Od 1 sierpnia na Netflixie możemy oglądać „Miłość w Oksfordzie” – nową komedię romantyczną (choć powinnam raczej napisać: nowy wyciskacz łez) z Sofią Carson i Coreyem Mylchreestem. Film błyskawicznie wskoczył na pierwsze miejsce w serwisie, zyskując grono oddanych fanów – ale też całkiem pokaźną grupę krytyków. O czym opowiada i czy rzeczywiście warto dać się porwać tej historii?
Każdy ma jakieś guilty pleasure. Moim są komedie romantyczne. Choć zazwyczaj wystarczy sam zwiastun, by poznać całą fabułę, oglądanie ich sprawia mi nieskrywaną przyjemność. Dlatego – jak można się domyślić – nie mogłam przejść obojętnie obok „Miłości w Oksfordzie” (oryg. „My Oxford Year”). Tym bardziej że gra w niej Sofia Carson. A choć wiele osób zarzuca jej, że jest aktorką tej samej roli – z czym w pewnym stopniu się zgadzam – po prostu mam do niej słabość.
Gdy po raz pierwszy ogłoszono tę „rozdzierającą serce historię miłosną”, myślałam, że wiem, jaki będzie jej finał. Cóż, myliłam się. Nie będę zdradzać za wiele, ale napiszę jedno: przed seansem lepiej przygotuj paczkę chusteczek.
O czym jest „Miłość w Oksfordzie”, czy warto ją obejrzeć i dlaczego podzieliła widzów? Oto wszystko, co trzeba wiedzieć o nowym hicie Netflixa.
Tym razem miłość zagościła wśród uniwersyteckich murów. Anna to ambitna młoda Amerykanka, która już w wieku 10 lat (a właściwie 10 i ¾) wszystko dokładnie zaplanowała. Teraz przyjeżdża do Wielkiej Brytanii, by spełnić swoje marzenie z dzieciństwa – studia na Oxfordzie – zanim zacznie pracę w finansach. Tu na jej drodze staje czarujący i błyskotliwy Brytyjczyk Jamie, który zamiast planować, woli żyć chwilą. Ich spotkanie zaś – jak to zwykle w tym gatunku bywa – odmieni życia obojga. Co dalej? Tego już nie zdradzę – lepiej zobaczyć na własne oczy. A jeśli chcesz od razu poczuć klimat, koniecznie obejrzyj zwiastun.
– W 1833 roku Alfred Tennyson napisał „Lepiej kochać i stracić, niż nigdy nie zaznać miłości”. Dwieście lat po tym, jak Tennyson tak pięknie wypowiedział te słowa, są one prawdziwsze niż kiedykolwiek – w murach Oksfordu i w sercu naszego filmu – skomentowała przed premierą odtwórczyni głównej roli. I dodała: – Nasza historia to film, który w każdym kadrze potwierdza przekonanie, że życie jest zbyt krótkie, by nie przeżywać go w miłości. By nie przeżywać go w radości. I mam nadzieję, że ta prawda wybrzmi w sercach wszystkich, którzy go obejrzą.
Sofii Carson, nowej królowej komedii romantycznych (zobaczysz ją także m.in. w „Purpurowych sercach” i „Liście marzeń”) na ekranie towarzyszy młody król Jerzy III z serialu „Królowa Charlotta: Opowieść ze świata Bridgertonów”, czyli Corey Mylchreest. W pozostałych rolach wystąpili: Dougray Scott, Catherine McCormack, Harry Trevaldwyn, Esmé Kingdom, Nikhil Parmar, Poppy Gilbert, Romina Cocca, Yadier Fernández, Nia Anisah oraz Hugh Coles.
Natomiast autorami scenariusza na podstawie powieści Julii Whelan o tym samym tytule co film są Allison Burnett („Miłość w Nowym Jorku”, „Zaginiona”) i Melissa Osborne, a reżyserią zajął się nominowany do nagrody BAFTA Ian Morris („Co robimy w ukryciu”).
Czytaj także: Miłość w komediowym stylu. Rozbieramy komedię romantyczną na czynniki pierwsze
Z opisu „Miłości w Oksfordzie” można by się spodziewać klasycznej komedii romantycznej – trochę śmiechu, trochę wzruszeń, happy end pod rękę z deszczem i pocałunkiem. Ale jeśli wydaje ci się, że znasz zakończenie tej historii… możesz się zaskoczyć.
Przez pierwszą połowę wszystko toczy się znajomym, rozgrzanym tropem rom-comu: przypadkowe spotkanie, literackie cytaty, przewrotny flirt i obowiązkowa scena w bibliotece. A potem – zwrot akcji. Gatunkowy skręt w stronę melodramatu (co jednak będzie zaskoczeniem raczej dla osób niezaznajomionych z książką). I to właśnie ten emocjonalny twist wielu widzów wskazuje jako najmocniejszy punkt filmu, choć równie wielu jest nim rozczarowanych. Jednak twórcy skrywają też asa w rękawie dla tych, którzy lekturę powieści Julii Whelan mają już za sobą – inne zakończenie. Czy zmiana względem pierwowzoru rozczaruje fanów książki? Być może (a nawet sporo pierwszych recenzji na to wskazuje). Ale według mnie to właśnie ten odważny ruch nadaje historii głębi i sprawia, że zostaje z widzem na dłużej.
To film, który urzeka klimatem, a malownicza sceneria uczelni zdecydowanie działa na jego korzyść. Tak jak lekkość dialogów, literackie motywy i nienachalny humor. Owszem, Sofia Carson zebrała sporo krytyki za przerysowaną grę – ale Corey Mylchreest bez dwóch zdań idealnie wciela się w rolę charyzmatycznego Brytyjczyka z duszą. I nie zgodzę się z zarzutami, że między głównymi bohaterami nie ma chemii (Halo, a scena w bibliotece?!). Na drugim planie też sporo się dzieje – wyraziści niejednowymiarowi bohaterowie wnoszą do tej historii zaskakująco dużo smaku.
Czy warto obejrzeć „Miłość w Oksfordzie”? Jeśli masz ochotę na coś lekkiego, ale nie całkiem cukierkowego – zdecydowanie tak. To film, który zaczyna się jak bajka, a kończy jak ciche przypomnienie o tym, co naprawdę ważne. Może nie odkrywa Ameryki (ani Anglii), ale zostawia po sobie coś miękkiego w środku. I to całkiem sporo.