Ciągle się wymykała. Limitom jednowymiarowych ról i podszeptom własnego ego, pazernego na głaski. Nie chciała grać estetycznych dodatków do głównego bohatera, nie chciała być lalką propagandowo używaną przez złą władzę, a finalnie już nawet nie chciała być aktorką. I właśnie dlatego Małgorzata Braunek pozostaje jedną z największych ikon polskiego kina.
Można długo wyliczać sytuacje, w których zawzięcie stawiała opór, podważając sens tych wszystkich nakazów i zakazów, którymi ogranicza się wolność kobiety – nieważne, czy ta kobieta jest akurat studentką akademii teatralnej, żoną, matką, kochanką, znaną aktorką albo byłą gwiazdą kina, centralną postacią warszawskiej bohemy albo natchnioną nauczycielką buddyzmu zen. Zarówno na planie zdjęciowym, jak i poza nim – nie pozwalała redukować swojej obecności do jednej roli. Była niesforna, osobna, niezależna. Była kompletna. Była inna.
Nie grała w filmach, z którymi się nie zgadzała. Jeszcze jako bardzo początkująca aktorka potrafiła upomnieć reżysera, że tworzy bohaterkę z papieru, w której nie odnajdzie się żadna dziewczyna. A raz nawet zagrała w produkcji, w której nie zamierzała się pojawić – i to był pewnie jeden z najbardziej jaskrawych przejawów jej przewrotnej natury.
Nie chciała być Oleńką w ekranizacji „Potopu”, bo daleko jej było do konserwatywnie patriotycznej prozy Henryka Sienkiewicza. Ale był ktoś, kto nie widział jej w tej roli jeszcze bardziej niż ona sama – opinia publiczna. Gdy poszło w świat, że Braunek jest brana pod uwagę, rozpętała się burza. Do redakcji magazynów przychodziły listy od rozjuszonych czytelników i czytelniczek, że to się nie godzi, żeby aktorka o aparycji i reputacji zarozumiałej, wyemancypowanej uwodzicielki zagrała nieskalanie cnotliwą szlachciankę. To przecież zamach na dziewictwo, tfu, dziedzictwo!
Przypadkowi przechodnie zaczepiali ją na ulicy, żeby wyrazić swoje zdanie na temat skandalicznego w ich mniemaniu castingu. „Dopóki nie wylał się na mnie kubeł pomyj, wcale nie byłam przekonana, czy powinnam przyjąć rolę. Początkowo śmieszyła mnie ta nagonka, ale w końcu zaczęła boleć. Pomyślałam: dlaczego ktoś ma prawo oceniać moje predyspozycje, zanim cokolwiek się wydarzy. Jeżeli wcześniej miałam wątpliwości, w tym momencie przeważyły ambicje. Udowodnię, że potrafię” – mówiła Łukaszowi Maciejewskiemu w rozmowie do książki „Aktorki. Spotkania”.
Braunek nie chciała być Oleńką, ale gdy zobaczyła, jak bardzo inni nie chcą, żeby była nagle zachciała. Logiczne, prawda? Przede wszystkim cudowne w tym żarliwym zapale, by nie poddać się cudzym oczekiwaniom.
„Dopiero podczas kręcenia »Potopu« zorientowałam się, że ten nieprawdziwy obraz mojej osoby uruchamiał w ludziach niechęć, agresję, wręcz jawną nienawiść. Nie pasowałam Polakom do roli Oleńki – obrazu Świętej Dziewicy Polki. Za nic na świecie nie powinnam kalać swoją osobą dobra narodowego. [...] Dobrze, że wtedy nie byłam jeszcze buddystką, bo pewnie ci »prawdziwi« Polacy zlinczowaliby mnie i za to” – a to już cytat z wywiadu rzeki „Jabłoń w ogrodzie, morze jest blisko”, który z Małgorzatą Braunek przeprowadził Artur Cieślar.
Braunek była bardzo dobrą aktorką, wnosiła sporo świeżości do polskiego kina, grała nowocześnie, surowo. Obdarzona naturalną charyzmą, przykuwała uwagę, nawet pozostając na drugim planie, a swoim bohaterkom przydawała nieoczywistości. Miała potencjał, by sprawdzić się w różnorodnych rolach, ale jej kariera – zwłaszcza pierwszy rozdział, przed przerwą od aktorstwa – potwierdza smutną prawdę o branży filmowej, która notorycznie szufladkuje kobiety, skazując aktorki na jeden typ postaci. Ewentualnie dwa.
Ją też obsadzano stereotypowo. W rolach apatycznych, ale intrygująco atrakcyjnych obiektów fantazji erotycznych – jak Anka z „Ruchomych piasków” Władysława Ślesickiego (1968), młoda studentka, która niespodziewanie burzy sielankę męskiego wyjazdu ojca i syna. Albo nadal obiektów fantazji erotycznych, ale temperamentnych – jak Teresa ze „Skoku” Kazimierza Kutza (1967), żądna przygód dziewczyna z nadmorskiego PGR-u. „Przeszłam zdjęcia próbne. Zostałam wybrana i zagrałam wiejską, żywiołową dziewczynę. Obdarzona prostolinijnym charakterem, była otwarta i nie kryła swoich emocji. Przeżywając pierwszą miłość, pierwsze zbliżenie seksualne, okazywała to całą sobą, pesząc tym chłopaka, którego grał Marian Opania” – wspominała w rozmowie z Arturem Cieślarem.
W wydanej niedawno książce „Braunek. Biografia” autorka Joanna Podsadecka wraca do wspomnień koleżanek i kolegów Małgorzaty Braunek ze studiów aktorskich. Ich opowieści potwierdzają, że młoda Braunek była czytana na dwa sposoby. Jedni widzieli w niej wyniosłą piękność w typie skandynawskim – wrażliwą, ale asekuracyjnie chłodną. Inni mówią, że lubiła towarzystwo i głośno się śmiała.
Wszyscy są zgodni, że była odważna. Od początku, jeszcze jako studentka warszawskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, występowała w filmach wzbudzających emocje. Jej role kruszyły tabu, bo z rozmysłem wcielała się w dziewczyny wyzwolone, pewne siebie, świadomie używające swojej seksualności. Irena z „Polowania na muchy” była zupełnie nowym typem bohaterki, wcześniej nieobecnym w polskim kinie, przyzwyczajonym do bezwolnych, pruderyjnych trzpiotek. Braunek po premierze filmu Andrzeja Wajdy stała się idolką młodych Polek, które chciały nosić się tak ekstrawagancko jak filmowa Irena (a ta nie rozstawała się z parą wielkich okularów przeciwsłonecznych) i być jak ona – dominująca, a nie zdominowana, śmiała, a nie permanentnie onieśmielona awansami mężczyzny. To właśnie o Irenę walczyła z reżyserem, bo Wajda chciał ze swojej bohaterki zrobić bezwzględną i okrutną femme fatale, ale Braunek nie zgodziła się na tak kategoryczny, odklejony od rzeczywistości rys.
Dzięki jej wysiłkom i wrażliwości „Polowanie na muchy” nie było wyłącznie tendencyjną satyrą na rządy apodyktycznych kobiet, bo wpisywało się również w nabierającą wówczas temperatury dyskusję o kulturowych definicjach męskości i kobiecości.
Bohaterki Braunek miały w sobie feministyczną moc, nawet jeśli prowadzili ją na planie reżyserzy umiarkowanie zorientowani w takich rewolucyjnych koncepcjach jak ta, że kobieta to nie tylko zgrabne ciało. Tym bardziej smuci, że nawet dziś, po latach, biografka aktorki referuje ich mizoginiczne opowieści zupełnie bezrefleksyjnie, w tonie nieszkodliwie rubasznej anegdoty zza kulis. Wraca na przykład do książki „Będzie skandal”, w której Kazimierz Kutz tak opisywał prace nad filmem „Skok”: „Kompletując ekipę, przypomniałem sobie o Małgorzacie Braunek, którą kojarzyłem ze szkoły aktorskiej. Bardzo mi się spodobała. Młodziutka wtedy była i niesłychanie ponętna […]. Miała ksywę Młynarka – że taka biała, świetlista. Ja nazywałem ją Browning: ze względu na jej wystrzałowość; stanowiła kieszonkową, lecz morderczą broń na samców, których zawsze otaczała ją chmara. Nic dziwnego, skoro w mini, w tamtych czasach odzieniu u panienek bardzo modnym, wyglądała tak odurzająco, że co drugi facet kompletnie cipiał”. Jest też cytat z Daniela Olbrychskiego, który mówił o Braunek, że to „dziewucha na schwał: blondyna, przy kości, cycata, dupiasta, silna pływaczka”. Jest wątpliwie malownicza opowieść o tym, jak to Wajda zgłosił się po radę do Kutza, bo nie wiedział, jak rozruszać na planie młodą aktorkę, na co miał usłyszeć: „A nie jest źle przed ujęciem dać jej setę!”.
Małgorzata Braunek jako aktorka, działaczka społeczna i nauczycielka buddyzmu miała gigantyczny wpływ na otaczający ją świat, brała czynny udział w politycznych przewrotach, katalizowała zmiany obyczajowe. Czy naprawdę bardziej atrakcyjna jest opowieść o tym, jak działała na mężczyzn? Albo o jej relacji z Andrzejem Żuławskim? Tak, byli małżeństwem, a w latach 70., gdy poznali się i związali ze sobą, uchodzili za najgorętszą parę artystycznej Warszawy. Braunek zagrała w dwóch filmach Żuławskiego: w „Trzeciej części nocy” i „Diable”. Na plan tego drugiego wracała niechętnie, wciąż obolała i zmęczona chwilę po narodzinach ich syna Xawerego, ale Żuławski zaparł się, że to musi być ona i zwolnił aktorkę Barbarę Brylską, która przez chwilę zastępowała Braunek w produkcji. Gdy prowokacyjnie wypełniony przemocą i seksem „Diabeł”, na długie lata zatrzymany przez cenzurę, wreszcie trafił do kin, z małżeństwa Braunek i Żuławskiego zostały już tylko zgliszcza, a reżyser zdążył w międzyczasie nakręcić swoje słynne „Opętanie” – transparentny w pragnieniu małostkowej zemsty i po seksistowsku diabolizujący kobiece pożądanie film o niewiernej żonie, która zdradza, bo jej ciałem zawładnął demon. Opętaną, histerycznie rozerotyzowaną małżonką była w domyśle oczywiście Braunek, a demonem – Andrzej Krajewski, tłumacz i pisarz, dla którego porzuciła Żuławskiego.
Niektórzy wciąż ulegają złudnemu wrażeniu, że Braunek kształtowali mężczyźni, z którymi żyła. Czyli jej kariera filmowa nabrała rozpędu, gdy pozostawała w związku ze świetnie zapowiadającym się reżyserem, a gdy poznała Krajewskiego, wyznawcę filozofii Wschodu – odkryła alternatywne praktyki duchowe i umocniła się w decyzji o porzuceniu aktorstwa. To też perspektywa ustawiona przez stereotypowe przekazy na temat roli i mocy kobiety. Tymczasem ona była autonomicznie mocarna w swojej ciekawości świata i wierności wartościom, które wyznawała. Kiedy zaczynała grać pierwsze role w filmach, była jeszcze studentką, ale snobistyczne środowisko akademickie nie reagowało entuzjastycznie na jej sukcesy – przeciwnie, w bohaterkach, które wybierała, upatrywano dowodów na nieprzyzwoitą zuchwałość Braunek. Rzuciła więc studia. Wiedziała, że będzie mniej zarabiać, bo w PRL-u dyplom miał wpływ na wysokość honorarium, ale ona aktorstwo traktowała jak misję, szlachetną drogę ku pełnemu samopoznaniu i trening empatii. Do czasu.
„Nie podobało jej się, że żyje cały czas w oczekiwaniu na telefon z nową propozycją, że jest od tego uzależniona jak niewolnica. Poza tym nie chciała grać wszystkiego, jak leci, scen dwuznacznych moralnie, etycznie, na przykład brutalnych, gwałtownych, w których wychodzą ciemne strony człowieka. To ją psychicznie wykańczało” – opowiadał prawie 10 lat temu Andrzej Krajewski w wywiadzie dla „Dużego Formatu”.
Z Krajewskim podróżowała do Azji, gdzie spotkała Dalajlamę, oddawała się regularnym medytacjom nad podstępną naturą ego, niedługo później dochodząc do wniosku, że potrzebuje przerwy od zawodu, który podkręca niszczący apetyt komplementów i uznania. Przestała grać, wspólnie z mężem organizowali warsztaty medytacyjne, a wreszcie sama została nauczycielką buddyzmu zen.
Małgorzata Braunek z mężem Andrzejem Krajewskim i córka Oriną (Fot. Archiwum Andrzeja Krajewskiego)
Zmiana wyznania miała kluczowy wpływ na decyzję o odejściu z branży, ale równie istotne były względy polityczne. Popularna i piękna, miała być fotogeniczną twarzą PRL-owskiego kina, używaną przez rządzących na propagandowych delegacjach artystów i artystek do Moskwy. Nie chciała służyć władzy, która łamie prawa człowieka, z czym się przecież fundamentalnie nie zgadzała.
Małgorzata Braunek była urodzoną aktywistką. Pragnęła lepszego świata, zmieniała ten kawałek rzeczywistości, który mogła zmienić. „Mama mocno wspierała opozycję, udzielała ludziom schronienia. Dzięki temu miałem okazję siedzieć na kolanach u księdza Popiełuszki, słuchać Jacka Kuronia, jak opowiada o ruchach opozycji, czy obserwować Maćka Zembatego i Johna Portera, jak u nas nagrywają piosenki dla Radia Wolna Europa. Tak budował się mój kręgosłup moralny” – opowiadał Xawery Żuławski w książce poświęconej ojcu „Żuławski. Szaman”.
Sama Braunek w rozmowie z Arturem Cieślarem w książce „Jabłoń w ogrodzie, morze jest blisko” przyznaje, że empatię i głód zmiany kształtowało w niej własne wykluczenie, którego doświadczyła jeszcze w dzieciństwie. „Wytknięto mnie palcem jako inną, tę, którą należy potępić i wykluczyć z powodu niemieckiego nazwiska. Pewnie też dlatego, że nie chodziłam na lekcje religii. Dla niektórych nie byłam Polką, bo ewangeliczka znaczyło Niemra, gestapówa – takie określenia docierały do moich uszu. Dostawałam też karteczki informujące, co należałoby zrobić z takimi jak ja” – mówiła.
Wycofała się z aktorstwa na prawie 25 lat, w pełni wróciła na ekrany kin rolą w filmie „Tulipany” Jacka Borcucha, a później grała w lubianych serialach. Gdy zachorowała na raka jajnika, wspólnie z Andrzejem Krajewskim stworzyli Fundację Bądź, realizującą kampanie edukacyjne z zakresu medycyny integralnej i inspirujące holistyczne myślenie o zdrowiu. Po śmierci aktorki, latem 2014, stery w fundacji przejęła Orina, córka Braunek i Krajewskiego, również aktorka. To zresztą
Orina w książce „Braunek. Biografia” wystawia najbardziej poruszające świadectwo siły, którą była Małgorzata Braunek. „Miała odwagę w podążaniu własną ścieżką, odwagę introspekcji, odwagę w byciu lojalną wobec siebie, wobec swojej drogi, wobec własnych wyborów, wobec tego, co jest głębiej, co uważała za szczere, za prawdziwe”.
Fot. materiały prasowe