Czy naprawdę każda z nas, niezależnie od tego, co by robiła, i nawet gdyby sobie całkiem dobrze radziła na życiowej drodze – w którymś momencie i tak potknie się o swoje dzieciństwo? W kolejnym odcinku „Niezbędnika nowoczesnej dziewczyny” wyjaśnia to psycholożka Marta Niedźwiecka.
Wszystkie problemy, błędy i cierpienia w naszym życiu mają źródło w tym, co nas spotkało, kiedy byłyśmy małe?
Zanim odpowiem na twoje pytanie, zrobię jedno ważne zastrzeżenie: otóż według mojej najlepszej wiedzy nie ma szkoły terapeutycznej zakładającej, że ludzie są stuprocentowo zdrowi (cokolwiek to zresztą znaczy), w stu procentach zoptymalizowani i przez całe swoje życie nie doświadczają żadnych trudności. Braki, dyskomfort i cierpienie są wpisane w naszą psychikę. I z tą właśnie świadomością trzeba patrzeć na to, co możemy nazwać zbiorczo „problemami dzieciństwa”.
Natomiast cała współczesna psychologia jest zgodna co do jednego – wczesne lata naszego życia mają ogromne znaczenie. I tu też potrzebuję dodać metapoziom – konstatacja, że dziecko coś przeżywa i że to może być ważne, to jest odkrycie ostatnich 120 lat, przedtem nikt się dziećmi nie przejmował, dopóki nie stały się dorosłymi. Bicie, głodzenie, różne formy opresji psychicznej były na porządku dziennym i uznawano je za narzędzia wychowania, a nie przemoc. Dopiero niedawno dowiedzieliśmy się, że przez pierwsze lata naszego życia kształtuje się mapa więzi, mechanizmy obronne, nasze ego i różne psychopatologie. Małe dziecko jest całkowicie zależne od opiekunów i na różnych poziomach – neurobiologicznym, społecznym, poziomie tworzenia się psychiki – jest niezwykle podatne na modyfikacje.
I ten wpływ może być zarówno budujący, jak i niszczący. Coraz więcej mówi się właśnie o tym drugim.
Rzeczywiście ostatnio spopularyzowały się koncepcje wczesnodziecięcej traumy, związanej z niewystarczająco dobrą opieką lub nadużyciami – to jest poważny i ważny temat, ale mam wrażenie, że przez liczbę opowieści, która wokół tego krąży, robi nam się w głowach straszny miszmasz. Każdy doszukuje się traumy i wiele osób próbuje autodiagnozy, co z definicji jest niemożliwe. Dlaczego? Bo nie mamy dystansu do własnych przeżyć, a poza tym bardzo często nasze pomysły na to, co powinno być naprawione, nie zgadzają się ze stanem wiedzy naukowej i doświadczeniem psychoterapeutycznym. Czyli myślimy raczej o różnych skutkach naszego dzieciństwa w taki sposób, że chcielibyśmy coś usunąć i być w związku z tym silniejsi, bardziej sprawni czy bardziej radzący sobie z rzeczywistością, a tak naprawdę jest to efekt działania mechanizmów obronnych, które zabierają nas coraz dalej od miejsca, w którym moglibyśmy się z naszymi prawdziwymi problemami uporać. Do tego są powołani specjaliści.
Czyli bez psychoterapii daleko nie zajdziemy?
Zdaję sobie sprawę, że psychoterapia jest zjawiskiem posiadającym określony kontekst – nie każdą osobę na przykład na nią stać, ale psychoanaliza i psychoterapia zostały powołane do tego, żeby pracować nad dziedzictwem naszej przeszłości. Będą więc docelowym rozwiązaniem dla osób, które muszą, jak to się kolokwialnie mówi, „przerabiać swoje dzieciństwo”. Tylko że nie wszyscy muszą i nie na każdym etapie życia. To nie jest tak, że wszystko, co przeżyliśmy, czyni nas osobami niesprawnymi społecznie czy relacyjne. Są tacy, którzy mają większe trudności i powinni rozważyć psychoterapię, i tacy, którym wystarczy refleksja nad sobą i psychoedukacja.
Ja jestem wielką fanką pragmatyzmu i uważam, że jeżeli ktoś sobie w miarę radzi, czyli dogaduje się z bliskimi i rozwija się w życiu, nie napotykając żadnych wielkich raf – to czytając mądre książki, chodząc na fajne filmy i rozmawiając z przyjaznymi mu ludźmi, z dużym prawdopodobieństwem będzie opiekował się sobą wystarczająco i nie musi robić gruntownej wiwisekcji swojej przeszłości. Powtórzę: kryterium jest świadome, adaptacyjne radzenie sobie. Natomiast gdy napotykamy nieustannie te same naruszające sytuacje, żyjemy w ciągłym konflikcie czy nie możemy sobie poradzić z jakąś sferą naszego życia, na przykład ze związkami czy wychowaniem dzieci – to wtedy zamiast diagnozować się samodzielnie, warto zwrócić się do kogoś, kto ma o tym pojęcie.
Jak już pójdziemy do specjalisty, to do jakiego najlepiej?
Podejście do dzieciństwa w ramach dwóch głównych nurtów psychoterapeutycznych bardzo się od siebie różni. Terapia poznawczo-behawioralna jest nakierowana dużo bardziej na modyfikację naszych wzorców poznawczo-emocjonalno-zachowaniowych niż na wnikliwą analizę tego, co działo się w naszym dzieciństwie. Bardzo możliwe, że na początek naszej przygody z psychoterapią będzie to najlepsze rozwiązanie. Z kolei stare, bardziej klasyczne formy psychoterapii, czyli psychoanaliza i psychoterapia psychodynamiczna, mają niezwykle wysoką skuteczność w zajmowaniu się naszą wczesnodziecięcą przeszłością, bo one zostały wymyślone po to, by analizować dzieciństwo. Natomiast nie dostarczają szybkich rozwiązań i są – co do zasady – procesami znacznie dłuższymi niż terapia poznawczo-behawioralna.
Od razu zaznaczę, że osoby, które mają w swojej historii doświadczenia traumatyczne, w tym traumę nadużycia seksualnego, bardzo poważne choroby, które nie były w żaden sposób zamortyzowane przez otoczenie, pochodzą z dysfunkcyjnych domów lub doświadczyły opuszczenia, czyli przeżyły coś, co przerastało możliwości absorpcji dziecięcej psychiki – prawdopodobnie należą do grupy, której psychoterapia jest potrzebna. Podobnie osoby z zaburzeniami osobowości, z chorobą afektywną dwubiegunową, z uzależnieniami od alkoholu i narkotyków, kompulsywnymi zachowaniami seksualnymi, zaburzeniami odżywiania czy z depresją powinny być objęte procesem terapeutycznym, któremu, jeśli jest taka konieczność, towarzyszy farmakoterapia.
Ale czy psychoterapia potrafi zmienić to, jak patrzymy na swoje dzieciństwo i jak ono na nas wpływa?
Z pewnością – i są na to badania – długotrwała terapia psychodynamiczna dokonuje neurobiologicznej restrukturyzacji mózgu, czyli zmienia się nie tylko sposób, w jaki myślimy o pewnych rzeczach, ale i sposób, w jaki dokonuje się w naszym mózgu myślenie. Mamy więc dowody na to, że psychoterapia działa, ale jak zadziała, w jakim stopniu zmodyfikuje to, jak przeżywamy coś z naszej historii – nikt nie ma pojęcia. Bo jest to doświadczenie niezwykle indywidualne. Na to, co nosimy w plecaku z dzieciństwa, mamy więc wpływ, ale ograniczony – część tego jest możliwa do przetransformowania, a część zostanie aż do śmierci elementem naszego krajobrazu psychicznego. I jeszcze jedna ważna rzecz: psychoterapia, niezależnie od modalności, nie zmienia naszej historii, zmienia tylko to, jak ją przeżywamy.
Czyli dzieciństwo zostaje jednak z nami na całe życie. Co jest też dobrą wiadomością, bo jeśli było jasne, a nie ciemne, może nas pozytywnie wspierać…
Trauma też może mieć właściwości wzbogacające, nie musi wcale niszczyć. I nie chcę tu wcale powiedzieć, że co cię nie zabije, to cię wzmocni, bo to nie jest reguła. Dobrze przetworzone doświadczenie traumatyczne – a mam tu na myśli zdarzenia takie jak molestowanie, porzucenie, poważne deficyty opieki, ciężka choroba dziecka lub rodzica, bardzo duże trudności środowiskowe, jak alkohol, narkotyki czy bieda – są źródłem strasznych przeżyć, ale z nich można dojść do mądrości, która nie ma nic wspólnego z zadowoleniem, że to się wydarzyło, za to wiele z dostrzeżeniem, że te doświadczenia w jakiś sposób stworzyły nas jako ludzi. Zobaczeniem, jakie mają skutki, i wyciągnięciem wniosków z tego, co się wydarzyło.
Podam przykład – osoby z rodzin alkoholowych są bardzo często niezwykle zaradne, bo od bardzo wczesnych lat dziecinnych musiały opiekować się same sobą, a często też rodzeństwem. Zajmowanie się dorosłym dzieckiem z domu z problemem alkoholowym nie polega zatem na zabraniu mu jego zaradności, tylko na tym, by nauczyło się, że nie musi ratować całego świata. Zaradność to kompetencja, której nie ma co niszczyć, za to można popracować nad uwolnieniem tej osoby od przymusu stuprocentowego, perfekcjonistycznego radzenia sobie w każdej sytuacji.
Czyli nie chodzi o to, by cieszyć się, że to, co nas straumatyzowało, się wydarzyło, tylko żeby uznać, że to się wydarzyło?
Wobec doświadczeń wczesnodziecięcych mamy najczęściej dwie strategie obronne. Jedna to: „Nic się takiego nie stało, inni mieli gorzej”. Druga: „Boże, byłam najbiedniejsza na świecie”. Żadna z nich nie umożliwia zbliżenia się do własnych przeżyć. Jak mówimy, że inni mieli gorzej, to stawiamy właśnie na radzenie sobie, niezależność, autonomię, parcie do przodu. To ma swoje zalety, co nie zmienia faktu, że w ten sposób zakłamujemy swoją historię, nie dostrzegając na przykład bólu, którego doświadczyłyśmy; a on pracuje.
Pozycja, w której akcentujemy swoją bezradność i niezdolność do radzenia sobie, też ma swoje gratyfikacje, bo skoro my sobie nie radzimy, to niech ktoś poradzi sobie za nas, ale jednocześnie nie wykształca w nas żadnego pragnienia, by mierzyć się z trudnymi tematami czy wyzwaniami. W konsekwencji wchodzimy w zależne formy relacji z partnerem czy przyjaciółką, co też uniemożliwia nam kontakt z tym, co było naszym doświadczeniem.
Praca nad tym, co kiedyś się nam przydarzyło, ma za zadanie nazwać pewne rzeczy na zasadzie: „To była krzywda”, „On był jej sprawcą”?
Ludzie myślą, że podczas psychoterapii odbywa się coś w rodzaju rekonstrukcji historycznej, czyli że trzeba psychoterapeutom opowiadać wszystko ze szczegółami, niemal zdjęcia z albumu pokazywać. Tymczasem my nie potrzebujemy faktów – w tym sensie, że ważniejsze jest to, w jakim stanie dane doświadczenie cię zostawiło, niż precyzyjna rekonstrukcja wydarzenia, minuta po minucie, rozliczanie tego, kto był winien itd. My się skupiamy na śladzie, który to zostawiło, na ranach, jakie pozostały, nie urządzamy sądu nad rodzicami. Co innego jest zrozumieć, co się wydarzyło, uznać to, przetworzyć emocjonalnie, zintegrować, a co innego żyć w wiecznym roszczeniu wobec ojca, który sam mógł mieć naprawdę koszmarne dzieciństwo. To nie znaczy, że dziecko ma obowiązek wybaczyć rodzicowi. Na przykład takiemu, który dopuścił się tak poważnego nadużycia jak molestowanie. W żadnym razie. Wybaczenia nie można wymuszać ani na dzieciach, ani na dorosłych. Ale można pracować nad tym, by odpuścić żal i pretensje o to, co się wydarzyło, nie zapraszać tej osoby nieustannie do swojego życia, mówiąc: „Zobacz, przez to, co zrobiłeś, moje życie teraz tak wygląda”.
Myślenie, że psychoterapia służy do dręczenia rodziców, jest efektem absolutnego niezrozumienia prac zarówno Freuda, jak i następujących po nim badaczy i badaczek.
Praca nad dzieciństwem ma nas uwolnić od części ciężaru, a nie nakazywać ciągły powrót do domu rodzinnego, tym razem w postaci sędziny.
Kolejną sprawą jest fakt, że ocena tego, co zrobili nasi rodzice, powinna być niezwykle ostrożna i tutaj też terapeutka się przydaje, żebyśmy się nie zapędzały. Można sobie wyobrazić taką sytuację, że matka, która na początku doświadczała trudności związanych z budowaniem więzi i opieką nad dzieckiem, na przykład miała depresję poporodową, uczy się w ramach własnego procesu różnych rzeczy i kolejne lata jej relacji z dzieckiem mają właściwość korekcyjną wobec tych wczesnych lat. Psychika ludzka to wrażliwy i bardzo dynamiczny twór, a nie zestaw śrubek. Co więcej, my nie wiemy, niestety, które błędy okażą się w przyszłości fatalne, a które będą budujące. Na przykład surowość jest uważana, co do zasady, za dość obciążającą właściwość u rodzica, ale wyobraźmy sobie, że trafia nam się dziecko, które temperamentalnie jest bardzo żywiołowe i rozhamowane. Wtedy systematyczność i dyscyplina pomagają jasno wyznaczać mu granice i stanowią tak naprawdę nieocenione wsparcie.
Skoro jesteśmy przy Freudzie i psychoanalizie, w jednym z odcinków podcastu „O zmierzchu” mówisz, że wcale nie musimy „przepracować” konkretnego rodzica, tylko jego figurę, która się stworzyła w naszej psychice na skutek tego, jacy byli nasi rodzice, ale też na skutek tego, jaka jest kulturowa rola rodzica.
Tak, jest kilka mądrych teorii, jak teoria relacji z obiektem Melanie Klein, które odnoszą się do fenomenu rodzica będącego obiektem w naszej psychice. Czyli w dzieciństwie mieliśmy kontakt z osobami, które przez całe życie pracują w nas jako nasza wewnętrzna reprezentacja matki i ojca. To oni nami „rządzą”, a nie ci fizyczni rodzice. Co więcej, te wewnętrzne figury są pod silnym wpływem wzorców kultury, w których się wychowaliśmy. Tego, co się myśli i mówi o ojcach i matkach w kulturze. Dlatego praca w gabinecie to nie dyskusja z prawdziwą matką czy ojcem, tylko proces sięgający do tych wewnętrznych reprezentacji. I zmiana tego, co się z nami dzieje, kiedy dochodzą do głosu.
Jedna sprawa to przepracowywać figurę matki czy ojca, druga – ogarnąć ich jako realne istoty w naszym życiu. Wiele z nas przeżywa w związku z tym mnóstwo rozterek i doświadcza prawdziwego koktajlu emocji, w którym poczucie winy miesza się najczęściej ze złością. Coraz więcej wyznaje, że zerwało kontakt z rodzicami i że była to najlepsza decyzja w ich życiu.
Wymagania, jakie stawia się w Polsce rodzicom, a zwłaszcza matkom, są perfekcjonistyczne i niemożliwe do wypełnienia, ale równie nierealne i radykalne są wymagania stawiane dorosłym dzieciom. W sąsiednich Niemczech w ogóle nie ma narracji o obowiązkowym niedzielnym obiedzie czy o meldowaniu się regularnie na wszystkie święta. U nas jest zdecydowanie za mało przestrzeni pomiędzy dorosłymi dziećmi a ich starzejącymi się rodzicami, żeby nasze relacje mogły być zdrowe. Zapominamy, że ci pierwsi są autonomiczni, samoistni i mogą wybierać. Jeśli chcą spędzać z nami czas, to jest to gratyfikacja za to, że wykonaliśmy dobrą robotę, a jeśli nie chcą spędzać z nami czasu, to nie chcą i kropka. Te wszystkie obrzydliwe, manipulacyjne, pasywno-agresywne zagrania ze strony rodziców, zmierzające do tego, by dorosłych synów czy córki zagarniać, wkraczać do ich życia, decydować o tym, z kim sypiają, ile mają dzieci, gdzie kupują domy – to jest czysta patologia. Nasze dzieci to są samostanowiące osoby, co znaczy, że mogą sobie nawet niszczyć życie na własny rachunek. Oczywiście jako rodzice będziemy wtedy doświadczać dramatycznych uczuć, co nie zmienia faktu, że nie mamy nad dorosłymi dziećmi takiej władzy, jaką mieliśmy, gdy byli pędrakami.
Dlatego jeśli ktoś pyta mnie, czy czasowa bądź stała rozłąka z rodzicami jest dobra i moralna, to moja odpowiedź brzmi: „Jesteś dorosłą osobą, twoja energia psychiczna, twoja opieka, czas i zasoby mają iść do następnego pokolenia. Czy to będą twoje dzieci czy dzieci twoich kuzynów czy osoby, które uczysz albo którym pomagasz. Woda płynie tylko w dół”. Oczywiście pojawia się pytanie o to, jak pomagać starym, schorowanym rodzicom, ale zupełnie inaczej pomaga się z miejsca „mogę, wybieram, chcę”, a co innego, jak to jest przymus, terror i manipulacja. Myślę, że bardzo wiele osób negatywnie komentujących zjawisko separowania się dorosłych dzieci od rodziców, ma gdzieś w tyle głowy pytanie, czy fakt, że moje dzieci nie chcą się ze mną widywać, nie jest aby skutkiem tego, jak je traktowałam. No i trzeba się z tym zmierzyć.
Sporo dwudziesto-, trzydziestoparoletnich osób deklaruje dziś, że nie chce dorastać. Sądzisz, że bierze się to z tego, że nie dostały wystarczająco dużo swobody, wolności oraz zabawy w dzieciństwie?
Są takie sugestie czy refleksje, że pokolenie rodziców z lat 90. i początku 2000 wychowywało swoje dzieci w kontrze do tego, jak oni sami byli wychowywani, czyli nie było miejsca na „wyjdę na pole i pohasam, będę się nudzić cały dzień, narobię jakichś głupot”, było za to stymulowanie w kierunku osiągania, robienia kariery i ciągłej kontroli. W efekcie dorastając, te młodziaki z jednej strony były przerażone oczekiwaniami, jakie rodzice i świat na nich nakładali, a z drugiej – sparaliżowane tym, co obwieszczały media społecznościowe – że już wszystko zostało zrobione i niczego nowego się nie wymyśli. Moja przyjaciółka nazywa ich „pokoleniem folii bąbelkowej”. Bycie otoczonym opieką w zakresie najprostszych rzeczy i wymaganiami, jakie stawia się raczej dorosłym, nie stwarza dobrego fundamentu do tego, by się mierzyć z trudami dorosłości.
Bo dorosłość nie oznacza życia bez zabawy?
W dorosłości są rzeczy znojne, ale są też rzeczy radosne – na przykład taka, że możesz pojechać, dokąd chcesz…
Albo nie posprzątać w mieszkaniu, nie ugotować obiadu… Jeśli czujemy, że w naszym dzieciństwie było takiej swobody za mało, powinniśmy ją sobie dać jako dorośli, bo inaczej nas będzie prześladowała?
Owszem, tylko zbyt wiele osób przedawkowuje tę koncepcję, czyli najpierw przez lata cisną ponadnormatywnie, a kiedy już absolutnie nie dają rady, odpinają wrotki. Ja bym była za tym, by tę dorosłość, która polega i na odpowiedzialności, i na zabawie, mieć maksymalnie zrównoważoną.
Pomyślcie sobie o takiej psychicznej części siebie, która jest jak dzieciak: chce się bawić, chce być zaopiekowana, chce rozumieć, co się dzieje, i być bezpieczna. Chce mieć nie przedmioty, tylko więzi. Chce doświadczać rzeczywistości i eksplorować. Chce mieć prawo do głupot i potknięć. Dbajcie o nią, a być może nic więcej nie będzie wymagało już naprawiania. Ale jeśli to dziecko w nas cierpi, jeśli nie możecie złapać z nim kontaktu albo skręca was na samą myśl, że je macie w sobie – zacznijcie się nim zajmować.