1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Maciej Stuhr: „Na nudę nie narzekam. Dzieje się. Czasami może nawet trochę za dużo.”

Maciej Stuhr: „Na nudę nie narzekam. Dzieje się. Czasami może nawet trochę za dużo.”

Maciej Stuhr (Fot. Adam Stępień/ Agencja Wyborcza.pl)
Maciej Stuhr (Fot. Adam Stępień/ Agencja Wyborcza.pl)
Pięćdziesiątka przyniosła w jego życiu kilka transformujących refleksji. Potrzebę, żeby zwolnić. Przesyt polityką. Przede wszystkim jednak to czas powrotów. Maciej Stuhr najpierw wrócił do rozśmieszania w autorskim kabarecie, z którym jeździ po całej Polsce, a niedawno również na plan kultowego serialu kryminalnego.

Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 12/2025.

Angelika Kucińska: Pierwszy sezon „Gliny”, 2004 rok. Jaki to był moment w pana karierze?

Maciej Stuhr: Czasem hazardzista, zamiast postawić pieniądze w sposób przewidywalny, robi krok w bok, bo ryzykując nieoczywistą kalkulacją, liczy na większą wygraną. To był właśnie taki moment w mojej karierze. Zadebiutowałem dość mocno w końcu lat 90., miałem już kilka sukcesów na koncie, dobrze przyjęty start w kabarecie, role w komediach „Chłopaki nie płaczą” czy „Fuks”. I wtedy zaciągnąłem ręczny hamulec, poszedłem do szkoły aktorskiej, gdyż chciałem od tego zawodu czegoś więcej.

Udział w „Glinie” był pierwszą konsekwencją decyzji, by spędzić kilka lat w akademii teatralnej w Krakowie. Wreszcie miałem do zagrania trochę więcej niż w pierwszych, oczywiście miłych, komediowych przygodach. Tu była prawdziwa Warszawa, nieprzypudrowana, i realistyczne życie bohaterów, w których się wcielaliśmy, bo policjanci z „Gliny” nie tylko gonią przestępców.

Mają też rodziny i kłopoty mieszkaniowe. Ojców na wózkach inwalidzkich i dziewczyny, w których są zakochani. 20 lat temu samo słowo „serial” budziło zupełnie inne skojarzenia niż dziś. Zwłaszcza w środowisku, w którym funkcjonowałem, krakowskim, inteligenckim. Teatr i film fabularny – to były miejsca dla największych aktorów. Gdy ktoś mówił, że marzy o serialu, to się wydawało podejrzane. Tylko że „Glinę” reżyserował Władek Pasikowski, nieustępliwy i bezkompromisowy, który postanowił zrobić serial na taśmie filmowej. Bardzo wymowne. W tamtym okresie dodawało to produkcji telewizyjnej wartości wizualnej.

„Glina” był formalnie odważny, a do tego miał misję. Pokazać koszt, z jakim wiąże się praca policjanta z wydziału zabójstw. O tym, że tę misję udało się zrealizować, dowiedział się pan na festiwalu komiksu w Łodzi. Co się tam wydarzyło?

Pojechałem na ten festiwal, bo mieliśmy z Czarkiem Żakiem dubbingować ekranizację „Kajka i Kokosza”. Pierwsze polskie 3D. Skończyło się na tym, że powstał tylko zwiastun, bo produkcja nie udźwignęła finansowo tej przygody. Ale przez chwilę było trochę zamieszania, w tym właśnie wizyta na festiwalu komiksu. Po głównej części spotkania z nami, gdy przyszedł czas na pytania od publiczności, pewien miły człowiek odniósł się, ku mojemu zaskoczeniu, do serialu „Glina”. Był policjantem z wydziału zabójstw, chciał podziękować mi za rolę Banasia. Przede wszystkim za to, że jego zdaniem zrozumiałem, iż nie jest trudno kogoś zabić, trudno potem z tym żyć. I to była jedna z najbardziej nokautujących opinii dotyczących mojego zawodu, z jakimi się spotkałem. Przecież my w sumie się wygłupiamy. Nawet jeśli mamy poważne miny, to pistolet, który trzymamy, jest plastikową zabawką. Nikomu nie zrobi krzywdy. W związku z czym nikt z nas nie jest w stanie się nawet zbliżyć do emocji ludzi, którzy z bronią mają do czynienia, niezależnie od tego, po której stronie stoją. A jednak historie, które opowiadamy, działają, i to na wielu poziomach.

Do tego stopnia, że są wręcz odczytywane jako potencjalnie zagrażające, bo produkcja „Gliny” została wstrzymana ze względów politycznych. Czy to za dużo powiedziane?

Nie posiadam stuprocentowo sprawdzonych informacji na ten temat, którymi mógłbym się podzielić, biorąc w pełni odpowiedzialność za słowa. Ale wiemy wszyscy, że telewizja publiczna jest miejscem, na które wpływają różne siły polityczne. Raz wiatr zawieje z tej strony, raz z innej. Kierunek podmuchu lubi się zmieniać. I, niestety, od lat nie udaje się zrobić tak, żeby to była zupełnie niezależna instytucja, która ma służyć kulturze.

Czytaj także: Polskie seriale na Netflixie. 10 tytułów, które cię nie zawiodą

Serial „Glina” przez kilkanaście lat nie wzbudzał zaufania osób, które decydowały o przydziale funduszy. 20 lat później świat „Gliny” wymagał korekty?

Tak, ale niekoniecznie dramatycznej. Zmieniła się sceneria, choć ta nasza też znowu nie aż tak bardzo. Ten serial nigdy nie skupiał się na lśniących wieżowcach, portretował mniej atrakcyjną stronę miasta, zyskując na autentyczności. Dla mnie jako aktora najciekawsze było jednak, jakie zmiany zaszły w moim bohaterze. Jak praca w „zabójcach” przez 20 lat odciska się na człowieku. Nie wierzę, że może nie odcisnąć się zupełnie. Musi coś w nim zostawić. Mój dziadek był prokuratorem i pracował w obyczajówce, jeździł do różnych incydentów i na pewno widział wiele trupów. W domu nigdy nie puścił farby. Był niezwykle kulturalnym, dystyngowanym, świetnie wykształconym człowiekiem, intelektualistą. Ale to, co widział w pracy, ta mroczna sfera rzeczywistości, którą próbował badać, musiała w nim zostać.

A jak się wraca na plan po 20 latach?

Ciekawie wchodzi się w te same buty, robiąc to tak, żeby właśnie nie wejść w te same buty. W teatrze odczuwam to jeszcze bardziej dojmująco, bo „Anioły w Ameryce” miały premierę w 2007 roku i od 18 lat gramy spektakl raz na jakiś czas. Mówię te same słowa w tej samej dekoracji, więc to już jest w ogóle kosmos. To sprawia, że człowiek, chcąc nie chcąc, nie tylko zaczyna wspominać, ale i zastanawiać się nad swoim życiem, nad upływem lat. Widzi, ile czasu minęło. Ile rzeczy się zrobiło…

Czytaj także: Fani polskich kryminałów czekali na to 17 lat. Powraca jeden z lepszych seriali policyjnych

W pańskim przypadku to są raczej wesołe przemyślenia. Dużo dobrego się zrobiło.

Powiedzmy tak: na nudę nie narzekam. Dzieje się. Czasami może nawet trochę za dużo. W drugiej części życia próbuję inaczej rozłożyć akcenty. Czy mi się to uda? Nie wiem. Na razie mi się nie udaje… Jest taki piękny mit w pokoleniu moich mistrzów – o aktorze, co umarł na scenie. Chodziło o to, że nic bardziej symbolicznego i cudownego nie może się przydarzyć. Odnoszę się do tego w swoim stand-upie, gdy pytam, czy ktoś z widowni ma takie marzenie, żeby umrzeć w pracy. Ja chyba bym nie chciał.

Nie romantyzuje pan wizji zagrania się na śmierć?

To refleksja, która przybrała na sile po odejściu taty. Bardzo kocham swój zawód. Wiele mu poświęcam, ale też bardzo wiele od niego dostałem. Natomiast czy chciałbym aż do sędziwego wieku spalać się w pracy, kosztem prawdziwego życia poza sztuką? Nie, chyba nie.

Dopóki żył pański tata, był pan młodym Stuhrem. To tożsamość, którą można sobie zatrzymać, nawet gdy zmienią się okoliczności?

Nie da się być młodym w wieku 50 lat. Zresztą już od co najmniej dekady przydomek „młody” przed moim nazwiskiem traktowałem jako żart. Pozwalał mnie umiejscowić w czasie na osi Stuhrów. To miłe, gdy ludzie się dziwią, że młody Stuhr zbliża się do emerytury, bo przez większość życia wyglądałem na młodszego, niż jestem. Nie można jednak zakłamywać rzeczywistości.

Pięćdziesiąte urodziny były przeżywane? Pojawiły się pytania, wnioski, plany?

Kilka rzeczy złożyło się na to, że zaczynam nowy etap. Odejście taty, pięćdziesiątka, moja wewnętrzna przemiana, sprowokowana przemyśleniami na temat zaangażowania w niektóre sprawy. Czuję przesyt polityką. Jak przez całe lata wyrywało mi się z piersi coś, żeby krzyczeć i stać w pierwszym szeregu, tak teraz już się nie wyrywa.

Może stracił pan wiarę w to, że ten krzyk ma sens?

Tak radykalnie bym tego nie ujął, ale faktycznie był czas, gdy rajcowała mnie walka. Bo przez pierwszą część życia byłem bardzo grzeczny, aż po „Pokłosiu” poczułem adrenalinę wynikającą z tego, że mogę się z kimś nie zgadzać. Zrozumiałem, że nie wszyscy muszą mnie kochać, a to, że mam własne zdanie, jest dowodem mojej męskości, siły, odwagi. Tylko że stanie w pierwszym szeregu nie jest zadaniem na całe życie, nie dla mnie. Muszę odejść na bok, uspokoić emocje.

O, a ja myślałam, że udział w „Glinie” to też wypowiedź polityczna. Choć to serial rozrywkowy, kryminalny, to przez to, że podkreśla niezłomną moralność funkcjonariuszy policji, może być komentarzem do społecznego zaufania wobec instytucji władzy. Dziś potrzebujemy im ufać nawet bardziej niż 20 lat temu.

Myślę, że nie takie były nasze główne ambicje, ale intuicja podpowiada mi, że Władysław Pasikowski byłby zachwycony tym, co pani mówi. Władek od zawsze uwielbia opowieści o walce dobra ze złem, o przewadze moralności nad jej brakiem. Wręcz jest w tym pragnieniu jak samotny jeździec na Dzikim Zachodzie, przemierza konno naszą filmową prerię i próbuje te zasady jednoznacznie formułować.

Czytaj także: Stare polskie seriale – 10 kultowych produkcji, do których wciąż wracamy. Nostalgiczna podróż przez klasyki telewizji

Mówi pan, że „Glina” to pierwsza dramatyczna rola w pańskim portfolio…

Można zaryzykować taką tezę.

Ale to może zabrzmieć, jakby umniejszał pan wagę swoich występów komediowych, a przecież trudno jest ludzi rozśmieszyć.

Nie umniejszam, wręcz przeciwnie. Wróciłem do rozśmieszania. Od dwóch lat jeżdżę po Polsce ze stand-upem. Jak ważny jest śmiech, zrozumiałem przy smutnej okazji pogrzebu Aśki Kołaczkowskiej, gdzie widziałem nieprzebrane tłumy ludzi i wszyscy mieli wypisane na twarzach niezwykłe emocje, silne i ważne. Te same emocje pojawiały się w komentarzach ludzi, którzy żegnali ją w internecie. Jak ona nam była potrzebna! Jej przedwczesne odejście było szokiem, wywołało potężną falę niezgody na los, który jest okrutny i zabiera nam kogoś tak istotnego. Nauczono nas, że cenna jest taka sztuka, która nami wstrząsa, wzrusza i dzięki której stajemy się mądrzejsi. Reszta to głupoty. Fakt, jest tyle niedobrej rozrywki, że często łatwiej wrzucić całą do jednego worka, niż przyznać, że dawanie ludziom radości ma sens. Jeśli ktoś potrafi sprawić, że na dwie godziny oderwiemy się od myśli o niespłaconej racie kredytu, też jest artystą. Może to nawet ważniejsze w czasach rosnących lęków? OK, nie wartościujmy, ale oddajmy honory ludziom, co udatne głupoty czynią.

Czytaj także: Zupełnie nowy wymiar – jak wychowują synów Kasia i Maciej Stuhrowie

Skąd potrzeba, żeby wrócić do stand-upu?

Stand-up to u mnie tylko hasło wywoławcze, to, co dzieje się na scenie, jest bardziej wieczorem autorskim. Śpiewam, robię nawet sztuczki iluzjonistyczne. Stand-up jako punkt wyjścia umożliwia mi powrót do prostszej formuły, dosadniejszej, mniej kulturalnej.

Wszystkie ruchy dozwolone?

Rozmawiałem o tym kiedyś z profesorem Bodnarem, że jeśli poprawność polityczna będzie geometrycznie rosnąć, to komicy znajdą się w kłopotach. Zawsze może znaleźć się ktoś, kto nie poczuje się rozśmieszony, tylko obrażony.

Na tym polega sztuka, żeby żart nie był przemocą.

Mnie jest bliska teza brytyjskiego komika Ricky’ego Gervaisa. It’s just a joke. Ale jeżeli jedynym kryterium oceny żartu jest jego śmieszność, to musi być on naprawdę śmieszny. Jeśli jest autentycznie zabawny i inteligentny, może dotyczyć choćby i Holokaustu. Czasami stand-uperzy przekraczają granice, żeby wykorzystać sam fakt przekroczenia i w ten sposób wywołać śmiech. Ale wtedy to reakcja, która wynika z napięcia, bo trzeba się zaśmiać, gdy nie wiadomo, co innego zrobić.

Czytaj także: Czy lubi chłopca, którym był? Maciej Stuhr wspomina czasy swojego dzieciństwa

A pan sam teraz potrzebuje komedii?

Zaczynałem od komedii, potem skręciłem w stronę aktorstwa dramatycznego, teatralnego, ważniejszych filmów, istotnych tematów. Przyszły jakieś rozróby polityczne, a ja nigdy nie miałem ambicji, żeby stać się komentatorem. Wydarzyło się samo, ale i spodobało mi się mówić rzeczy kontrowersyjne. Nie bałem się, zobaczyłem wręcz w tym swoją siłę. Równolegle byłem częścią jednego z najważniejszych dla aktora zespołów artystycznych, realizując z Krzysztofem Warlikowskim projekty z najwyższej półki. Dziś po pierwsze marzy mi się, że będę odrobinę mniej pracować. A po drugie żona od lat namawiała mnie do stand-upu. Trochę się broniłem, bo w teatrze sam nasiąkłem przekonaniem, że to taka rozrywka, w której strasznie chałturzą, lepiej nie patrzeć w tamtą stronę. Aż zaczęła mi kiełkować wizja programu na własnych zasadach. Po premierze poczułem niezależność, jakiej wcześniej nie czułem. I muszę powiedzieć, że otrzymałem też największą nagrodę w postaci pełnych sal, gdziekolwiek pojadę. Żaden producent, żaden reżyser, żaden sponsor mi nie mówi, co jest śmieszne, a co nie jest, co wypada powiedzieć, a czego mówić nie wypada. Daję ludziom dwie godziny beztroski.

À propos reżyserów i producentów. Pracował pan z pierwszą ligą, a pytany w wywiadach o najważniejszy film w karierze, wskazuje „Powrót do tamtych dni”, debiut Konrada Aksinowicza.

Od 10 lat gram role, które już grałem. Nawet pomijając „Glinę”, bo to wyjątkowy powrót. „Planeta singli”, „Belfer”, „Szadź”. To wielki przywilej, że ludzie chcą kontynuacji – i dziś miara sukcesu aktora. Z tej perspektywy jednak „Powrót do tamtych dni” był w ostatniej dekadzie jednym z niewielu nowych, oryginalnych projektów, które mi zaproponowano. To marzenie każdego aktora, by zagrać tak skomplikowaną postać, dotkniętą chorobą alkoholową. W dodatku ten film cudownie portretuje lata mojego dzieciństwa. Pamiętam te…

…ortaliony?

Ortalionów może nie nosiłem, ale był kolorofon na dyskotekach szkolnych, były wycieczki z tatą do Pewexu i marzenia, żeby mieć ten zestaw Lego ze statkiem. Były wypożyczalnie kaset wideo i pan, którzy krzyczał, gdy się oddawało nieprzewiniętą.

Łatwiej być ojcem czy synem?

Dopiero teraz, po odejściu taty, pozwalam sobie widzieć, że nie zawsze było łatwo być synem. Całe życie robiłem dobrą minę. Ze wszystkim sobie poradzę, jest spoko. Bycie synem Jerzego Stuhra miało niebywałe zalety, ale był to też olbrzymi ciężar. Dlatego szukałem własnej drogi. Zresztą muszę pochwalić siebie za postawę sprzed 30 lat. To był dobry pomysł, żeby wejść do show-biznesu przez kabaret, a więc tylnymi drzwiami. Nikt mi nie zarzuci, że cokolwiek komuś zawdzięczam, bo sam sobie wytuptałem.

Maciej Stuhr, aktor filmowy, teatralny i kabaretowy. Felietonista „Zwierciadła”, który chwilowo zrobił sobie przerwę. Obecnie można go zobaczyć w nowym sezonie serialu „Glina” na platformie SkyShowtime oraz podczas trasy po Polsce ze spektaklem kabaretowym „Mam to wszystko w standupie”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE