O dobrych fryzjerach mówi się, że mają talent w rękach. Jaga Hupało jest świetnym na to przykładem. Od lat na głowach swoich klientek i na potrzeby artystycznych projektów kreuje prawdziwe dzieła sztuki. Właśnie powołała do życia nowe atelier, które bardziej przypomina galerię niż salon fryzjerski.
Kobiety zwykle zmieniają fryzury, kolor przy okazji różnych zmian życiowych. Kilka rewolucji w życiu przeszłaś, a twoja fryzura pozostaje bez zmian. Nigdy nie miałaś ochoty na eksperymenty?
Czarne włosy i grzywka to jest takie służebne uczesanie. Natomiast wszystko, co robię, przymierzam i testuję na sobie. Kreatywność jest mi bardzo bliska, ale lubię się budzić taka przewidywalna, bo przy całej zmienności, która mnie codziennie dotyka, potrzebuję, by pewne rzeczy zostały niezmienne.
Jesteś kreatorką i stylistką fryzur, ale także twórczynią niesamowitych peruk. W jednej z twoich prac pozuje w naszej sesji Kasia Miller. Jak to się stało, że zaczęłaś je tworzyć?
Moja historia z perukami zaczęła się dokładnie od pierwszych dni praktyk u mojego szefa Edwarda Szymańskiego w Kłodzku. Mistrz Szymański pracował razem z żoną Adelą, która miała wspaniały warsztat perukarski i równolegle zbierała zamówienia indywidualne. Siadało się do jej biurka i jak na krośnie trzeba było przeprowadzać włosy. I tak się uczyłam pierwszych gestów potrzebnych do robienia tresek i wyczesywania włosów. Cała ta sztuka była po prostu w pakiecie mojej edukacji. Bliska mi osoba, Olga Tokarczuk, zadała mi pytanie na temat warsztatu perukarskiego, gdy pisała „Dom dzienny, dom nocny”. Marta, perukarka z jej książki, jest dla mnie symbolem ponadczasowości mojej profesji, kimś magicznym, osobą, która dzięki włosom może bardziej zrozumieć drugą osobę. „Włos, który rośnie, zbiera myśli człowieka. Kumuluje je w postaci bliżej nieokreślonych cząsteczek. Jeśli więc chce się o czymś zapomnieć, zmienić, zacząć od początku, trzeba obciąć włosy i zakopać w ziemi” – mówi w powieści.
Włosy są wrośnięte w naszą skórę i są z nami naprawdę blisko. Od zarania dziejów były używane do praktyk magicznych. Religie uznają włosy za niebezpieczny żywioł, dyktują im nakazy i zakazy. Tam, gdzie rdzenne kultury uważały głowę za dom duszy, golenie i strzyżenie było skomplikowanym rytuałem. Maorysi zbierali pukle włosów i zakopywali je na cmentarzu. Tego rodzaju praktyki można odnaleźć też u mieszkańców Tahiti, Afryki Zachodniej i Południowej. Ale również kobiety we Włoszech palą ścięte włosy lub ukrywają w miejscu, gdzie nikt ich nie będzie szukał. Włosy zawierają tajemnicę, dlatego są różnie traktowane w zależności od kultury: jako przedmiot święty albo nieczysty, anielski i demoniczny, dziki i najsubtelniej estetyczny. Stąd magia peruk.
Te, które tworzysz, są bardziej dziełami sztuki niż przedmiotami użytkowymi.
Do Warszawy przyjechałam kilka dekad temu na zaproszenie „Elle”. Zaczęłam współpracować z firmami kosmetycznymi. W pewnym momencie miałam wywiad w telewizji z Tomaszem Raczkiem. To był przełom. Tę rozmowę obejrzał Mariusz Treliński z Magdaleną Tesławską, przygotowujący swoją pierwszą operę „Madame Butterfly”. I zaraz po wywiadzie zadzwonili do mnie, bo zobaczyli formy, styl, który współcześnie oddaje estetykę Madame Butterfly. Zaczęłam wtedy współpracę z pracownią perukarską Opery Narodowej. Stworzyliśmy wspaniałe rzeczy.
Skąd czerpiesz inspiracje do swoich projektów?
Jesteśmy wychowywani przez całe społeczeństwo i wszystko, co nas otacza – ptaki, rośliny, miejsca, przedmioty – i tak samo jest z twórczością. Mój ostatni projekt nie opierał się wcale na współczesnej modzie, tylko modzie rokokowej. Sięgam do wyobraźni, zadaję sobie pytania na jakiś temat i interpretuję, przesiewam to przez siebie. Chętnie czerpię z przeszłości, ale wyobrażenia przyszłości również są fascynujące. Na przykład na Instagramie widzimy, jak dużo powstaje projektów istot, które nie istnieją. Zadałam sztucznej inteligencji pytania na temat przyszłości. I okazało się, że ten algorytm wie tylko tyle, co my. To mnie rozczarowało.
Lubię łatwość kreacji, jaką daje nowoczesna technologia, ale wolność kreacji nie jest współczesnym wynalazkiem. Zajrzyjmy do historii, na przykład do czasów rokoka. Tam nawet bez komputerowych algorytmów ludzie nie mieli ograniczeń. Nosili na głowach statki czy wielkie ogrody w formie peruk.
Robisz peruki nie tylko z naturalnych włosów.
Przy okazji akcji „Daj włos!” robiłam aranżacje fryzur na przykład z resztek siatkowych zmywaków kuchennych, z waty cukrowej, z kory drzew. Człowiek od zawsze był kreatywny. Peruki roślinne są archetypowe, pochodzą z czasów Egiptu faraonów. Pracy twórczej towarzyszy zawsze jakiś flow. Jakaś energia, która jest większa od nas. To po prostu przechodzi przez nasze dłonie, ma powstać to, co powstaje. Wiesz, o czym mówię?
Wiem. Chociaż mam problem z otwarciem się na tę energię, na intuicję. Zwykle dopiero po jakimś czasie wraca do mnie myśl, że przecież słyszałam ten głos i mogłam zrobić coś inaczej.
Gdy towarzyszy mi jakieś przekonanie, słucham go, nawet jeśli nie zawsze jest racjonalne. Potem okazuje się, że dzięki temu powstał jakiś trend. Ale trend, który w tym samym czasie pojawił się w Paryżu czy Londynie. Jak wytłumaczyć, że kilka osób jednocześnie, w różnych stronach świata robi podobne rzeczy? Właśnie tą energią, czymś większym od nas.
Czytaj więcej: Daj włos! - wyjątkowa akcja fundacji Rak'n'Roll
Mówisz, że nowo otwarty salon Jaga Hupało Space od Creation to pierwsze prawdziwie twoje miejsce w Warszawie.
Salon na ulicy Burakowskiej, który stworzyłam 24 lat temu, to miejsce wynajmowane. Gdy przyszła pandemia, parę dni przed oficjalnym nakazem izolacji zdecydowałam się zamknąć pracownię i iść do domu. Nie wiedziałam, na jak długo. Myślałam o nożyczkach. Że nie wiem, kiedy znowu wezmę je do ręki. Są lśniące, chłodne i usłużne. Ogrzewają się w dłoniach. Usuwają nieład i wprowadzają ład. Potem oczywiście zaczęłam myśleć też o pieniądzach, o tym, jak wypłacę ludziom pensje, gdy pracownia nie przyjmuje klientek.
W ramach tego popandemicznego lęku zrobiłam wszystko, żeby nie czuć się tak zagrożona. Doprowadziło to do stworzenia miejsca własnego, które powstało z całym spektrum doświadczeń, jakie do tej pory zebrałam z pracy z ludźmi, edukatorami i artystami.
Fot. Michał Bujanowicz
Dlaczego wybrałaś warszawską Pragę?
Szukałam w różnych miejscach. Praga jest mi bardzo bliska ze względu na swoją energię twórczą i historię. Zawsze kieruję się własną intuicją i nie umiem odpowiedzieć ci na to racjonalnie.
Gosia Baczyńska cię namówiła czy może przemówił do ciebie ten piękny stary budynek?
Z Gosią od zawsze miałyśmy plan na taką bliskość adresową, jeżeli chodzi o nasze pracownie. Rozważałam to przez kilkanaście lat i teraz się udało. Budynek też nie jest bez znaczenia. To fabryka kamieni młyńskich, które trzeba było w pewien określony sposób wyrzeźbić. A dla mnie włosy to najpiękniejsza rzeźba. Mam tu wszystko, czego mi potrzeba. Jesteśmy niemal w centrum miasta, a jednocześnie nad Wisłą, niedaleko przepięknej plaży. Lubię mieć poczucie, że w każdej chwili mogę być blisko natury.
To nie jest typowy salon fryzjerski, wygląda bardziej jak galeria sztuki. Stanowiska z myjkami przypominają wystawowe eksponaty.
Moje pracownie zawsze łączą ze sobą różne środowiska. Dużo przestrzeni jest dla sztuki, bo dla mnie fryzjerstwo również jest sztuką. To nie jest nowatorskie podejście, bo już wśród klientek Antoine’a Cierplikowskiego były aktorki, od Sary Bernhardt po Brigitte Bardot, tancerki, m.in. Josephine Baker i Mata Hari, arystokratki, jak lady Enid Kenmare, księżna Kentu Marina, księżna Windsoru Wallis, królowe Rumunii, Egiptu, Belgii, Włoch, Hiszpanii i Szwecji. Obok nieprawdopodobnego talentu do tworzenia fryzur Cierplikowski rozwijał swoje pasje i przyjaźnie artystyczne. Był projektantem mody, stylistą, rzeźbiarzem, mecenasem sztuki, kolekcjonerem, ekscentrycznym modowo-kampowym happenerem, bywalcem i organizatorem najbardziej hot imprez swoich czasów.
Fot. Michał Bujanowicz
To miejsce też wygląda jak idealne na imprezy… Będziesz tu przyjmowała klientów czy zostajesz na Burakowskiej?
Space of Creation prowadzimy rodzinnie, mój brat Kazimierz, moje córki Ania i Antonia, wraz z zespołem tworzymy oraz zajmujemy się sprawami związanymi z naszą profesją, czyli stylizacją, pielęgnacją i perukarstwem. To wszystko są nieodłączne elementy współczesnego obrazu fryzjerstwa. Ale to miejsce przygotowaliśmy też z myślą o organizacji wystaw. Rozpoczęliśmy od wystawy Magdaleny Publicewicz, arteterapeutki, mentalistki barw. Sama nazywa siebie architektką barw ludzkiej psychiki. W tę surową przestrzeń pięknie wpisały się też rzeźby Antoniego Grabowskiego.
Wystawy zmieniają się co trzy tygodnie. W październiku można było zobaczyć prace Grzegorza Worpusa-Budziejewskiego. W linii prostej przez rzekę jest Akademia Sztuk Pięknych, w drugą stronę Zamek Królewski, jesteśmy punktem łączącym te dwa miejsca.
Innym twoim miejscem jest leśniczówka na Dolnym Śląsku. Wyszła cało z powodzi?
To jest moja druga powódź. Dlatego wiedziałam już tydzień wcześniej, że musimy się ewakuować, że zaraz nie będzie dróg. Bo jak woda wypływa ze spodu, pada z góry, napiera z boku – to nie ma siły, żebyśmy się obronili. Jesteśmy mali w obliczu takiego żywiołu. Lęk i straty materialne są ogromne. Nam odpłynęły tylko dwa metry linii brzegowej, co niczego bezpośrednio nie naruszyło, ale jeden z budynków jest zagrożony. Tydzień przed powodzią na Wawelu miał premierę mój projekt „Kruche piękno”, który nawiązuje do figurek i porcelany miśnieńskiej. Ona jest najlepszym medium, by pokazać naszą kruchość, kruchość natury i to, jak bardzo potrzebujemy siebie nawzajem. O tym wszystkim w „Manifeście »Kruchego piękna«” pisze Agnieszka Szpila, ja zrobiłam interpretację zdjęć, wybrałam figurki, odniosłam się do nich. Przyszła woda i dołożyła ostatni obraz.
Wśród przedmiotów interpretowanych w tym projekcie jest serwis Łabędź. W leśniczówce w pobliżu strumienia miałam wyspę kwiatową, na której stała ceramiczna figura łabędzia. To miejsce zostało całkowicie zalane. Łabędź utknął między gałęziami i woda go nie zabrała. Natomiast dopłynęły do niego trzy uszkodzone talerze porcelanowe. Gdy pojechałam do lasu zobaczyć, jakie mamy straty po powodzi, zastałam nieprzeniknioną ciemność, bo w budynku nie było ani prądu ani wody. Przespaliśmy się z moim partnerem na zewnątrz, w ogóle lubimy tak spać w lesie. I rano zobaczyłam łabędzia z tymi talerzami. To mnie rzuciło na kolana. Po raz kolejny poczułam, że trzeba mieć zaufanie do wyższej energii, że wszystko na świecie jest ze sobą połączone.