyjny paradoks, przy czym nikt nie robi sobie tego świadomie i celowo.
Aby wejść w koluzję, po pierwsze, musimy mieć do tego predyspozycje emocjonalne. Najczęściej jest to jakiś rodzaj krzywdy doznanej od opiekunów w danym momencie rozwojowym, która jest nieuświadomiona i niedomknięta, w związku z czym utknęliśmy emocjonalnie w tym miejscu. Po drugie, musimy spotkać osobę, która to w nas uaktywni. Nie każdy człowiek może uruchomić ten proces, tak jak nie każdy klucz pasuje do każdego zamka. Lubię używać pojęcia „gra” – do gry nie każdy da się zaprosić i nie każdy się w niej odnajdzie. Nieświadomie jednak często skanujemy otoczenie w taki sposób, że potrafimy wyłowić z niego dokładnie tych partnerów, z którymi można wejść w relację koluzyjną. Nie przesadzę, mówiąc, że ten dobór jest w pewnym sensie patologiczny, bo nie chodzi w nim o to, by na głębszym poziomie cokolwiek zmienić, ale o to, by pozostać w swojej roli, w swojej bańce, która jest strefą komfortu. Wyjście z niej wiązałoby się z pracą, wysiłkiem, a właśnie tego chcemy sobie zaoszczędzić.
Opór może budzić sama terminologia. Przyznam, że gdybym na terapii par usłyszała, że oto tkwię wraz z partnerem w związku opartym na koluzji oralnej albo, o zgrozo, analno-sadystycznej, byłabym przerażona!
Rzeczywiście, język używany dla opisywania tej koncepcji jest specyficzny, ponieważ wywodzi się wprost z freudowskiej psychoanalizy i koncepcji faz rozwoju dziecka: fazy narcyzmu pierwotnego, oralnej, analnej i fallicznej. Osobiście nie używam w pracy z pacjentami tego typu terminologii, aby nie zwiększać lęku i dystansu. Przekładam ten język na bardziej ludzki, odsłaniając mechanizmy rządzące relacją koluzyjną.
Typów koluzji jest kilka. Jest jakiś wspólny mianownik?
Jednym z powtarzających się, stałych elementów układu jest to, że jedna strona wykazuje zachowania progresywne – czyli aktywne, druga zaś regresywne – czyli bierne. Każdy z partnerów podtrzymuje zachowania obronne drugiego, co, jak sądzą, pozwala im otrzymać to, czego potrzebują.
Jak to wygląda w przypadku koluzji oralnej, na czym ona polega?
W koluzji oralnej, nazywanej też przystępniej koluzją wzajemnej opieki, w której miłość jest definiowana jako otaczanie troską, partner w pozycji regresywnej wchodzi w rolę małego dziecka, które daje się sobą opiekować. Jednocześnie sam nie rozwija w sobie elementów opieki i troski, jest w tym obszarze biorcą. Partner progresywny rozwija w sobie z kolei kompetencje i uczucia opiekuńcze. Jest jak matka karmiąca dziecko piersią, do czego zresztą odwołuje się sama nazwa. Partner matka rzetelnie i odpowiedzialnie, niczym rodzic właśnie, sprawuje opiekę nad partnerem dzieckiem.
Ważne jest to, że aby taka koluzja mogła zaistnieć i się rozwinąć, oboje partnerzy muszą postrzegać i interpretować miłość romantyczną jako obszar, w którym rzeczą najważniejszą jest dbanie, opieka i pomaganie.
Ktoś mniej zaradny życiowo i mniej samodzielny oddaje się pod opiekę komuś, kto chce i potrafi dawać troskę – to nie brzmi jak coś niebezpiecznego. Gdzie jest haczyk?
To nawet nie haczyk, lecz spory hak. Na początku relacji taki system może działać całkiem sprawnie. Jest dawca, jest biorca, oboje wydają się spełnieni. Dopóki nie dojdą do głosu nieświadome lęki z obu stron. W dojrzałej relacji ludzie powinni wchodzić w różne role – raz pomagać, raz otrzymywać pomoc, czasem pozwalać się sobą opiekować, a czasem tę opiekę nad drugą osobą roztaczać. Dopóki te role są elastyczne, jest element wzajemności i naprzemienności, nie ma powodu do obaw. W związku opartym na tym typie koluzji tak nie jest. Tu role są sztywne, a to pociąga za sobą serię konsekwencji.
W miarę upływu czasu partner dziecko zaczyna się coraz śmielej rozgaszczać na swojej pozycji. Partner matka oferuje mu opiekę właściwie nieograniczoną, a on bez skrupułów ją przyjmuje, co w pewnym momencie przybiera skrajną, wręcz absurdalną postać. Zaznaczam, że płeć nie ma tu większego znaczenia, bo dzieckiem w koluzji oralnej może być i mężczyzna, i kobieta. Jeśli kobieta wejdzie w rolę dziecka, małej dziewczynki, którą partner utrzymuje, organizuje jej życie, załatwia wszelkie sprawy, to do pewnego momentu ona będzie z tego czerpać, odtwarzać swoją rolę z dzieciństwa i rekompensować braki w tym obszarze. Jednak w którymś momencie – choćby obserwując inne pary – zda sobie sprawę, że jest dorosłą kobietą traktowaną jak dziecko. Zobaczy, że wprawdzie ma sporo korzyści z tego układu, jest rozpieszczana i właściwie zwolniona z całej odpowiedzialność za wspólne życie, jednak sporo na tym traci.
Co konkretnie?
Choćby możliwość rozwoju i sukcesu osobistego, doświadczania swojej mocy, mądrości. Sprawczość pozostaje bowiem po stronie partnera progresywnego, a to w pewnym momencie musi budzić frustrację i lęk – przed tym, że partner, czyli „matka zastępcza”, kiedyś może ją porzucić, odmówić opieki, wyjść ze swojej roli, zawieść ją, tak jak stało się to w dzieciństwie.
Co ciekawe, w rolę dziecka zwykle wchodzą osoby, które albo miały niedobór opieki ze strony rodzica, na przykład matka była nieobecna, nie mogła zajmować się dzieckiem tak jak powinna, czy tak jak ono tego potrzebowało, albo odwrotnie – były rozpieszczane, dostawały wszystko, co sobie wymarzyły, i w dorosłym życiu chcą kontynuacji tamtego życia. Lęk przed porzuceniem, oczywiście, wzmaga czujność. Taka osoba zaczyna bacznie obserwować partnera, wątpić, czy na pewno spełni on oczekiwania wobec „idealnej matki”. Sprawdza więc partnera, czyli piętrzy wymagania, zrzuca na niego coraz więcej obowiązków życiowych. Na poziomie nieświadomym dąży więc do rozczarowania, bo partner w końcu nie będzie w stanie spełnić wszystkich oczekiwań. Wtedy właśnie może zacząć „prześladować” go, jako tę „złą matkę”. Początkowy radosny komunikat typu: „Jestem słaba i malutka, a on jest wielki i opiekuńczy, więc niczego nie muszę się bać, on wszystkim się zajmie”, zamienia się na: „On ciągle mnie kontroluje, jest tyranem, nie mam wolności i wyboru, bez niego sobie nie poradzę i to jest jego wina”. Nawet jeśli ona w tej konfiguracji zacznie przejawiać tendencje do wyodrębnienia się w relacji i do wzięcia jakiejś odpowiedzialności za własne życie, partner będzie robił wszystko, żeby nadal pozostała w swojej bierności i nieporadności, bo tylko wtedy jest dla niego atrakcyjna i bezpieczna.
Partner jest zadowolony z takiego układu? Odpowiada mu jego rola rodzicielska?
Tak, partner matka potrzebuje kogoś bezradnego, bo dzięki niemu podtrzymuje wyidealizowany obraz siebie i nie czuje się przez niego zagrożony. Może ukryć swój lęk: „Gdy przyjmę pomoc, sam doświadczę regresji i stanę się zależny od partnera – on mnie zdominuje, tak jak moja matka kiedyś”. Partner dziecko nie kwapi się do pomocy i współdzielenia odpowiedzialności. Odrzuca swoje pragnienia bycia samodzielnym i sprawczym, bo boi się z kolei, że wtedy straci dowód miłości, którego mu do tej pory brakowało, czyli właśnie tę bezgraniczną troskę.
Partnerzy więc, na początku, przyjmując swoje role, opiekują się wzajemnie swoimi lękami. W pewnym momencie jednak piętrzące się oczekiwania partnera w roli dziecka tworzą frustrację także z drugiej strony. Człowiek w roli „matki zastępczej” zaczyna być wyczerpany odpowiedzialnością i tym, ile spada na jego barki. Nie ma się czemu dziwić, bo takie osoby to często, patrząc z zewnątrz, doskonali „ogarniacze”. Sprawiają wrażenie, jakby dysponowały nieograniczonymi zasobami energii. Kobiety w tej roli funkcjonują w trybie maszyny, na każdy problem błyskawicznie znajdują rozwiązanie, są w ustawicznym działaniu: wstają rano, szykują śniadanie dla całej rodziny, odwożą dzieci do placówek, następnie przywożą, a po drodze kupują papier toaletowy i żwirek dla kota, zaś w międzyczasie podejmują decyzje dotyczące inwestowania pieniędzy. Rozdźwięk pomiędzy wszystkimi zadaniami, które wykonują, jest ogromny. Aż trudno uwierzyć, że wszystko to robi jedna osoba. Oczywiście ma to swoją cenę – w tym przypadku kosztem jest zaniedbywanie siebie. Tu nie ma mowy o realizowaniu własnych, osobistych potrzeb.
Ale chyba partner matka dostaje coś w zamian?
Oczywiście są gratyfikacje. To zwykle „zaradne żony” i „wspaniali mężowie” podziwiani przez całe otoczenie za troskę i oddanie rodzinie. To dla nich nic wyjątkowego, bo już jako dzieci były przeciążane, wykorzystywane do prac domowych, zajmowania się rodzeństwem. Ich potrzeby już wtedy nie były ważne. Zasługiwały na miłość, opiekując się którymś z rodziców – chorym, uzależnionym, niedojrzałym – biorąc na siebie zadania ponad siły i wiek. To dzieci, które nigdy nie były dziećmi – i za to były cenione.
W pewnym momencie musi się chyba pojawić u partnera w roli rodzica oprócz zwyczajnego przemęczenia wściekłość, a może i zazdrość o uprzywilejowaną pozycję partnera dziecka, poczucie, że to niesprawiedliwe?
Tak, przy czym ta wściekłość pojawia się w odpowiedzi na brak wdzięczności ze strony partnera. To bardzo ważny element układanki, bo w zasadzie jedyną gratyfikacją, której potrzebuje partner opiekun, jest właśnie wdzięczność. Jak już wiemy – z lęku – nie chce pomocy, nie chce zaangażowania. To są komunikaty typu: „Niczego nie potrzebuję”, „Doskonale sobie radzę sama/sam”, „Ja to zrobię lepiej i szybciej, bo umiem”. Nawet jeśli partner dziecko chciałby zadeklarować działanie, to nie ma szans, by się wykazać. W tej transakcji walutą może być wyłącznie uznanie, jednak pojawia się komplikacja wynikająca z frustracji partnera dziecka, bo on też chce doświadczać szacunku i uznania, a partner to blokuje, wciąż go pomniejszając, uzależniając od siebie. Skoro spada do pozycji biernej i zależnej, nie chce okazywać wdzięczności, ponieważ tak naprawdę czuje potężną złość, że nie jest sprawczy i się nie rozwija. Jest więc często niewdzięczny z zasady lub „za karę”.
Zakłada, że branie tego, co dają, jest naturalne i oczywiste? To chyba postawa spod znaku take for granted, czyli przyjmowanie, że mi się po prostu należy...
Dokładnie tak. A nawet idąc krok dalej: należy mi się i właściwie łaski mi nie robisz. Mówimy wtedy o mechanizmie studni bez dna. Skoro nie mogę ujawnić swojej siły i sprawczości, bo wtedy utracę twoje względy, to dawaj bez końca! Ja ci dam w zamian moje posłuszeństwo, będę uśmiechnięty i zacisnę zęby – tak jak w dzieciństwie. Przełknę ból bycia pouczanym, traktowanym niepoważnie, nie będę protestować, kłócić się. W wyniku tej dynamiki partner dziecko w pewnym momencie w ogóle przestaje dawać oznaki wdzięczności, a to jest spora zmiana. Wobec braku uznania partner matka zaczyna wpadać we wściekłość. „Tak się poświęcam, tyram, a tu nawet głupiego »dziękuję« nie ma!” – takie zdania słyszę w gabinecie. Ten moment nazwałabym właśnie początkiem konfliktu koluzyjnego. Coś działało, a już nie działa.
Co dzieje się potem?
Partner w roli rodzica rozjuszony brakiem wdzięczności zaczyna wymagać od partnera dziecka, aby wreszcie zaczął działać, brać odpowiedzialność. Wymagając tego, jednocześnie podcina mu skrzydła: krytykuje, wyśmiewa, poniża. Faktem też jest, że wciąż wyręczany i obsługiwany latami partner dziecko rzeczywiście niewiele potrafi, bo do tej pory wszystko dostawał na tacy. Ta wyuczona bezradność sprawia, że pozornie błahe czynności, jak wyprawienie dziecka do szkoły, opłacenie rachunków czy zrobienie zakupów – nie mówiąc już o trochę trudniejszych, jak znalezienie czy zmiana pracy – są poza orbitą jego umiejętności albo przynajmniej trudnym wyzwaniem. Bajka się kończy, partnerzy zaczynają widzieć siebie inaczej. Opiekun przestaje być już dostarczający, wyrozumiały i wspaniały, a opiekowany – posłuszny, wdzięczny, bezradny i delikatny. Teraz partner w roli dziecka jest nienasycony i jednocześnie niewdzięczny, a wszystko dlatego, że ten w roli matki jest odrzucający i czepia się wszystkiego.
Ten, który dźwigał wszystko na swoich barkach, próbuje się bronić?
Broni się przez atak, a jednocześnie często dokonuje ważnego odkrycia na swój temat. Oto okazuje się, że nie jest wszechmocny, a właśnie takie miał dotąd o sobie wyobrażenie. Uwierzył w to w dzieciństwie – nie widząc wtedy w tym manipulacji. To jest kolejny ważny punkt do jego frustracji – pęknięcie na idealnym obrazie. Tymczasem jak każdy człowiek ma swoje ograniczenia, w pojedynkę nie „dowiezie” wszystkiego. Zaczyna mieć poczucie winy. To trudny moment spotkania z własnymi słabościami.
Wspomniałaś o zazdrości – o to, że partner dziecko dostaje, co chce. Ona się pojawia wraz ze świadomością, że jest we mnie taka wyparta potrzeba, by czasem ktoś się mną zajął, pomógł mi. Często wracają wówczas ból i cierpienie z dzieciństwa, wynikające z poczucia, że jestem kochana czy kochany za coś, tylko wtedy, gdy ogarniam, nigdy za darmo. Wraca poczucie krzywdy i obciążenie nadmierną odpowiedzialnością, za którą nie ma nagrody w postaci wdzięczności. Wybija przykre poczucie bycia wykorzystywanym. Wszystkie te czynniki po obu stronach prowadzą do eskalacji konfliktu, wzajemnej frustracji i rozczarowania.
Na czym polega terapia pary, która tkwi w koluzji wzajemnej opieki? Bo mam wrażenie, że ta sytuacja przypomina kwadraturę koła.
Bardzo dużo par funkcjonujących od lat w koluzji trafia do mnie właśnie z powodu poczucia błędnego koła. Ludzie generalnie dość dobrze radzą sobie z konfliktami, które nie są koluzyjne, są w stanie rozwiązać je z pomocą przyjaciół, rodziny, a nawet sami dojść do porozumienia. W przypadku koluzji to właściwie niemożliwe, a podejmowane próby nie tylko nie przynoszą rezultatów, ale są niesamowicie wyczerpujące. Przychodzą do mnie ludzie tak zagonieni w skrajności w odgrywanych rolach, że w terapii widzą ostatnią nadzieję. Często na początku towarzyszy im fantazja, że jako terapeutka sprawię, iż znów będzie tak dobrze jak na początku relacji, że dzięki terapii ich układ wróci do początkowego etapu idealnego dopasowania. Oczekują, że pomogę im utrzymać tę fantazję na temat miłości jako wspierania się i opiekowania się sobą, a dodatkowo sprawię, że partner dziecko nauczy się okazywać wdzięczność tak jak powinien, natomiast partner matka będzie znów dawał jak należy, i nie będzie taki tyranizujący. Niestety, terapia nie spełni podobnych oczekiwań, bo to w ogóle nie o to chodzi.
Jaki więc jest jej cel?
W terapii chodzi raczej o to, by zintegrować w każdej z tych osób projektowane dotychczas na partnera treści, potencjały i funkcje, które zintegrowane nie są. Czyli partnera matkę nauczyć, że ma prawo być słaby, potrzebować pomocy, prosić o nią i ją przyjmować. Że nie musi wszystkiego brać na siebie, a raczej nauczyć się rozkładać odpowiedzialność. Dzięki procesowi terapeutycznemu ta osoba krok po kroku integruje w sobie tę część, która do tej pory była zarezerwowana dla partnera w roli dziecka, a więc integruje dziecko w sobie. Z kolei partner dziecko uczy się odpowiedzialności, dbania o drugiego człowieka, sprawczości, aktywności w życiu, wychodzenia z roli podległej, często z roli ofiary. Tylko w ten sposób można doprowadzić do prawdziwej zmiany. Chodzi o to, by cechy regresywne i progresywne zintegrować w obu osobach tak, by stały się one pełnymi, autonomicznymi jednostkami. Tak leczy się pierwotną ranę z dzieciństwa, czyli przyczynę problemu, a nie tylko niweluje skutki.
Uczciwie mówię jednak, że to jest niełatwy proces. Praca z parami koluzyjnymi należy do trudniejszych terapeutycznych wyzwań także dlatego, że bardzo często ludzie w pierwszym odruchu wcale nie chcą zrezygnować ze swoich ról, bo otrzymują wzajemne gratyfikacje. Czasem potrzeba wielu miesięcy, by coś drgnęło, a nie każda para jest na taką pracę gotowa.
MAŁGORZATA SOKOŁOWSKA psychoterapeutka, terapeutka par, trenerka, wykładowczyni. Autorka koncepcji „Love in Business” i projektów: „Kobieta Czterech Żywiołów”, „Jak rozwinąć skrzydła?”, a także wielu autorskich warsztatów i treningów terapeutycznych, m.in. dla par – „Kochanie, w co my gramy?”, „Jak budować miłość dojrzałą?”. Wraz z mężem prowadzi Ośrodek Psychoterapii i Rozwoju Osobistego „Sokołowscy” w Szczecinie.