1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Relacje
  4. >
  5. Gdyby rodzice chodzili na terapię... Czy nasze życie byłoby wtedy lepsze?

Gdyby rodzice chodzili na terapię... Czy nasze życie byłoby wtedy lepsze?

Ilustracja Joanna Rusinek
Ilustracja Joanna Rusinek
Dzieci z pokolenia 30 plus gremialnie ruszyły rozprawiać się z demonami z dzieciństwa. Zapełniają gabinety psychoterapeutyczne, czytają poradniki, także te pisane przez rówieśników. A ich rodzice? Nie widzą takiej potrzeby. Tylko nieliczni robią rachunek sumienia.

Urszula Dudziak, mama dwóch dorosłych córek: 46-letniej Kasi i Miki, lat 44, nie była nigdy na terapii. Tak wyszło, a szkoda, uważa teraz. Bo nie miała lekko – Mika cierpiała na chorobę dwubiegunową, Kasia od dziecka była silna i niezależna. Jako nastolatki obie dały jej popalić.
– Gdybym wtedy poszła na terapię, byłoby mi łatwiej – przyznaje. – Ale w tamtych czasach terapia w Ameryce, gdzie mieszkaliśmy, oznaczała finansową rujnację, poza tym nie była tak oczywista jak teraz.

Na terapii nie była też Iwona Kwaśny, mama 38-letniego Bartka, Maćka, lat 36, i Zofii, lat 34. Wtedy, gdy miała największe problemy wychowawcze, czyli gdy dzieci dorastały, nawet nie przyszło jej to do głowy. Dzisiaj też się nad tym nie zastanawia.
– Bo co by to dało? – pyta. – Czasu nie zawrócę, swoich błędów nie cofnę. Nie chcę się biczować, wystarczy, że biczują mnie dzieci. Mają mi za złe wszystko: brak czasu, wspólnych wyjazdów, różnych atrakcji, które mieli ich koledzy i koleżanki. No i przede wszystkim wyrzucają mi, że w domu było piekło. No cóż, mają rację, ich ojciec był alkoholikiem. Ale według nich to też moja wina, bo powinnam się z nim była wtedy rozwieść. Może i tak. W ubiegłym roku mąż zmarł, więc myślałam, że skoro nie ma już źródła problemu, moja relacja z dziećmi się poprawi, ale tak się nie stało. Nie uważam, żeby terapia nam w tym pomogła. Może pomoże czas? Na to liczę.

Zaabsorbowanie sobą podszyte lękiem

Rodzice mają wiele argumentów na swoje usprawiedliwienie, czasem zasadnych, jak ciężkie warunki życia, brak wsparcia, młody wiek inicjacji w rodzicielstwo. Ale – jak podkreśla Lindsay C. Gibson, psycholożka, autorka książki „Dorosłe dzieci niedojrzałych emocjonalnie rodziców” – przede wszystkim brakuje im autorefleksji nad swoją dojrzałością emocjonalną, a raczej nad jej brakiem. Bo zdaniem psychologów to właśnie niedojrzałość emocjonalna rodziców wpływa w głównej mierze na ich niewydolność wychowawczą i w konsekwencji – na życie dzieci.

Lindsay C. Gibson przedstawia w swojej książce coś w rodzaju portretu niedojrzałego emocjonalnie rodzica. Warto mu się przyjrzeć. Może dostrzeżemy w nim znajome rysy?

Otóż tacy rodzice, choć często radzą sobie świetnie w sferze zawodowej, to mają problemy w relacjach międzyludzkich. Bywają nieelastyczni, impulsywni. Redukują trudne sytuacje tylko do tych, z którymi będą w stanie się zmierzyć. Gdy wyrobią sobie zdanie na jakiś temat, zamykają się na inne rozwiązania.

Inną ich cechą jest to, że nie potrafią radzić sobie ze stresem. Reagują wtedy w reaktywny, stereotypowy sposób – negują rzeczywistość lub ją wypaczają. Mają też problem z przyznaniem się do błędu, ignorują fakty, obwiniają ludzi. Nie potrafią regulować swoich emocji, oczekują, że inni będą spełniać ich życzenia. Często szukają pocieszenia, sięgając po środki odurzające lub leki.

Niedojrzali emocjonalnie rodzice często zachowują się jak dzieci. Czyli kierują się tym, co wydaje im się w danej chwili najprzyjemniejsze. Nawet nie próbują przy tym ocenić sytuacji obiektywnie. Od tego, jak jest naprawdę, bardziej interesują ich własne emocje.
Tacy ludzie irytują się odmiennymi poglądami innych, ponieważ uważają, że wszyscy powinni myśleć jak oni. Nie są w stanie zrozumieć i zaakceptować prawa innych do własnego zdania. Czują się komfortowo tylko w tych relacjach, w których role są ściśle zdefiniowane i wszyscy podzielają te same przekonania.

Są przy tym skupieni na sobie, co Gibson nazywa „zaabsorbowaniem sobą podszytym lękiem”. Według psycholożki to cecha wszystkich niedojrzałych emocjonalnie osób. Tacy ludzie wciąż monitorują, czy ich potrzeby na pewno są zaspokajane, czy nikt ich nie obraził. Ich poczucie własnej wartości wzrasta lub obniża się w zależności od tego, jak reagują na nich inni. Nie znoszą być krytykowani, umniejszają więc znaczenie własnych błędów. Ponieważ zaabsorbowanie sobą pochłania całą ich energię, to uczucia innych schodzą na dalszy plan. Jak pisze Gibson, takie osoby są na wskroś autoreferencyjne, czyli podczas każdej interakcji wszystko biorą do siebie. Nie są jednak autorefleksyjne. Koncentrują się na sobie nie po to, żeby pogłębić swoją wiedzę, zależy im tylko na byciu w centrum zainteresowania.

Matka swojej matki

Olga ma 45 lat i dwoje dzieci: 20-letnią Jankę (córkę) i 74-letnią Bożenkę (tak do niej się zwraca i tak o niej opowiada, choć to jej mama). Mąż odszedł 10 lat temu. – Długo rozpaczałam, bo to miłość mojego życia. Ale teraz mu się nie dziwię – mówi Olga. – Nie wytrzymał w tym trójkącie, z moją zaborczą matką i ze mną miotającą się między nią a nim. Od kiedy pamiętam, matka zawsze z jakiegoś powodu cierpiała. A to migrena, a to brzuch, a to kręgosłup. Całe życie obolała, niezadowolona, smutna. W domu musiało być cicho i czysto, na tym punkcie miała hopla. Jako dziecko zazdrościłam koleżankom, których mamy głośno się śmiały i pozwalały robić bałagan, a nie, jak moja mama, powtarzały w kółko, żeby sprzątnąć w pokoju, ze stołu, z biurka. Teraz wiem, że tata rozwiódł się z mamą, bo nie mógł sprostać jej wymaganiom. Rozwód rodziców był w pewnym sensie wyrokiem na mnie, bo od tego momentu stałam się dla Bożenki całym światem. Pielęgniarką, opiekunką, przyjaciółką, której zwierzała się z zaprzeszłych intymnych sytuacji z ojcem. Na poziomie słów padało dużo zapewnień o miłości, ale w realu było i nadal jest traktowanie mnie jako swojej matki. W takim klimacie i w takiej rzeczywistości dorastała moja córka. Dlatego, dla niej, postanowiłam pójść na terapię. Proponowałam to również Bożence. Oburzyła się: „Chcesz ze mnie zrobić wariatkę!”. Nie mam co liczyć, że ona się zmieni.

Matka Olgi uosabia jedną z bardziej charakterystycznych cech niedojrzałych emocjonalnie rodziców – skłonność do odwracania ról. Tacy rodzice traktują swoje dzieci tak, jakby były ich rodzicami (co ma swoją nazwę: parentyfikacja). Oczekują od nich pocieszenia, uwagi, zrozumienia, pomocy. Chcą, aby były ich powiernikami, terapeutami, z którymi rozwiązują swoje problemy życiowe i małżeńskie. Często też oczekują, że dzieci będą ich wychwalać, cieszyć się z ich sukcesów. Czyli że będą zachowywać się dokładnie tak, jak zachowują się rodzice.

Bożenka, jak większość niedojrzałych emocjonalnie matek, ma problem z empatią i wchodzeniem w bliskość. A empatia to fundament w relacjach rodziców z dziećmi, niezbędny do nawiązania prawdziwej głębokiej więzi. Psychologowie podkreślają, że empatia wymaga wysiłku wyobraźni zwanego mentalizacją. Czyli zdolności uzmysłowienia sobie, że inni ludzie mają odrębne umysły i procesy myślowe. Dzięki mentalizacji jesteśmy w stanie uchwycić punkt widzenia innych ludzi, ich przeżycia, ponieważ zdajemy sobie sprawę z tego, że inni różnią się od nas. A rodzice niedojrzali emocjonalnie tego nie dostrzegają. Według nich syn i córka myślą i czują to samo, co oni.

Tacy rodzice bywają niekonsekwentni i niespójni wewnętrznie. Lindsay C. Gibson pisze, że przypominają amalgamat niepasujących do siebie części zapożyczonych z różnych źródeł. Raz są kochający, raz obojętni, raz wściekli, obrażeni, raz radośni. Żadnego ich stanu nie da się do końca przewidzieć, zmienia się jak w kalejdoskopie. Dzieci, owszem, doświadczają przelotnych chwil bliskości z rodzicami, ale nie wiedzą, kiedy ani w jakich okolicznościach mogą na to liczyć.

Jakie skutki ma dorastanie z niestabilnym emocjonalnie rodzicem? Dziecko jest w ciągłym stanie napięcia, co osłabia jego poczucie bezpieczeństwa. Rodzi się w nim przekonanie, że ponosi winę za chwiejne nastroje matki lub ojca. A stąd już bardzo blisko do ugruntowania się niskiego poczucia własnej wartości.

Wiem lepiej

Janka ma 86 lat, arystokratyczne maniery i niesamowicie silną osobowość. Trzyma w pionie całą rodzinę. Czyli swoją 60-letnią córkę, jej troje dorosłych dzieci (dobiegające trzydziestki siostry bliźniaczki i ich o dwa lata młodszego brata). A nawet usiłuje zapanować nad czwórką prawnuków w wieku przedszkolnym. Ciągle pyta z wyrzutem: „Dlaczego mnie nie odwiedzają? Powinny wiedzieć, że to ich obowiązek”. Z wykształcenia lekarka, całe życie dużo pracowała, jednocześnie zajmując się córką i domem, który sama przez lata budowała. Uważa, i nieustannie to powtarza, że jak się chce, to wszystko można osiągnąć.

Jej wnuczka Basia opowiada: – Babcia wpoiła mojej mamie pracowitość, moim zdaniem patologiczną, bo mama nie umie odpoczywać, zawsze ma coś do zrobienia i tego wymaga od nas, dzieci. Wszystko w naszej rodzinie jest wymyślone i egzekwowane przez babcię: święta, wakacje, śluby, chrzciny. Dziadek, też lekarz, nie miał nigdy nic do powiedzenia. Nie mogę się nadziwić, jak jedna osoba może tak trząść całą rodziną! Bo nawet my, jej wnuki, nie mamy śmiałości się jej przeciwstawić.

A córka Joanna dodaje: – Całe życie było i jest podporządkowane mojej mamie. To niesłychane, prawda? Ona zawsze ma gotową odpowiedź na każde pytanie, wie, co każdy powinien zrobić, dla niej wszystko jest proste. Nigdy nie tolerowała i nadal nie akceptuje słabości, łez, długiego zastanawiania się, jak się zachować, co wybrać. U niej wszystko wygląda jak w wojsku. Kiedy byłam mała, nie mogłam tak po prostu się popłakać albo zezłościć w jej obecności, robiłam to, jak nikt nie widział, to zostało mi do dziś. Mama jest mocarną kobietą, przy której wciąż czuję się jak ta słabeuszka, która jej nigdy nie dorówna. Budziła we mnie podziw i strach. Dopiero córki uświadomiły mi, że nie tak powinna wyglądać relacja z mamą. Postanowiliśmy – ja i dzieci – pójść na terapię i na nowo budujemy naszą relację. Z mamą relacja jest, jaka jest, bo jej nie da się zmienić.

Psychologowie mówią wręcz o epidemii emocjonalnie niedojrzałych rodziców. Skąd ona się wzięła? Między innymi stąd, że dzisiejsi rodzice dorosłych dzieci sami byli wychowywani przez niedojrzałych emocjonalnie rodziców. Być może musieli tłumić swoje uczucia, aby zdobyć ich akceptację. Możliwe, że nie wolno im było analizować ani wyrażać uczuć i myśli, co pomaga wykształcić dojrzałą tożsamość. Że nie mogli liczyć na wsparcie, zrozumienie, że musieli się podporządkowywać. Oni po prostu nie nauczyli się siebie, więc teraz nie mają bazy do nawiązywania zdrowych, bliskich relacji. I tacy rodzice wychowują potem podobnie dzieci. A ich dzieci swoje dzieci. Gdyby rodzice chodzili na terapię, to można by przerwać to błędne koło przekazywania takiego modelu wychowania z pokolenia na pokolenie.

Czytaj także: Jak związek z matką wpływa na dorosłe życie mężczyzny?

Umiem przyznać się do słabości

Chodzi o to, aby zacząć pracować nad swoją (potem dzieci) dojrzałością emocjonalną. Cóż to takiego owa dojrzałość? Zdaniem Lindsay C. Gibson to harmonijne łączenie dwóch rodzajów zdolności: do obiektywnego myślenia i do nawiązywania bliskości emocjonalnej z innymi. Osoby dojrzałe emocjonalnie potrafią funkcjonować samodzielnie, równocześnie nawiązując głębokie więzi emocjonalne z bliskimi. Potrafią otwarcie dążyć do osiągnięcia tego, na czym im zależy, ale nie wykorzystują przy tym ludzi. Amerykański psychiatra Murray Bowen dodaje, że emocjonalnie dojrzali ludzie odcinają się wystarczająco od swojej rodziny pochodzenia, aby móc budować własne, niezależne życie. Z kolei austriacki neurolog Heinz Kohut podkreśla, że dojrzali emocjonalnie ludzie mają zdrowe poczucie własnego „ja”, ale cenią sobie bliskie relacje.

Większość psychologów zajmujących się dojrzałością emocjonalną zwraca uwagę przede wszystkim na te cechy ludzi dojrzałych emocjonalnie: radzenie sobie ze stresem, kontrolowanie emocji, przewidywanie przyszłości, przystosowywanie się do rzeczywistości, empatia, poczucie humoru. Według Lindsay C. Gibson ludzie dojrzali emocjonalnie znają siebie na tyle dobrze, aby przyznawać się do własnych słabości.

Czytaj także: Córka narcystycznej matki. Jak „matczyna rana” wpływa na inne związki?

Najpierw ja, potem dzieci

Urszula Dudziak zrobiła rachunek sumienia. I z perspektywy czasu widzi, że jako mama była totalnie zagubiona.
– Gdy urodziłam Kasię, miałam 37 lat, a Mikę – 36. Niby powinnam być dojrzała do macierzyństwa, ale okazało się, że absolutnie nie byłam. Wydawało mi się, że jak zostanę matką, to będę wiedzieć, jak wychowywać, jednak tak się nie stało.
Miała potem, jako matka, wiele wyrzutów sumienia. Po pierwsze dlatego, że po rozwodzie z Michałem Urbaniakiem, który bardzo przeżyła, zapadła się w sobie, myślała, że świat się skończył, a przecież dzieci jej wtedy potrzebowały. Potem zakochała się w Jerzym Kosińskim i tej miłości oddała się bez reszty. A wtedy dzieci też jej potrzebowały. Po drugie – ma wyrzuty sumienia, bo jako artystka zawsze była rozdarta między domem a sceną, między córkami a śpiewaniem.

– Jak byłam w domu, to myślałam o scenie, jak występowałam na scenie, to tęskniłam za dziećmi – mówi. – Byłam nadopiekuńczą matką właśnie z powodu poczucia winy.

– Dwa lata temu rozmawiałam o tym z Kasią i Miką. Tu dygresja, ale ważna: mam tak, że wszystko wybaczam, także sobie, bo uważam, że jak się nie wybacza, to się siebie rani. Mówię wtedy do Kasi: „Tak bardzo chciałabym raz na zawsze pozbyć się tych demonów krzywd, jakie wam wyrządziłam, gdy byłyście małe! Bo z wieloma demonami się uporałam, ale z demonem krzywd – nie. Nie uporałam się z tym, że jak byłyście małe, to ja zamiast wam dawać więcej uwagi, przy was siedzieć, jeździłam na koncerty. Że oszalałam z miłości do Jurka Kosińskiego. A wyście mnie wtedy potrzebowały”.

Czytaj także: „Uwierzyłam, że jest dla mnie nadzieja”. Mika Urbaniak szczerze o swojej chorobie i uzależnieniu

Kasia wypowiedziała wtedy zdanie, które uleczyło mnie z demonów: „Mamusiu, gdybyś poświęciła wszystko: swoją muzykę, swoją miłość do mężczyzny nam, to nie byłabyś kobietą, którą jesteś teraz i nie miałabym z kogo brać przykładu”. To było coś pięknego. Bo dzięki temu zdaniu uświadomiłam sobie, że dla mnie zawsze najważniejsza była wolność, że w związku z tym zawsze najpierw – tak jak trzeba robić w samolocie w razie awarii – ratowałam siebie, żeby potem ratować dzieci. Myślę, że spełnianie swojego potencjału jest ratunkiem. Bo nie ma nic gorszego niż rezygnacja z czegoś dla siebie ważnego w imię dobra dzieci. Myślę, że to jest złe, że to się na nich zemści.

Teraz Urszula uważa, że ma dojrzałą relację z córkami. Jedyny problem, jaki widzi, to taki, że nierówno dzieli czas między nimi. Ale zaraz dodaje, że to wynika tylko i wyłącznie z tego, że jedna potrzebuje go akurat więcej.
– Przychodzą do mnie z pytaniami, radzą się. Nawet trochę się tego boję, bo traktują mnie jako autorytet. I doceniają wszystko, co ode mnie dostają. Pomagam na przykład szukać Kasi mieszkania w Polsce, piszę, że będę walczyć o jedno takie, a ona mi odpisuje: „Jak się cieszę, mamuś, że walczysz o mnie”.

Ula z ciekawością odkrywa, że jako mama dorosłych córek cały czas się od nich uczy. Taki przykład: jadą autem – ona, Kasia i Boguś (partner Uli). Prowadzi Boguś, Ula kontroluje, krytykuje, bo „jestem czasem wredną jędzą, a poza tym mój tata był egzaminatorem prawa jazdy i wbił mi do głowy pewne rzeczy, na przykład, że jak jedziesz, to musisz być skupiony”. A Ula zauważa, że Boguś zerka w bok, trzyma kierownicę jednym palcem. No to robi mu karczemną awanturę.

Czytaj także: Mika Urbaniak: „Nie potrafiłam rozmawiać o emocjach, nikt mnie tego nie nauczył”

Mika obserwuje tę i wiele innych sytuacji, w końcu mówi: „Za dużo zwracasz Bogusiowi uwagi, nic w ten sposób nie osiągasz, trzeba inaczej. Mam dla was pomysł: niech jednego dnia on ma rację, a drugiego ty”. I tak zrobili: jednego dnia Ula robi to, co się jej podoba, a Boguś się na wszystko zgadza, a drugiego odwrotnie. I to naprawdę działa fantastycznie!
– Jestem control freak, nie dam człowiekowi dokończyć sprawy, bo zawsze widzę prostsze rozwiązanie i chcę robić po swojemu. Mika mnie nauczyła, żeby wejść w buty drugiego człowieka, dzięki niej odrobiłam tę lekcję. Przeszłam jako matka niezłą szkołę życia, ale sobie poradziłam. Uważam, że w tej chwili osiągnęłam maksimum miłości i potrzebnego dystansu. Czyli kocham córki, niczego w zamian nie oczekując, nie kontroluję ich, nie oceniam, wiem, jak reagować, gdy mają problemy, na przykład z partnerami. Doszłam do tego własną drogą, posiłkując się własnym doświadczeniem, książkami, artykułami.

Żałuję, że nie miałam szansy na terapię, która na pewno by nam ulżyła. Ale teraz nasza relacja jest najzdrowsza z możliwych. Wspieramy się, nie jesteśmy jednak od siebie zależne. Bo szalenie sobie cenię wolność, uważam, że nawet w związku powinniśmy robić to, co nam służy. Tym bardziej gdy jesteśmy dojrzałymi kobietami. Rodzice dorosłych dzieci powinni zająć się wreszcie sobą! Mam nawet na ten temat takie powiedzenie: dzieci na swoim, mąż w piachu, a ja mogę zrobić striptiz. Nareszcie [śmiech]!

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze