„Kiedy ktoś mówi: »tu nie chodzi o politykę«, warto zacząć się niepokoić” – te słowa mogłyby posłużyć za motto filmu „Moi synowie”, poruszającego dramatu sióstr Delphine i Muriel Coulin – adaptacji powieści Laurenta Petitmangina, która snuje opowieść o bezsilności ojca wobec rosnącej fascynacji syna skrajną prawicą.
Mówi się, że dom powinien być naszym azylem, wolnym od polityki i jakichkolwiek ideologicznych sporów. W idealnym świecie – być może. Dla Pierre’a, bohatera filmu „Moi synowie”, rzeczywistość okazuje się jednak nieco inna: starszy syn mężczyzny wstępuje bowiem w szeregi siejącej postrach grupy radykalnych prawicowców, wnosząc do rodzinnego życia grozę i niepokój. Jak zatem powstrzymać dziecko przed podzielaniem niebezpiecznych i diametralnie różnych od naszych poglądów politycznych? Czy lepiej pozwolić mu podążać własną drogą, licząc na to, że w końcu się zmieni, czy może zainterweniować, ryzykując, że pójdzie w jeszcze gorszym kierunku? Wszystkie te pytania przyświecają nowemu filmowi Delphine i Muriel Coulin, który – szczególnie teraz, kiedy skrajna prawica praktycznie z miesiąca na miesiąc rośnie w siłę nie tylko we Francji, gdzie toczy się akcja opowieści, ale również w Polsce – wydaje się niesamowicie aktualny.
Dramat przedstawia bowiem udręki lewicowego robotnika walczącego o uratowanie syna przed niebezpieczną ideologią skrajnej prawicy i radykalizmem. „Delphine i ja długo szukałyśmy punktu wyjścia do dyskusji o nastrojach politycznych we Francji, a zwłaszcza o relacji między polityką a rodziną. O polityce rozmawia się w każdym francuskim domu i wydało nam się dziwne, że we francuskim kinie w ogóle o tym nie słychać. W powieści Petitmangina znaleźliśmy wszystkie interesujące nas wątki, ale to nie jest film o skrajnej prawicy, a o strachu przed nią” – mówi Muriel Coulin, jedna z reżyserek filmu.
„Moi synowie”: o czym opowiada film?
„Moi synowie” obserwują powolny rozpad rodziny – rozłam, jaki obserwuje się dziś w wielu domach. Akcja filmu rozgrywa się we Francji. 50-letni owdowiały Pierre samotnie wychowuje dwóch wchodzących w dorosłość synów. Podczas gdy młodszy z nich, zdolny Louis szykuje się na studia, pracujący fizycznie Fus dryfuje w objęcia prawicowej bojówki, z dnia na dzień coraz bardziej dystansując się od rodziny. Zafascynowany przemocą, zaczyna też działać w skrajnie prawicowych grupach ekstremistycznych, co prowadzi do konfliktu z ojcem, lewicowym robotnikiem pełnym wiary w to, że tolerancja i różnorodność stanowią istotę francuskiego społeczeństwa. Napięcia rosną, aż w końcu dochodzi do tragedii, a to, co zaczęło się od polityki, staje się czymś głęboko i boleśnie osobistym...
„Moi synowie” (Fot. materiały prasowe Galapagos Films)
„Moi synowie”: recenzja filmu
„Moi synowie” to nie tylko film o przepaści między lewicą a prawicą. To również znakomite studium charakteru, przekonujący portret jałowej udręki rodzicielskiej oraz dociekliwe spojrzenie na męskie relacje: braterskie więzi oraz wzruszającą bliskość między ojcem a synami. Fabuła porusza natomiast kilka zaskakująco aktualnych kwestii: to wciągający i niezwykle przejmujący dramat społeczny o bagnie, jakim jest współczesna polityka i rodzinie, która rozpada się pod jej wpływem, a także mocna opowieść o radykalizacji młodzieży i narastaniu skrajnie prawicowych ideologii, które przenikają do naszego życia. Poza tym, to także uniwersalne lustro współczesnych niepokojów, konfliktów i pytań, które rezonują nie tylko z francuską, ale też z polską rzeczywistością.
„Moi synowie” (Fot. materiały prasowe Galapagos Films)
Film doskonale też oddaje mechanizmy, na których opiera się prawicowa retoryka: poczucie zagrożenia wobec „obcych”, chęć ochrony własnej tożsamości, wycofanie się z dialogu na rzecz konfrontacji, społeczna polaryzacja oraz głęboka potrzeba przynależności. Gdy Pierre odkrywa, że Fus zadaje się z faszystami, wpada w szał i zabrania mu utrzymywania z nimi wszelkich kontaktów – nie chce bowiem, aby toksyczne wartości zniszczyły wrażliwość jego syna. Chłopak zapewnia jednak ojca, że „to nic politycznego”, chociaż w sieci wyraźnie widać jego przynależność do grup takich jak „Francja dla Francuzów” oraz zainteresowanie treściami o wyraźnie rasistowskim czy ksenofobicznym wydźwięku. Gdy Fus zostaje pobity przez radykalnych lewicowców, równie agresywnych co skinheadzi, wydaje się, że to koniec jego prawicowej działalności, jednak to tylko pogarsza sytuację. Wrogo nastawiona prawica coraz bardziej przejmuje kontrolę nad chłopakiem, a Pierre nie może nic z tym zrobić: pozostaje mu tylko bezradnie obserwować jak stopniowo traci Fusa na rzecz ideologii, której nie jest w stanie zrozumieć.
Sednem filmu jest więc przede wszystkim emocjonalna podróż ojca, który konfrontuje się z wyborami syna i jego niezdolnością do zmiany zdania. To, że Fus woli towarzystwo i ideologię prawicowych ekstremistów, nie mieści mu się w głowie i jeszcze bardziej pogłębia ich konflikt. Różnica między nimi wiele mówi jednak o świecie, w którym żyjemy. Lewicowy ruch robotniczy, do którego należał Pierre, chciał bowiem zbudować coś nowego, np. brał udział w marszach na rzecz imigrantów i przeciwko dyktaturze w Ameryce Południowej, bo oczywistym było, że zawsze należy stawać w obronie uciskanych. Fus i radykalna prawica są tego przeciwieństwem. To czysty gniew, ślepa przemoc, zniszczenie na masową skalę, obalanie rządów prawa. To właśnie tam ojciec i syn ścierają się najmocniej.
Jeśli chodzi o kreacje aktorskie, centralnym puntem filmu jest Vincent Lindon, który znakomicie oddaje nie tylko emocje całego lewicowego pokolenia, które odkrywa, że ich dzieci pociąga niebezpieczna retoryka skrajnej prawicy, ale też najzwyklejsze ojcowskie rozczarowanie, bezradność i wściekłość, a jego mistrzowski monolog z trzeciego aktu filmu to jedna z najbardziej przejmujących i autentycznych scen filmu, która wręcz kipi od emocji. To wyrazisty występ oraz zdecydowanie najlepiej napisana i zagrana rola w filmie. Nic dziwnego, że kreacja ta przyniosła mu nagrodę na festiwalu w Wenecji. Wielkie brawa należą się też Benjaminowi Voisinowi, który świetnie uosabia liczne sprzeczności Fusa oraz Stefanowi Creponowi, który wcielił się w Louisa z niebywałą subtelnością.
„Moi synowie” (Fot. materiały prasowe Galapagos Films)
„Moi synowie” to zatem świetnie zrealizowane kino, które w bardzo przekonujący sposób opowiada o zagrożeniach związanych ze skrajnym ekstremizmem, podziałach, rozpadzie rodziny, trudach rodzicielstwa i bezwarunkowej miłości. Aktorstwo jest na wysokim poziomie, a konflikt kochającego i głęboko cierpiącego ojca z synem zindoktrynowanym mową nienawiści skrajnej prawicy – niesamowicie autentyczny i poruszający. Wywracający życie bohaterów do góry nogami szokujący finał pokazuje natomiast, że polityka nienawiści może zostawiać bardzo głębokie blizny, a sama miłość rodzica nie zawsze wystarcza, aby ustrzec dziecko przed niebezpieczeństwem. Dodatkowo potwierdza on słuszność powiedzenia, że jeśli kogoś naprawdę kochasz, nie masz innego wyjścia – musisz pozwolić mu żyć swoim życiem, nawet jeśli będzie to nieuchronna droga ku autodestrukcji.
Czy winni są rodzice, czy system, który sprawił, że młodzież chwyta się radykalizmu? Czy miłość może powstrzymać przemoc? Czy paryskie elity mają rozwiązanie na problemy prowincji? I dlaczego to ideologiczne szaleństwo tak ogarnia nasze życie? Film nie daje jasnych odpowiedzi, ale też nie porzuca wszelkiej nadziei. Prowokuje za to do dialogu i pokazuje, że zawsze istnieje szansa na pojednanie. Bo jak mówi Muriel Coulin: „Musimy rozmawiać o trudnych tematach, bo życie nie zawsze jest usłane różami”.
„Moi synowie” w kinach od 5 września.